Obserwatorzy

Popularne posty

środa, 27 lutego 2019

Wycieczka nr 24: MACZETA, PIEŃ I RZEKA


28.08.2018

Skład: Makumba, Obar i Ja

Trasa: Wólka Kłucka - Kuźniaki - Rez. Perzowa Góra - Góra Siniewska - Rez. Barania Góra - Oblęgorek, ok. 18 km

  Na początku była rzeka. Mętna, szeroka i głęboka do kolan. Jak nazwał ją sam Żeromski - Wierna. Następnie obudziły się pokrzywy. Kąsały, parzyły, bolały. Maczeta w starciu z nimi zdawała się bezużyteczna. Było i ogrodzenie z metalowej siatki. Wówczas nie do sforsowania dla trójki gimnazjalistów. W tym wszystkim zabrakło tylko jednego - mostu. Musieliśmy skonstruować go własnoręcznie. 
  Z każdą chwilą teren, w którym przebywaliśmy stawał się coraz mniej przystępny. Gąszcz przybierał na sile. Dostępu do ruin broniła niestrudzenie rzeka. Tuż przed nią pojawiła się niespodzianka w postaci mokradeł. Takich, w których Shrek spokojnie znalazłby dla siebie przytulny kącik. 

  Kto by pomyślał, że wówczas z pomocą przyjdą nam bobry. Ścięty przez ich pożółkłe siekacze pień spinał oba brzegi rzeki na wzór kładki. Wystarczyło tylko po nim przejść. Tylko? Aż! Był potwornie śliski. W miejscach pozbawionych kory nie sposób było ustać. Nogi tańczyły same kankana. Wtedy do gry wkroczyły kijki. 
  Służyły za dodatkowe kończyny, jakimi łapaliśmy równowagę. Kijek w rzekę - krok wprzód. I tak aż po sam brzeg, o ile w drodze kijek nie ugrzązł w mule, a ty nie zachybotałeś się omal nie wpadając do lodowatej wody.

Dzielny Obar pokonujący rzekę

  Nikt się nie utopił, nikt też nie zanurkował i o dziwo każdy przeżył w jednym kawałku. Jak więc sami widzicie żadnych sensacji, tylko same nudy. Ale do czasu.
  Powiedzieć, że ruiny pałacu rozczarowały, to nic nie powiedzieć. Ot resztki kamiennych ścian i murków połatanych cegłami. Przy próbie wdrapania na jeden z takich murków, część z tworzących go kamieni poluzowała się, w wyniku czego murek runął, a my wraz z nim. Szczęśliwie skończyło się tylko na paru zadrapaniach i siniakach. Trudno było się nie zgodzić z tabliczkami krzyczącymi na każdym kroku: zakaz wstępu grozi zawaleniem
  Eksploracja pałacowych piwnic również jeżyła włos na głowie. Z popękanego stropu sypały się okruchy ziemi. Czuliśmy się nieswojo, odnosząc nieodparte wrażenie, że ściany piwnic dłużej nie wytrzymają i zawalą się podobnie jak murek grzebiąc nas żywcem. 



  Z pałacem wiąże się intrygująca historia. Jeden z niegdysiejszych właścicieli upierał się, że w salonie rozmawiał z duchem eleganckiego staruszka, którego osobiście zaprosił nawet do stołu. Według innych przesłanek o zmroku przed pałacem pojawiała się zaprzęgnięta w konie karoca. Konie okrywała ulotna piana. Przy wtórze strzelania z batów w oknie karocy ukazywała się blada twarz młodej kobiety, która po chwili rozpływała się we mgle. 
  Ostatnią ze zjaw widziano w pierwszych dniach września 1939 roku, kiedy to ostrzegła żonę ówczesnego właściciela przed ucieczką z pałacu i nieuniknioną klęską Hitlera. 

Widok na pałac od frontu

  Jak to w podobnych przypadkach bywa z ruin wydostaliśmy się nie po pniaku, lecz po ludzku - dziurą w kamiennym murze, a następnie mostem, który poprzednio umknął naszej uwadze w niewytłumaczalny sposób. 
  Odtąd staliśmy się Tezeuszami w labiryncie Minotaura. Poważnie, ktoś wpadł na pomysł, że rozwinie se biały sznurek między drzewami. Po jakiego licha? Można tylko gdybać, bo prawdy nie poznamy raczej nigdy. Ktoś inny, a dokładnie trzech takich ktosiów, śledziło opuszkami palców ów sznurek, zdążając jego śladem i kipiąc ciekawością dokąd zaprowadzi. 
  Plątanina nici z biegiem czasu przekształciła się w serpentyny, koślawe okręgi, aż sznurek niemal tak niespodziewanie jak się pojawił, tak też zniknął. Na końcu zamiast kłębka natrafiliśmy na schody wykute w skale, którymi dostaliśmy się do pewnej groty. 


  Choć ściany groty tonęły w różnego typu dewocjonaliach, kiczowatych kwiatkach i obrazach z podobizną świętych, to było w nich coś intymnego. A to za sprawą skalnej szczeliny, z której wystawały poskładane karteczki. Każda z karteczek - inna intencja. Każda - osobna lista niespełnionych marzeń, obietnic... Każda to człowiek, który kiedyś tu przybył, by ją zostawić. I każde z tych myśli, istnień mieściła w sobie jedna grota skryta pośród świętokrzyskich lasów.   

  Od kilometra po lesie roznosił się smród słodkiej padliny. Sprawców szukaliśmy pod nogami. I znaleźliśmy. Było ich pełno. Wysokością dorównywali innym grzybom. Z racji swego kontrowersyjnego wyglądu nazywano je sromotnikami bezwstydnymi. Były równie urodziwe, jak i przyjemne w zapachu. Lecz to, co jednych obrzydza, innych zniewala. 
  Za przykład niech posłużą muchy, które raźno ściągały do owocników całymi rodzinkami zwabione owadzim afrodyzjakiem. Są też takie elementy, które wierzą, że początkowe stadium grzyba (tzw. czarcie jajo) zalane wódką stanowi niezastąpiony medykament. Niektórzy posunęli się o krok dalej i uważają czarcie jajo za jadalne, w wyniku czego "to coś" ląduje później na ich talerzach, a stamtąd do ust. Niemniej ze względu na ryzyko śmiertelnego zatrucia odradzałbym wszelkich kulinarnych eksperymentów z udziałem sromotnika. 

Młocarnia czyszcząca

Sromotnik smrodliwy

  Szło się płasko jak po stolnicy naszpikowanej z obu stron widokami. Nieraz głowy nie nadążały za oczyma i w szalonym tempie starały się pochłonąć na własność rozległą panoramę. Zdarzały się też wzniesienia oblane asfaltem jak baton czekoladą. 

  Była sobie jedna górka pełna stromizny. Samochody zjeżdżając z niej wywijały piruety i ledwo wyrabiały się z wchodzeniem w zakręt. A to za sprawą palmy benzyny jaka wyciekła z nieszczelnego kanistra. Plama przybrała kształt dwóch podłużnych smug mieniących się we wszystkich kolorach tęczy. Ciekawiło nas jedno. Jak to jest zjechać po czymś takim.
  Starczyło postawić zaledwie malutki kroczek, by przekonać się, że droga w tym miejscu przemieniła się w potężną ślizgawkę. Nabieraliśmy prędkości rowerów. Każde z nas przy próbie wyhamowania na piętach, pląsał śmiesznie i paradoksalnie nabierał prędkości. Przypominaliśmy nowonarodzone kaczątka, którym wbrew własnej woli rozjeżdżały się nogi. 
Przyznaję, że jedna z bardziej absurdalnych rzeczy jaką kiedykolwiek czyniłem


Cała nasza ekipa (od lewej: Ja, Makumba i Obara)
Foto: Stół

  Przeskok o 5 kilometrów do Oblęgorka. Tamtejszy przystanek, gdzie po dłuuugim oczekiwaniu nadjeżdża nasz dyliżans. Bus rusza z warkotem. Obar z Makumbą zdążyli wsiąść. Ja nie miałem tyle szczęścia. Wciąż jeszcze jedną nogą stałem na asfalcie. 
- Wsiadajo, panie wsiadajo! - wrzeszczy cały tył busa.
Ale kierowca zbyt zasłuchany w muzyce płynącej ze słuchawek na uszach, zbyt zapatrzony w przednią szybę, by zorientować się w sytuacji. A gdyby tak tylko zerknął w prawe lusterko z pewnością dostrzegłby w nim mnie odpychającego się rozpaczliwie jedną drogą jak na hulajnodze. Cholernie szybkiej hulajnodze. Zamiast tego, kierowca przyspiesza.
Przestaję nadążać i podkurczam nogi. Bezdech. Zawieszam się na drzwiach, próbując się podciągnąć co sił. W konsekwencji wpadam do środka busa, lądując tuż przy skrzyni biegów. Rozlega się trzask. Drzwi zatrzaskuje pęd powietrza. 
- Szkolny do Kielc!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz