12.05.2018
Skład: Natalka, Gosia, Brajan, Bugli, Raku i Ja
Trasa: Baranówek - Rez. Biesak-Białogon - Słowik - Trzcianki - Bolechowice, ok. 18 km
Dotarliśmy. Przez przerzedzone liście wpadał błękit nieba. Stopniowo zza drzew odsłaniały się kolejne puzzle widokowej układanki. Wyjrzała oliwkowa tafla wody, wyjrzały otaczające wodę skały tak rdzawe jakby oprószono je cynamonem. A gdyby tak wdrapać się na górę? Przecież musi być tam tak pięknie. Pozostali popatrzyli to na urwiste ściany, to na mnie, następnie przenieśli wzrok na wodę, do której ów ściany opadały, po czym znowu na mnie i jakoś nie podzielali mojej ekscytacji. Jedynie Raku odważył się towarzyszyć mi w szaleństwie.
Nie uszliśmy nawet czterystu metrów, gdy ścieżka wystawiła nam środkowy palec. To, co dawniej nią było zostało stłamszone przez kłębowisko głogu, dzikiej róży i tarniny, które szczelnie zamknęły nas pod baldachimem kłujących gałęzi. W sekundzie zostaliśmy osaczeni! Nie ma nic bardziej bolesnego od przedzierania się przez taki gąszcz. Nic po maczecie, prędzej przydałoby się stado słoni, aby to staranować. Najrozsądniejszym rozwiązaniem wydawało się zatem poddać i wycofać.
- To wracamy?
- Nie ma mowy! Pomyśl tylko o tych widokach. Poza tym już niedaleko, no chodź już Raku!
Tarnina niestrudzenie stawiała opór. Im mocniej atakowaliśmy, tym odpowiadała z większą siłą. Niczym wąż zatapiała swe kolce w skórze i nie wypuszczała bez uprzedniej akupunktury. Powoli przypominaliśmy jeżozwierze. Z każdą upływającą sekundą coraz bardziej zaczęliśmy żałować podjętej decyzji. Docierało do nas, że w starciu z gąszczem jesteśmy bez szans, ale na wycofanie się było już za późno. Ściana pełna kolców skutecznie odcięła nam odwrót.
Mogliśmy tylko z pomocą ręki zgiętej w łokciu, która służyła za tarczę napierając na przód ile wlezie. Niestety z marnym rezultatem. Gąszcz kłuł, kąsał, ranił. Obolałe miejsca podchodziły krwią. A my w odpowiedzi ciskaliśmy tylko coraz wymyślniejszymi bluzgami.
Wydarcie się z objęć przeklętego krzewu zajęło nam nie jak zakładaliśmy kwadrans, lecz cholernie bolesną godzinę. Tacy obolali, cali w szramach, w rozdartych koszulkach, z poharatanymi rękami i nogami ociekającymi krwią stanęliśmy wreszcie na szczycie wzgórza. Rozejrzeliśmy się dookoła. W sekundzie jedna myśl zmroziła nam krew w żyłach. Nigdzie w zasięgu wzroku nie wypatrzyliśmy ścieżki. Żadnej. Choćby nikłego zarysu. Absolutnie nic. To oznaczało... Nie, nie chcieliśmy nawet o tym myśleć...
Jeszcze przez najbliższy tydzień wyciągaliśmy z siebie zadziorne kolce. Chodzenie poza ścieżką boli.
Foto: Raku |
Mega dobra robota, uwielbiam Wasze wyprawy. Są wspaniałe. Dzięki Waszej inspiracji byliśmy tu: https://wycieczkazadyche.blogspot.com/2020/07/zaklad-wielkopiecowy-bobrza.html
OdpowiedzUsuńDziękujemy za te budujące słowa. Cieszę się, że nasze wyprawy mogły stanowić źródło inspiracji. Zaraz zerknę do linku :)
Usuń