Obserwatorzy

Popularne posty

niedziela, 31 marca 2019

Wycieczka nr 32: ZAKAZANY ŚWIAT


30.03.2019

Skład: Bugli, Oliwka, Makumba, Raku i Ja

Trasa: Dolina Marczakowa - Kłm.Podwiśniówka - Kłm.Duża Wiśniówka - G.Wiśniówka - Szmaragdowa Dolina - Os. Wiśniówka, ok. 12 km

Kolorowymi jeziorkami może poszczycić się nie tylko Dolny Ślask :)

Do Doliny Marczakowej pojechaliśmy autobusem nr 12. Nasza podróż rozpoczęła się klasycznym asfaltem.
Idąc poboczem drogi, moją uwagę przykuł niewielki strumyk i rosnące przy nim białymi łanami zawilce. Po zrobieniu kilku zdjęć, ponownie wróciłem do pozostałych. Chwilę później podszedł do nas uroczy kotek, który łasząc się i oczekując ciągłego głaskania, nie opuszczał nas na krok. W końcu jednak wysłuchał naszej komendy i posłusznie został na swoim miejscu. Przyjemna nawierzchnia szybko przerodziła się w błotnistą ścieżkę, z obydwu stron której, płynęła strumieniami brunatna woda. Ubłoceni dotarliśmy do hałdy kamieniołomu Podwiśniówka.
W oddali Bugli dostrzegł jakąś osobę. Wiedząc, że może być to strażnik, który bardzo szybko zakończy naszą wycieczkę, wybraliśmy bezpieczniejszą drogę. Niestety prowadziła ona przez chaszcze i kujące krzaki jeżyn, które jeszcze długo dawały o sobie tego dnia znać. W końcu znaleźliśmy się na górze. Początkowo pochyleni wypatrując potencjalnego zagrożenia, kierowaliśmy się na dno wyrobiska. Z każdym kolejnym krokiem czuliśmy się jednak coraz pewniej i bezpieczniej. Po pokonaniu stromego usypiska, dotarliśmy na sam dół.

Pierwsze z zalanych wyrobisk na Podwiśniówce

W tym miejscu nie dało się zejść. Trzeba było po prostu zjechać.
Tam rozpoczęliśmy poszukiwania dwóch kamieni, które występują wyłącznie w tych okolicach.

Poszukiwania trwają w najlepsze

Były nimi wawelit i waryscyt. Podczas przeszukiwania kolejnych ścian pełnych łupków, nie wiedząc kiedy z mojego pola widzenia zniknął Raku z Buglim. Nie przerywałem jednak wykopalisk.
Po jakimś czasie usłyszałem głośne "sto lat !" i zaraz pojawiła się dwójka nieobecnych, niosąc w moją stronę urodzinową torbę pełną prezentów oraz babeczkę ze świeczką, pełniącą funkcję tortu. Kompletnie zaskoczony, szczęśliwy i najedzony urodzinowym smakołykiem, mogłem kontynuować dalsze poszukiwania. Od razu po przejściu do drugiej hałdy zaczęły pokazywać się ciekawe okazy.

Brunatno czerwony kolor wody stał się wizytówką tego miejsca.

Jako pierwszy odnaleźliśmy wielobarwny chalkopiryt. Następnie w nasze ręce trafiły znacznie mniej kolorowe kryształy kalcytu. Gdy poszedłem zabrać pozostawione na dole plecaki, nie zauważyłem grząskiego terenu i w jednej chwili moje buty zostały wchłonięte przez grubą warstwę błota. Podobna sytuacja przydarzyła mi się podczas wycieczki nr 29. Na szczęście z pomocą ruszył mi Raku. Dalej szedłem już z dodatkowym obciążeniem. W kolejnej części kamieniołomu Bugli odnalazł duże złoże pirytu.


Po wydobyciu kilku mniejszych kawałków, udaliśmy się ścieżką pnącą się na samą górę kolejnego wyrobiska.


Stąd mogliśmy nacieszyć się wspaniałą panoramą okolicy i widokiem na okoliczne kamieniołomy.


Na dole trwały nadal zawzięte poszukiwania. Pierwszym, który odnalazł wawelit okazał się Raku. Waryscyt, ale tylko w niewielkich ilościach znaleźliśmy na jednej z potężnych skał, podczas dalszej wspinaczki.

Foto: Raku

Widok na wszystkie trzy kolorowe jeziorka i całą kopalnię na Podwiśniówce

Od lewej: Raku, Bugli,Makumba,Oliwka

Krajobraz niczym z innej planety

Jaszczurka zwinka wygrzewająca się na gorących od wiosennego słońca kamieniach

Panorama w kierunku Kielc

Następnie cała nasza ekipa skierowała się do ścieżki prowadzącej dnem zalanych wyrobisk.



Tęczowy chalkopiryt

Wawelit -występujący tylko na Wiśniówce i Podwiśniówce 

Znaleźliśmy tutaj chwilę, by popuszczać kaczki i trochę odpocząć.






Stąd przez las, by nikt nas przypadkiem nie zauważył, równolegle do drogi dla ciężarówek, powędrowaliśmy w kierunku kamieniołomu. Ledwie widoczna ścieżka, pełna błota i kujących zarośli dzikiej róży i jeżyn, pozwoliła nam wkrótce znaleźć się w pobliżu kamieniołomu Duża Wiśniówka.

Droga przez chaszcze

Rozdzieleni na dwie grupy, szybko podbiegliśmy do jego krawędzi.

Kamieniołom Duża Wiśniówka

Foto: Raku

Kolejne kilometry prowadziły przez piękny bór jodłowy. 

Od lewej: Makumba, Oliwka, Raku i Bugli

Po przekroczeniu przecinki i zawodach w rzucaniu nożami do pnia drzewa, ponownie znaleźliśmy się w lesie, w którym Bugli zorientował się, że butelka, którą miał w torbie przecieka, a jej zawartość jest doszczętnie przemoczona.


Po wdrapaniu się na kolejną hałdę, nareszcie dotarliśmy do Szmaragdowej Doliny.
Jej piękno i przede wszystkim rozmiary, zrobiły na nas duże wrażenie. Do tego stopnia, że postanowiliśmy zrobić sobie tutaj dłuższy postój.


Następnie zawędrowaliśmy na usypany z dużej warstwy piachu i kamieni cypel, przechodzący pod sam koniec w niewielką grań skalną.

Takie informacje na tabliczkach tylko nas zachęcają do bliższego zobaczenia miejsc w których masowo występują
Foto: Raku

Titanic na wyschniętym morzu :)

By można było się na nią dostać, trzeba było najpierw pokonać dosyć wąską ścieżkę, która podkreślała wysokość tego miejsca.

Na tym zdjęciu widać jak głęboko tam było. Dawniej na dnie wyrobiska rosły drzewa, obecnie prawie w całości są zalane.

Foto: Raku

Potem musieliśmy opuścić wygodną leśną dróżkę i ponownie wkroczyliśmy do dzikiego boru.
Raku mając ze sobą taśmę izolacyjną, postanowił zbudować młotek. Idąc za przykładem kolegi, Kamil skonstruował siekierę. W rzeczywistości powstało narzędzie, które do złudzenia przypominało te z czasów prehistorycznych. Dalej nasi jaskiniowcy powędrowali ubitą ścieżką. Zaprowadziła nas ona do tajemniczych ruin, w których znaleźliśmy odpowiednie warunki do przetransportowania naszych narzędzi.

Narzędzia u niektórych w rękach są naprawdę niebezpieczne :)
Foto: Raku

Chwilę potem wyszliśmy z lasu na drogę ekspresową, gdzie zdążył przewrócić się jeszcze Makumba. Po dotarciu do większych zabudowań, narzędzia zostały ostatecznie porzucone. W planach mieliśmy jeszcze urbex starej szkoły, niestety okazało się, że obecnie działa w niej klub bokserski. Aż strach pomyśleć co zrobiliby z nami, gdybyśmy postanowili ją eksplorować :) Zbliżała się już szesnasta, a za pół godziny na urodzinach koleżanki miała zjawić się Oliwka. Postanowiliśmy więc iść już prosto na przystanek. Po drodze podszedł do nas mały chłopiec z uśmiechem na twarzy i krzyknął głośno: "Siema!". Po przywitaniu się z nowym towarzyszem, przez charakterystyczne osiedle robotnicze, powędrowaliśmy na przystanek.

niedziela, 17 marca 2019

Wycieczka nr 31: ZEW WSPINACZKI I OSTATNI WOŹNICA


9.03.2019

Skład: Brajan, Raku i Ja

Trasa: Miedziana Góra - Wykień - Piekło Miedzianogórskie - Herby - Kamieniołom Laskowa - Kostomłoty Drugie - Kamieniołom Mogiłki - Niewachlów, ok. 18 km

Bartek przylegał do skały niczym gekon do szyby akwarium. Szorstka faktura piaskowca zdzierała skórę do krwi. Z daleka ściana kamieniołomu wydawała się zupełnie gładka, lecz w momencie gdy wspinacz zetknął się z nią twarzą w twarz, sama wyznaczyła drogę. Naraz ustępowała pozorna gładkość. W zamian wspinacz dostawał mikrowypustki, pęknięcia przechodzące w szczeliny. A skoro jakiejś roślince wystarczyło miejsca, aby zapuściła tu korzenie, znaczyło to, że równie dobrze zmieści się choć parę palców. Przypuszczenia okazały się słuszne. Szczelina łapczywie pożarła Rakowowi pół dłoni. Wszystkim jego poczynaniom przyglądałem się kilka metrów poniżej, gdzie robiłem za asekuracyjny podnóżek. Właściwa asekuracja w formie liny dyndała zawieszona na sąsiedniej ścianie. Jeszcze nie wiedziałem, że za kilka sekund Bartek straci równowagę, odpadnie od ściany i poleci wprost na mnie. 

Poczułem tylko silne uderzenie i ból w plecach. Sekundę potem świat stanął na głowie. Runęliśmy z Rakowem z łatwością domku z kart. Oszołomieni przekoziołkowaliśmy w dół wyrobiska, lądując u stóp zszokowanego Barajana. 



Upadki istnieją po to, by podnieść się po nich mądrzejszym. W tym przypadku cudem skończyło się na paru zadrapaniach i skaleczeniach. Trudno jednak mówić o lekcji mądrości, w chwili gdy ledwo po twardym lądowaniu otrzepujemy się z przylepionych liści, zagryzamy porażkę piankami i ruszamy z powrotem pod ścianę, bym to teraz ja stawił czoła wspinaczce. 

Nie mija pięć minut, gdy już wiszę nad ziemią na linie. Nogi drżą. Dyszę. Fragment skały, którą trzymałem ręką w niej został. I wtedy dzwoni telefon. To już naprawdę trzeba mieć timing. Kogo teraz licho niesie? Wyświetlacz krzyczy MAMA. No tak, mogłem się spodziewać. A spróbowałbyś tylko nie odebrać, to w domu czekałby na ciebie gotowy zestaw teorii spiskowych i scenariusze tak tragiczne, że nawet Szekspir miałby kompleksy.
                                                                                                                     

Foto: Brajan

Różne historie słyszało się na temat dzielnicy, do której właśnie wchodziliśmy. Że rozboje i kradzieże za dnia. Dla odmiany pod osłoną nocy pobicia, napaści z udziałem noża bez udziału świadków... Uderzył nas widok pustych ulic, ta przenikająca cisza, przy której słyszysz bicie własnego serca. Żadnego szczekania psów, dzieciaków bawiących się na podwórkach, sąsiedzkich rozmów przez płot. Nic. A jeśli ludzie w słoneczne, sobotnie popołudnie kryją się pozamykani po domach coś musi być na rzeczy. 

Piekło Miedzianogórskie zbudowane ze skał piaskowca kwarcytowego
Foto: Raku

Niewiele myśląc wbiegamy na strukturę przypominającą koronę otoczoną przez usypane hałdy. Stożki usypujących się kamieni są ogromne. Chowamy się za takim jednym. Pokuleni patrzymy przed siebie zahipnotyzowani. Jest coś porywającego w spoglądaniu do wnętrza kamieniołomu. Być może chodzi o te niewyobrażalne rozmiary, przy których koparka jest tylko zabawką w ręku ledwie widocznego, śmiesznego człowieczka w żółtym kasku. Wydawałoby się ogromna łyżka koparki, a tu niknie w nieprzebranych tonach kruszywa, jak łopatka w piaskownicy. Wszystko zdaje się nagle niepozorne, malutkie jak planeta w obliczu wszechświata. 

Między zębami zgrzytają nam ziarna piachu. Nie możemy zostać tu dłużej chyba, że życzymy sobie być cali w pyle jak te przydrożne krzaki. Poza tym słychać wycie syren - zaraz będą strzelać. Najwyższa pora się zwijać. 

Foto: Raku

A dalej kolejne miejsce spod znaku mokrego snu geologa. Przed sobą mamy wybebeszone wnętrzności góry. Choć naukowe umysły doszukałyby się tu niejednego uskoku, fałdu czy profilu geologicznego, nam w zupełności wystarcza frajda z przebierania w gruzie. Szukamy na dobrą sprawę nie mamy pojęcia czego, ale pogrzebać za kamykami zawsze fajnie. W międzyczasie wypłoszyliśmy sarny, właściwe to one wystraszyły nas, kiedy stadem zerwały się do biegu. Minęliśmy też najmniej urodziwy urbex jaki dane mi było zobaczyć i zaliczyliśmy najdziwniejsze picie chlustającej Coli pod wiatr. 


Kamienne poszukiwania

Wiatr z każdym kolejnym podmuchem wdmuchiwał zimne powietrze pod mój płaszcz, przez co ten wzdymał się w zniekształcony spadochron. Piździło jak diabli, ale był to dobry znak, że Kielce już naprawdę blisko. I rzeczywiście, tuż za estakadą wyrastało pełnoprawne miasto gęste od domów. 

Niespodziewanie śliska od deszczu szosa zadźwięczała brzęczeniem dzwonków. Gdy dzwonienie przeszło w stukot, oczy wszystkich zawiesiły się na cwałującym koniu. Co to był za widok! Koń o srebrnej grzywie ciągnął ze sobą furmankę z siedzącym woźnicą - jednym z ostatnich, który nie poddał się pokusom cywilizacji. Tak jak jego pradziadek, a później jak ojciec wraca w ten sam sposób co dnia odkąd odziedziczył konia. Widać, że pokochał tą swoją codzienność. 

Świętokrzyski furman wraz ze swoim ślicznym koniem

Wypieram z myśli przykrą prawdę, że taki woźnica już długo nie pociągnie. Nie będzie miał komu przekazać pałeczki, a tym samym podtrzymać wieloletniej tradycji. W miejscu skrawków dzisiejszych pól staną blokowiska, a konia zastąpi wydajniejszy traktor. Rozrastające miasto bezpowrotnie pochłonie ostatnie przejawy swojskości, zalewając je betonem i paskudną jednorodnością. 

środa, 6 marca 2019

Wycieczka nr 30: WYŚCIG Z CZASEM


23.02.2019

Skład: Raku, Oliwka i Ja

Trasa: Brody Iłżeckie PKP - Rez. Skały w Krynkach - Godów - Doły Biskupie - Nietulisko Duże - Staw Kunowski PKP, ok. 25 km

Budzik dzwoni dwadzieścia po piątej. To już siódmy raz w tygodniu. Owinięty w kołdrę jak w kokon pełznę do okna. Zręcznym szarpnięciem rozsuwam rolety i właściwie to nic nie widzę - jeszcze jest ciemno.
  Blisko dziesięć kilometrów dalej, w pokoju o groszkowych ścianach puszysty koci ogon przerywa komuś sen. Ten ktoś za moment wysiorbie stawiającą na nogi kawusię, spałaszuje jajówę i spakowany w plecak niemal tak wielki jak on sam przyjedzie, by spotkać się ze mną.
  Dla odmiany ciut bliżej, bo mniej więcej w połowie drogi między nimi wyrasta blok. Na trzecim piętrze, w jednym z kwadratowych okien zapala się światło. Zaspany tata Oliwki słysząc brzęczący budzik wyłącza go zamaszystym trzepnięciem. Żarówki gasną na nowo. 

Oliwka budzi się na dobre w czasie, gdy z Bartkiem stoimy już przy kasach. W okienku wita nas zaspana kasjerka. Przypomina leniwca, który po tygodniu zszedł z drzewa. Nie śpieszy się z drukowaniem biletu. Ma przecież czas. Jej pociąg nie odjedzie za sześć minut. 
  Wtedy komputer się zawiesza. Cenne minuty mijają w szalonym tempie. Z sześciu zrobiły się dwie. Wreszcie kobieta o włosach Chopina poprzez kombinację precyzyjnych stuknięć przywraca maszynę do życia. Bilety wyskakują równie prędko co kromki chleba z tostera. Zgarniamy je i pędzimy na złamanie karku. Wpadamy do wagonu, w chwili sygnału odjazdu. Mogę to napisać z westchnieniem ulgi - zdążyliśmy. 

" Szczerba Beaty"
Foto: Raku

W przeciwieństwie do Oliwki i jej Taty, który w ramach pokuty za poranną gafę z budzikiem teraz dzielnie walczył ze sznurem samochodów w korku. Miękkie fotele służyły kontemplacji, toteż podróż po szynach upłynęła na obmyślaniu jakie kroki podjąć, by Oliwka do nas dołączyła.

Na stacji Brody Iłżeckie byliśmy chwilę po ósmej. Wspólnie ustaliśmy, że Oliwka przyjedzie następnym pociągiem. W ciągu najbliższych 2 godzin dokumentowaliśmy z Bartkiem przebytą drogę. Cykaliśmy foty charakterystycznych punktów w terenie, na skrzyżowaniach zostawialiśmy strzałki ułożone z patyków. Wszystko po to, by Oliwka dotarła w umówione miejsce spotkania.


Wybór padł na ocieniony wąwóz, gdzie zima utrzymywała się w najlepsze. Przejawy wczesnej wiosny krzepły tu od przygruntowych przymrozków. Ściekające krople przemarzały w spiczaste sople, a siewki wybijające się z ziemi krystalizowały w bryłki lodu. Nawet zimozielony mech przykrywała biała pierzynka.

Wybiła trzynasta, kiedy skład stał się kompletny. Wycieczka nareszcie ruszyła z kopyta przy okazji zaliczając na starcie blisko czterogodzinne opóźnienie, które jak czkawka odbijało się jeszcze wielokrotnie.  



Fantastyczne formy skalne kusiły swoją nieprzeciętną urodą, ale nie mieliśmy czasu, by przystanąć i nacieszyć oczu. Nie zwalnialiśmy tempa. Wycieczka przypominała objazdówkę z biura podróży, na której azjatyccy turyści biegają jak poparzeni z atrakcji do atrakcji. I podobnie jak im, również i nam w pośpiechu umykało tak wiele. Zbyt wiele. Ale co zrobić - czasu nie zatrzymasz. 

Zatrzymaliśmy się tylko ten jeden raz, by zerknąć w mapę. To posunięcie zbliżyło nas do szlaku czerwonego. Po przejściu przez ruchliwą drogę, byliśmy już w lesie. Rozpoznaliśmy kuszące skróty z mapy. Zostało tylko zaufać ścieżce. 


Raku na skale

Grota Skrzatów

No i dostaliśmy te swoje skróty. Nagle stanęliśmy nad trawiastym zboczem. Zbocze opadało stromo do płynącego dołem strumyka. Jedyna nadzieja tkwiła w nielicznie rosnących drzewach. Miejcie w pamięci, że brzozom można bezgranicznie ufać, one nigdy się nie łamią - radziłem, po czym pewnie oplotłem dłońmi biało-czarny pień. Po chwili brzoza wyszła z korzeniami z ziemi, pozostając w zacisku moich dłoni. Ja sam zjechałem parę metrów niżej tratując przy okazji wszystko, co napotkałem na drodze zjazdu. Nie oszczędziłem choćby takich krecich kopców, które po zjeździe przestały istnieć. Ostatecznie zdołałem wylądować na miękkim śniegu.

 I tu czekało niemiłe zaskoczenie. Raz: poszukiwana ścieżka w rzeczywistości jest oblodzonym strumykiem. Dwa: ostatni pociąg odjeżdża za 50 minut. Do stacji dzieli nas ponad 7 km. Jest gorzej niż źle. Podejmujemy nierówny wyścig z upływającym czasem.

Bunkier czy piwniczka (ziemianka)?


  Wydostajemy się z zarośli najprędzej jak potrafimy, skąd dalej pędzimy asfaltem przez okoliczne wioski. Przy 7 km/h bezustannie naprężone łydki pieką nas i ściągają do asfaltu jak niewidoczne magnesy. Kilogramy zimowej odzieży doprowadzają do tego, że coraz trudniej odnaleźć ostoje suchości na ciele. Człowiek poci się jak w ukropie. Po pokonaniu ponad połowy dystansu, wiemy już, że i to mordercze tempo nie wystarczy. Decydujemy się więc na trucht. 

Obładowane plecaki ciążą jak nigdy dotąd. Oblodzona jezdnia spowalnia. Swobodny oddech zmienia się w walkę o najdrobniejszy łyk powietrza. Myślami uciekamy do najdalszych zakamarków głowy, by tylko nie myśleć o teraz. Świadomość o nieuchronnym noclegu poza domem motywuje jak nic innego. Czujemy, że jesteśmy już na oparach. Każdy kolejny ruch nie ma nic z przyjemności; jest bólem. 
Zegarek wskazuje 11 minut do odjazdu, telefon - 1,5 km. I wtedy decyduje się na równie szaleńczy, co na pozór nie mający prawa się udać ruch.  

Zamarznięta kaskada na rzece z pianą 

Przerwijmy na moment bieg, by zaprezentować krótki poradnik jak nie łapać stopa:
1) Po pierwsze nie stawaj na żadnym tam poboczu. Wpiernicz się jak ja na sam środek drogi.
2) Numero duo przyczaj się i wypatruj losowego samochodu jadącego w kierunku przeciwnym do tego, w który chcesz się dostać.
3) Jeśli wypatrzysz zbliżającą się ofiarę, zacznij do niej energicznie machać rękoma wykorzystując przy tym siłę bioder.
4) Gdy i to nie pomoże, wyjdź wprost przed koła nadjeżdżającego samochodu.
5) Zatrzymał się - hurra udało ci się złapać stopa. Nie? Do CV możesz dopisać sobie oglądanie podwozia seata z perspektywy przejechanego jeża i szansę na zdobycie tegorocznej nagrody Darwina.

Totem w kształcie pingwina

Kierowca hamuje. Nie kryjąc zdziwienia wystawia przez okno głowę z kudłatą grzywą. Wtedy podbiegam ja i zadyszaną paszczą dukam: Do peronu to daleko? Wyrobimy się dojść tam w 9 minut?
Usta kierowcy zamiast w krzyk, napinają się w uśmiech: Wsiadajcie, mogę was podrzucić pod sam peron - rzuca. Nie dowierzam własnym uszom, wołam pozostałych i trójką wciskamy się do czarnego seata. Po drodze zdążę jeszcze ubrudzić zbawicielowi tapicerkę błotem, zagadać go na śmierć i pojęcia nie mam jak wypaść matę do siedzenia przez okno, po którą specjalnie zawrócimy. Koniec końców zdążymy dotrzeć na peron o czasie. Niedługo potem z wycieńczenia zaśniemy w fotelach ostatniego pociągu jadącego do Kielc.