Obserwatorzy

Popularne posty

poniedziałek, 12 lipca 2021

Wycieczka nr 89: SZLAKIEM ORLICH GNIAZD CZ.5

 21.03.2021

Skład: Makumba, Brajan, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Częstochowa PKP - Kłm. Złota Góra - Raków - G. Ossona - Rez. Zielona Góra - Kusięta Nowe PKP, ok. 21 km

  Częstochowa - chrześcijańska stolica Polski, z majestatycznym klasztorem na Jasnej Górze, do którego corocznie odbywają się pielgrzymki. To właśnie tutaj znajduje się rekordowa, nigdzie indziej nie spotykana ilość pomników przedstawiających Jana Pawła II. Mamy tutaj pełen ich przekrój. Od miniaturowej, 20-centymetrowej rzeźby, przez za nic nieprzypominające papieża posągi, po największy na świecie pomnik wielkiego Polaka, liczący sobie 14 metrów wysokości. Inni Częstochowę kojarzą z postaciami kultury masowej, które tutaj się urodziły, wychowały, albo bezpośrednio związane są z tym miejscem. Wśród nich chyba najbardziej znany jest lider zespołu T.Love - Muniek Staszczyk, czy Jakub Błaszczykowski grający niegdyś w klubie Raków Częstochowa.

  W samym mieście zazwyczaj bywałem jedynie przejazdem, rzadko zostawałem tam na dłużej, bo i po co. Nie wychodząc jeszcze dobrze z pociągu ma się ochotę powiedzieć o nim dziura. By to określenie było w pełni trafne, pasowałoby dorzucić przymiotnik zapyziała, bądź jak kto woli zaniedbana, a w pewnym sensie zapomniana. Opuszczone budynki nie należą tu do rzadkości, strasząc mijających je przechodniów. A i te, w których nadal ktoś mieszka, czy prowadzi własną działalność, wyglądają na nieremontowane od dekad. Wszędzie kominy: elektrociepłowni, hut, fabryk. Mnóstwo kominów. Pełno też kloszardów, których można spotkać, nie ruszając się daleko z centrum. Ich właściwie nie trzeba szukać, bo sami nas znajdują. Taką pocztówkę na dzień dobry serwuje nam Częstochowa. Od dawna została do niej przypięta łatka jednego z tych górnośląskich miasteczek, którego zabudowa pamiętają jeszcze czasy, kiedy to czerwona cegła królowała wśród architektonicznych nowinek. Pośród licznych stereotypów, niektóre okazują się realiami. Na szczęście jak każde z miast, tak i Częstochowa ma też drugą twarz, swoje lepsze oblicze, choć dosyć mocno ukryte.

  Tylko My, ziąb i puste brukowane ulice. Jedynie główna, Aleja Najświętszej Maryi Panny wyglądała na odnowioną, wraz z terenem przylegającym wokół. Zaledwie kilkaset metrów dalej z podwórek zlokalizowanych w bramach kamienic wypełzał już mniej pożądany wizerunek miasta. O wiele bardziej mroczny, a na pewno nieprzyjemny do tego stopnia, że nikt nie chciałby się tam zapuszczać. A przynajmniej nie z własnej woli i bez odpowiedniego ekwipunku obronnego.

  Długo nie działo się nic. Myślą przewodnią, była chęć jak najszybszego znalezienia się na dzikich przedmieściach, które być może były pozbawione tego depresyjnego klimatu, co zostawione w tyle centrum. Wtedy naszą drogę przebiegła kura. Pierzasty ptak w swych ruchach był do tego stopnia nieporadny, że zarazem komiczny. Wyglądał jakby dopiero co wyskoczył z garnka, w którym gotował się rosół. Mknął szalenie przez siebie, nie zatrzymując i po chwili zniknął za filarem sklepu. Niedługo potem zniknęliśmy i my, wchodząc w ścieżkę, która miała zaprowadzić nas na dno wyrobiska. Zaprowadziła, lecz to co ujrzeliśmy, bardziej przypominało, a właściwie to było nielegalnym wysypiskiem wszelkich śmieci. Wędrując pośród góry wystających z ziemi drutów, ewakuowaliśmy się stamtąd czym prędzej.


  Czekała nas jeszcze wizyta w sąsiednim kamieniołomie. Ten jednak zdawał się być o wiele ciekawszy, choćby patrząc po zdjęciach wyszukanych w Internecie. Ciekawsza na pewno zrobiła się droga. Niby jeszcze byliśmy w mieście, a tutaj żwirowa szosa. Wzdłuż niej stały jeden przy drugim, stare, sprawiające wrażenie, jakby zaraz miały się rozpaść, chatki z kamienną podmurówką. Prócz nich było pełno niskich garaży i zbitych tuż obok siebie baraków, których dach przykrywała czarna papa. Wszystko to wyglądało jak zbudowane na prędce, byle tylko za bardzo nie rzucało się w oczy.

Pobliski mural a na nim legendy polskiej i światowej sceny muzycznej. Myślę, że nikomu nie trzeba ich przedstawiać


  Gdyby nie to, że urządzenie GPS wyznaczyło mi tędy trasę wycieczki, nigdy odważyłbym się zapuścić w te strony. Mimo sporych obiekcji innej drogi nie było. Poszliśmy więc. Mniej więcej w połowie długości uliczki, zauważyliśmy, że w naszą stronę, zza pleców, zmierza czarny samochód. Droga była na tyle wąska, że minięcie się z nim stanowiło nie lada problem. Nawet nie mieliśmy jak zejść na bok. Jedyną szansą na to, by się jakoś usunąć, byłoby przeskoczenie przez bramę którejś z posesji, a to nie wchodziło w grę. Dlatego kontynuowaliśmy wędrówkę, licząc na to, że zaraz się zatrzyma, albo zawróci (może kierowca zabłądził). Nic z tych rzeczy. Pojazd jechał dalej, a my szliśmy szybciej. Nierówny wyścig zakończył się na wysokości ostatniego domu, gdzie samochód wjechał na podwórko. Po przeciwległej stronie na elewacji pustostanu widniał niedbale wygryzmolony czerwonym sprayem napis KUSIĘCKA 20. 

Taaaki duży

  Ściany kamieniołomu prezentowały się ciekawie. Mimo szarugi wokół, widok urozmaicała panorama Częstochowy, która z tego miejsca przypominała rozrastająca metropolię. Starannie ułożone blokowiska, wyłaniały się niczym budynki z dziecięcych klocków. Skały to odsłaniały się, to chowały za ścianami gęstych chaszczy. Ponad korony drzew wystawały jeszcze strzeliste wieże miejscowych kościołów, bazylik i najważniejszego sanktuarium. Główną uwagę obserwatora wzbudzał jednak wspomniany wcześniej pomnik papieża. Z bliska wydawał się być jeszcze większy. Wręcz kolosalny.


Kamieniołom Złota Góra

  Po jakże krótkim przerywniku w postaci odbytej w tempie ekspresowym wizyty w bardziej cywilizowanych okolicach (do tego stopnia, że pojawił się tam chodnik, a nawet rondo); ponownie zagłębiliśmy się w dzicz. Gliniasta ścieżka pełna błota, stopniowo prowadziła nas do kolejnego celu. Znaleźliśmy się na otwartym terenie. Niebawem zaczęły towarzyszyć jej tajemnicze tabliczki z zakazem wstępu, ale i one w końcu zniknęły, ustępując miejsca jeszcze większej ilości błota i hałdom powstałym z narzuconych odpadów budowlanych. Na horyzoncie wciąż widać było tylko kopcące się zabudowania częstochowskiej koksowni. Ostatecznie wyszliśmy przy kamiennym murku. Ostrożnie go obchodząc szukaliśmy wystarczającego ubytku, by móc dostać się do środka. Dziura wraz z obsypującą się zaprawą znajdowała się niecałe 100 metrów dalej. Zgrabnie się przez nią prześlizgnęliśmy.

Foto: Raku

Foto: Raku

  Jeśli miałbym wybrać najbardziej klimatyczne miejsce, jakie kiedykolwiek odwiedziliśmy, to to tuż obok starachowickiego szpitala, tutejszy kirkut plasowałby się na samym podium. Od lat nikt o niego nie dba. To sprawia, że coraz bardziej zarastają nie tylko nagrobki, a właściwie macewy, lecz wspomnienia o ludziach, których imiona i nazwiska są na nich wyryte. Nie mniej drzewa obrosłe bluszczem wyglądają bajkowo, o ile mówimy o tych bajkach z dreszczykiem.

Mistyczny las
Foto: Raku

Bijąc pokłony


Czasem warto patrzeć pod nogi

  Kirkut powstał prawdopodobnie pod koniec XVIII wieku, choć niektóre źródła podają rok 1804 jako datę jego założenia. Zajmuje ponad 8 ha, co czyni go jednym z największych w Polsce. Posiada równie imponującą ilość macew i grobowców, których jest blisko 5 tysięcy. Ostatniego pochówku dokonano w 1970 roku, jednak jeszcze przez okres trzech kolejnych lat, odbywały się tzw. potajemne pogrzeby. Niektóre z macew oplotły korzenie, inne potrzaskane na kawałki leżą ledwo wystając z gleby. Były też takie, które miały więcej szczęści i zachowały się świetnie.




  Cmentarz niszczał wcześniej, był rozkradany. Obecnie wciąż narażony jest na dewastację. Nie ma łatwo, podobnie jak żydzi mieszkający w Częstochowie w okresie II wojny światowej, kiedy to na terenie miasta powstawały kolejne obozy pracy. Żydzi byli w nich zwyczajnie mordowani. Egzekucje od 1943 roku odbywały się też w tym miejscu. Smutna przeszłość kłóci się z sąsiednim otoczeniem huty Częstochowa i pobliskiego zakładu, gdzie tuż za ogrodzeniem cmentarza, widać było pracujące przy odpadach żółte koparki.

Bluszczowa aleja

Perspektywa milczenia

  Bezszlakowa część wyprawy powoli dobiegała końca. Po prawej stronie mijaliśmy kolejne hangary, hale rozładunkowe i budynki fabryczne, z których niosły się zapachy tak ohydne, że w ruch poszły maseczki, wreszcie się do czegoś przydając. Jakiś czas później, kiedy nasze nozdrza mogły wreszcie w pełni zaczerpnąć powietrza, minął nas samochód trenowy jurajskiej grupy GOPR. Zmierzał on dokładnie do miejsca, w które wkrótce mieliśmy dotrzeć.

  Niecały kilometr później byliśmy już po drugiej stronie ulicy, gdzie wiła się polna, piaszczysta dróżka. Co jakiś czas leżały przy niej całkiem sporych rozmiarów wapienne głazy. Przy jednym z takich głazów, dróżka zamieniła się w porządną drogę, z widocznymi, świeżymi śladami bieżnika opon zapewne pojazdu terenowego, którego niedawno widzieliśmy. Spokojnie pięliśmy się na szczyt.

  W okolicach punktu widokowego spotkaliśmy ratowników, a właściwie ich samochód. Oni sami przebywali w tym czasie prawdopodobnie w jednym z podziemnych tuneli, które przecinały górę. Byli jednak na tyle blisko wyjścia, że dało się usłyszeć mocno przytłumione, męskie głosy. Całej sytuacji przyglądaliśmy się z góry. Dalszy rozwój zdarzeń bardzo nas interesował, gdyż mieliśmy w planach później również zagłębić się do owego tunelu. W oczekiwaniu, aż ratownicy odjadą, udaliśmy się na zwiedzanie szczytu.

  Góra Ossona jest najbardziej tajemniczym miejscem na mapie Częstochowy. Jako, że stanowi najwyższe wzniesienie w granicach administracyjnych miasta, w czasie okupacji Niemcy postanowili z tego skorzystać i urządzili na niej poligon szybowcowy. Ten po wojnie wykorzystywany był przez aeroklub, do czasu, kiedy teren zajęła stale rozrastająca się huta. Wykuto wówczas w skale podziemne zbiorniki na wodę, a także tunele, którymi była ona transportowana do celów technologicznych. Z czasem część infrastruktury rozebrano, jednak nie dało się pozbyć wszystkiego. I tak znajdując się na punkcie widokowym, pierwszą rzeczą, która przykuwa naszą uwagę, jest ogromna dziura w ziemi. Pozostałość po dawnej przepompowni.

Dziura, ale taka z tych większych


 Jeśli chodzi o dawne tunele. Z nimi wiąże się równie ciekawa historia. Kiedy przestały już pełnić powierzoną przed laty funkcję, zaczęły być coraz częściej odwiedzane przez nazwijmy to miłośników mocnych wrażeń. Trzy ogromne hale mieszczące się w środku, ciasne przejścia. To wszystko schowane pośród mroku, składało się na niepowtarzalny klimat. Klimat strachu, a dla niektórych fascynacji czymś, co fascynować nie powinno. Z biegiem lat podziemne wnętrze zapełniało się niepokojącymi symbolami. Zgodnie z tym co głoszą opowieści, do których udało mi się dotrzeć, z lokacji idealnej na urbexowe wypady, ossońskie podziemia zamieniły się w miejsce kultu satanistów. Ile w nich prawdy wiedzą tylko ich autorzy, jednak wydają się być czymś więcej niż tylko podmiejskimi legendami.

  Nagle zerwał się silny wiatr. W jednej chwili zrobiło się biało, a my znaleźliśmy się w centrum śnieżnej zawieruchy. Właśnie wtedy usłyszeliśmy dźwięk silnika pojazdu. Oznaczało to jedno: ratownicy odjechali. Tak też było. Kilka minut później byliśmy już na dole, by sprawdzić, co tak naprawdę znajduje się w podziemiach.


  W celach bezpieczeństwa Kuba został z plecakami na górze, na wypadek, gdybyśmy za długo nie wracali. Po krótkich oględzinach otworu wejściowego, który znajdował się w ścianie z czerwonej cegły, a nawet zamocowaniu liny, doszliśmy do wniosku, że schodzenie tam nie jest zbyt dobrym pomysłem. Na pewno nie teraz. Prócz problematycznego wyjścia, tak naprawdę nie wiedzieliśmy co czeka nas dalej. Czy część z korytarzy nie jest przypadkiem zalana? Czy będący tutaj jeszcze niedawno ratownicy przeprowadzali kolejne rutynowe ćwiczenia, czy może byliśmy świadkami akcji ratunkowej pod ziemią? Zbyt wiele było tych niewiadomych, by ryzykować, zwłaszcza, że już mieliśmy mocne opóźnienie i powrót wcześniejszym pociągiem właściwie był już przekreślony. Wróciliśmy więc do Brajana, gdzie skuleni od zimna pałaszowaliśmy zapasy żywnościowe.

Na skałce stanowiącej naturalną kulminację wzniesienia. Ta druga została usypana na potrzeby okolicznej huty

Figura Matki Boskiej wraz z tablicą upamiętniającą mieszczącą się tutaj niegdyś szkółkę szybowcową

  Zagadka podziemi musi jeszcze trochę poczekać na swoje rozwiązanie. To jednak nie koniec tajemnic skrywanych przez górę. Mówi się o tym, że mają tu miejsce zjawiska paranormalne. Według relacji jednego z pracowników pobliskiej huty, widział on niezidentyfikowany obiekt latający. Pomyślicie UFO? Słusznie. Sprawa ta była badana przez wiele osób, jeszcze więcej jednak rezygnowało z powodu, cytuję "nieopisanego strachu". 

Dowód na to, że na górce dochodzi do ciekawych zdarzeń

  Temat UFO jednak umówmy się, został wyczerpany na przestrzeni dziesięcioleci zarówno przez autorów książek, jak i licznych filmów. O wiele bardziej interesujące wydają się być zjawiska obserwowane nad wzniesieniem. Jedna z opowieści z czasów powojennych, mówi o kobiecie, która udała się po wodę do studni leżącej za pobliską wsią. W pewnej chwili ujrzała zbliżające się światło. Początkowo je zbagatelizowała, do czasu, gdy okazało się, że ów blask emitowany jest przez pomarańczową kulę ognia, stopniowo unoszącą się w górę. Temu niespotykanemu wydarzeniu towarzyszyły "trzaski" przypominające wyładowania elektryczne. Podobnych historii jest sporo. Gdzieś w sieci nawet krążą filmiki z okolic góry, na których uwieczniono dziwne światła. Myślę, że warto byłoby przyjrzeć się temu tematowi bliżej, bo sytuacja wygląda na całkiem ciekawą. Zwłaszcza, że cała ta tajemnicza otoczka góry, mogłaby stać się dobrą reklamą, która przyciągnęłaby tłumy turystów, chcących zobaczyć na własne oczy, coś czego może nawet nigdy nie było.

  Opady jeszcze nie ustały. Nasz cel, jakim była Zielona Góra, ledwo majaczył się na horyzoncie. Zrobiło się jeszcze ciemniej, niż o poranku. Widać to było szczególnie na leśnych ścieżkach, gdzie korony drzew zabierały mnóstwo światła. Pasy sosnowych młodników, powoli zaczęły ustępować drzewostanom z prawdziwego zdarzenia. Niedługo potem byliśmy już na szlaku czerwonym, prowadzącym prosto do rezerwatu.

Afryka w środku lasu

  Rezerwat został utworzony w 1953 roku, w celu ochrony tutejszych osobliwych form skalnych, a także rzadkich gatunków roślin, ale i grzybów. Ciekawostkę na skalę krajową stanowi stanowisko trufli wgłębionej, takiej samej jakiej poszukują wybitni smakosze. W samym rezerwacie występują jednak pojedyncze, i co warto dodać niewielkie owocniki, więc nie warto nawet podejmować prób ich pozyskania, pomijając fakt, że to nielegalne, a sam grzyb jest u nas pod ścisłą ochroną.


Z cyklu zdjęcia ustawiane

Szczytowe formacje

  Wśród wszystkich skałek najbardziej wyróżnia się Diabelskie Kowadło. Nazwa idealnie opisuje kształt wapiennego ostańca. Na uwagę zasługują też Płetwa i przyległa do niej Zielona Góra, które od stosunkowo niedawna są pożądanym obiektem dla miłośników wspinaczki skalnej.


Klasyczne zdjęcie grupowe, na którym zawsze znajdzie się ktoś, kto wyjdzie źle
Foto: Statyw

  Niewątpliwie największą atrakcją rezerwatu jest jaskinia, która liczy sobie 140 metrów. Jako, że jest stosunkowo łatwa w eksploracji, bywa często odwiedzana, czego świadectwem są niestety liczne zniszczenia i śmieci. Mimo to, warto ją odwiedzić, choćby dla zobaczenia jedynego w Polsce lasu kolumn naciekowych, który zdobi wejście do niższych partii. Wśród nacieków występują tutaj całkiem dobrze wykształcone pola ryżowe, stalaktyty, wodospady naciekowe oraz stalagmity.

Wejście w ciemności


Moduł eksploracja


  Ostatni kilometr prowadził odcinkiem, który pokonaliśmy podczas naszej pierwszej wycieczki na Jurę. Wtedy wydawał się on nam ciągnąć w nieskończoność za sprawą tego, że nieustannie się gubiliśmy, a każdy błąd opatrzony był brnięciem przez zaspy. Dzisiaj przejście tą drogą stanowiło samą przyjemność i sentymentalną podróż w przeszłość.

Zamarznięta tafla jeziorka krasowego

piątek, 2 lipca 2021

Wycieczka nr 88: Z NIEBA DO PIEKŁA

 7.03.2021

Skład: Marysia, Kamila, Oliwka, Makumba, Brajan, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Końskie - Izabelów - Niebo - Piekło Gatniki - Piekło - Dolina Czarnej - Sielpia Letnisko - Sielpia Wielka, ok.17 km

  Było parę minut po siódmej. Nowe wnętrze kieleckiego spodka, wyglądało jakby szykowało się do odlotu w kosmiczną przestrzeń. Ruchomymi schodami razem z Brajanem, powoli wjeżdżałem na drugi poziom. Przeszklone barierki z każdą chwilą odsłaniały dalszy plan obrazu opustoszałych wnętrz. Wokół widniało jedynie parę sztucznych kwiatów, które dawały wrażenie najbardziej żywych organizmów w promieniu kilkudziesięciu metrów. A prócz nich same puste stoliki. No prawie same. Jeden z nich wyróżniał się na tle pozostałych, za sprawą głośnej rozmowy dobiegającej z jego okolic. Ta z czasem przejęła dominację nad dworcową ciszą. Jej głównym inicjatorem był nie kto inny jak Makumba. Dbając o to, by nowo przybyłym na miejsce zbiórki koleżankom ani przez moment się nie nudziło, dzielnie wyjaśniał fascynujące fakty z zakresu biologii, znacznie odbiegające od szkolnej podstawy programowej. Wkrótce do wykładu dołączyli pozostali. Będąc już w komplecie, ruszyliśmy na stanowisko odjazdowe, a potem już busem, przez wyboiste drogi w kierunku Końskich. Niecałą godzinę później byliśmy na miejscu.

  Silny wiatr prześlizgiwał się przez wąskie uliczki, jak rabuś zbiegający z dokonanej przed minutą kradzieży. Najbardziej wiało na niczym nieosłoniętych placach. Jedynie w skrzętnie skrytych zakamarkach gęstwiny domów, dało się odnaleźć trochę spokoju. Nasze twarze przepełnione były zakłopotaniem, związanym z nową sytuacją i nowymi osobami. Mimowolnie podzieliliśmy się więc na dwie grupki. Świeżaki dreptały z tyłu, a stały skład wyznaczał tempo marszu. W tej gęstej atmosferze, podążaliśmy w stronę zespołu parkowo-pałacowego. 


  Pierwszym punktem na trasie wycieczki była oranżeria egipska - jedna z dwóch tego typu budowli w naszym kraju. Zaprojektował ją w 1825 włoski architekt, który ani razu nie był w Egipcie. Swój pomysł oparł więc na 24 tomiszczach "Opisania Egiptu", stworzonego przez naukowców biorących udział w wyprawie napoleońskiej do krainy faraonów. W efekcie to co powstało, można nazwać jedynie inspiracją kulturą tamtejszych ziem. Widać to po samych hieroglifach, które hieroglifami nie są i prawdopodobnie oznaczają tyle samo, co szlaczki namalowane przez kilkulatka. Nie mniej budowla robi wrażenie, a zwłaszcza niektóre detale. 

  Zatrzymaliśmy się przy niej na moment, bym mógł coś więcej o niej opowiedzieć. Wraz z chwilą otwarcia ust, pewność siebie przeminęła u mnie równie szybko, co się pojawiła. Zamiast potoku słów napłynął bezgłos, a wyuczone dzień wcześniej informacje, zagrzebały się pośród sterty rzeczy, do których zagląda się niezwykle rzadko. By ukryć zażenowanie, nie zostało mi nic innego jak udać się dalej przez park z aparatem w ręku.

Podobizny bogini Hator

Jeden z 4 posągów faraonów

  Sam park łączy w sobie wiele cech wspólnych dla stylu angielskiego, które zawdzięcza wspomnianemu wcześniej architektowi. Dzięki niemu całe otoczenie zespołu pałacowego z użytkowego, nabrało bardziej romantycznego charakteru. Dzisiaj dodatkowo podkreślają go liczne dróżki i aleje, tworzące geometryczną siatkę, która wczesną wiosną zamienia się w dywany przepełnione mnogością barw i odcieni.

Pałac

  Jedną z takich alei tworzyły prężnie pnące się w górę żywotniki. Ograniczały one pole widzenia do perspektywy punktowej, w centrum której znajdowała się mocno nadgryziona zębem czasu glorieta. Przyglądając się jej dłużej, widać było, że jedna z ozdób zdobiących budowlę straciła głowę, jeszcze inna skrzydło. A i sam orzeł, niegdyś dumnie spoglądający na miasto, sprawiał wrażenie jakby zaczął gubić pióra.


  Szybko wydostaliśmy się z powrotem na chodnik. Wkrótce stał się on niemym świadkiem rozmów, które pozwoliły nam lepiej poznać się nawzajem i rozluźnić dotychczasową aurę przepełnioną ciągłym napięciem, a u niektórych również i stresem. Twarze rozjaśniły dawno nie widziane uśmiechy. Przegoniły one smętność szarych obłoków, zalewających od rana niebo nad naszymi głowami. Tuż za zakrętem pojawiły się też pierwsze znaki szlaku. To one na te kilka najbliższych godzin przejęły funkcję przewodnika i dbały o to, by nie zabrakło nam po drodze przygód.


  O moc atrakcji troszczyli się również inni. Zaraz po wkroczeniu w dzikie ostępy, przyszło nam zmierzyć się z pokonaniem błotnistego odcinka pełnego kałuż skutych lodem, którego trwałość stała się przedmiotem badań terenowych Makumby.

Trudy wędrówki
Foto: Raku

  Gdzieby nie spojrzeć rosły same sosny. Wysokie i smukłe, niczym zapałki sterczały wśród okolicznego krajobrazu. Wydawać się mogło, że jest to jedyny gatunek występujący w tutejszych lasach. Miejscami zalegały jeszcze resztki śniegu. Mijając kolejne kilometry wyglądające niemal identycznie, powoli zbliżaliśmy się do Nieba, lecz takiego przyziemnego.

Foto: Raku

Ostatnia

Rodzynek w iglastym towarzystwie
Foto: Raku

  Mapa Polski obejmuje swym zasięgiem wiele miejscowości o groteskowych, często wręcz nieprawdopodobnych nazwach. Województwo świętokrzyskie zbytnio nie odbiega od tych standardów i może pochwalić się kilkoma perełkami. Choćby położonymi tuż obok siebie: Niebem i Piekłem. Pierwsza ze wsi znana była niegdyś jako Babia Góra. Piekło zaś do 1830 dzierżyło nazwę Iwasiów. Nie wiadomo co przyczyniło się do zmiany nazw miejscowości na obecne. Być może był to kaprys ówczesnego właściciela tych terenów, być może przypadek. Jedno jest pewne. Ich autora poniosła niemała fantazja. Dzięki niej, dzisiaj możemy jednego dnia przekonać się jak jest w Niebie, tylko po to, by 1,7 km dalej, zobaczyć, co ma do zaoferowania Piekło. 

   Przy skałkach, a dokładniej pod zadaszoną wiatką, nadszedł czas na długo wyczekiwany postój. Wypakowany wprost z plecaków prowiant zapełnił niemal cały drewniany blat, pozostawiając ociupinę miejsca dla naszych nieforemnych termosów. Gdy popas dobiegł końca, udaliśmy się do trochę większych kamyków, by przyjrzeć im się z bliska.

Mobilny drogowskaz do Piekła
Foto: Raku

Foto: Raku

Euforia bywa zaraźliwa

  Przechodziliśmy wąskimi przejściami, wdrapywaliśmy się na gładkie ściany, oddawaliśmy szalone skoki. Badaliśmy co skrywają wyryte w skale napisy. Każdy na swój sposób, chciał poznać to miejsce z własnej perspektywy. A tych było tyle, ile wszystkich uczestników wyprawy, dzięki czemu skałki zostały poznane dogłębnie, odkryte wręcz na nowo.




Skok wiary
Foto: Raku

Przejawy pseudosztuki zwane wandalizmem

  Ich geologiczna wartość została dostrzeżona już w 1959, kiedy to objęto je ochroną w formie pomnika przyrody o nazwie Piekło-Gatniki. Wychodnie piaskowców jurajskich przybierają tutaj kształty grzybów skalnych, ambon i innych fantazyjnych tworów, ciągnąc się na odcinku prawie 100 metrów. Ciekawostkę speleologiczną stanowią dwie jaskinie pseudokrasowe: Czarcie Wrota i Schronisko Bardzo Niskie.

Skalny fotel władcy lasu



  Powoli mijaliśmy ostatnie z zabudowań Piekła. Wąską dróżką kierowaliśmy się wzdłuż drewnianego ogrodzenia wprost w objęcia lasu. Kolejny etap wędrówki obejmował pożegnanie się ze szlakiem na dłuższą chwilę i przejście wzdłuż malowniczego biegu rzeki. Całkiem przyjemna ścieżka nie wyglądała na taką, która zaraz miałaby się skończyć. Z resztą mapa potwierdzała to w stu procentach.

Stylowy wiatraczek wraz z nowym, spontanicznie wyremontowanym płotem :)


  Tuż przed wejściem na drewniany pomost, powitały mnie wyblakłe już tablice edukacyjne o gatunkach typowych dla torfowisk. Stanowiły zapewne pozostałość po jakiejś dawnej ścieżce edukacyjnej. A co do torfowiska. No cóż. Pora roku jak i pogoda, nie pozwalały na pełne poznanie jego walorów przyrodniczych.

Przydałby się remont


  Następnie piaszczysta droga wprowadziła nas na niewysoką, powoli zarastającą wydmę. Widoków nie uświadczyliśmy z niej żadnych, za to brnięcie przez morze piachu, spowolniło znacząco dotychczasowe tempo marszu. Sytuacja uległa poprawie dopiero, gdy ponownie znaleźliśmy się nad brzegiem rzeki, która spokojnie płynęła, żyjąc własnym życiem.

Pustynne klimaty

Czarna Konecka w przedwiosennej odsłonie

  W końcu znaleźliśmy się w bardziej cywilizowanych rejonach, a przynajmniej tak się nam wówczas wydawało. Asfalt zaprowadził nas w okolice domków letniskowych. Cała otoczka okolicznych straganów z pamiątkami, literalnie zaczerpnięta ze wspomnień o wakacyjnym pobycie nad morzem, teraz tonęła w klimacie jednego z filmów postapokaliptycznych. Okna pozabijane deskami. Uliczne sklepiki pozamykane na cztery spusty. Metalowe kłódki zdobiły każde ze stoisk. Dookoła szaro. Głucho. Wyjątkowo cicho. Za szybami restauracji pod wielkim napisem DANCINGI, niedbale wrzucona była tabliczka informująca o zamknięciu lokalu. Wszystko jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zamarło. Odczuwaliśmy szczery niepokój przebywając tam dłużej, jakbyśmy wkroczyli do miasta opuszczonego przed laty, za sprawą jakiegoś niewyobrażalnego kataklizmu. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy w zupełnie innym świecie. Z sennego nastroju wybudziły nas odgłosy samochodów śmigających ekspresówką. Mknęły jak szalone. Jeden po drugim, opóźniając maksymalnie idealny moment, w którym moglibyśmy przebiec na drugą stronę, gdzie przez najbliższe kilkaset metrów ciągnęło się jedynie pobocze. Chodnik zaczął się tuż przy samym przystanku, na którym zatrzymaliśmy się chwilę, by sprawdzić rozkład. Do najbliższego busa mieliśmy niecałą godzinę. Wniosek nasuwał się sam: to wystarczająco dużo czasu, by zdążyć odwiedzić pobliskie opuszczone budynki dawnego zakładu metalurgicznego.



  Budowę zakładu rozpoczęto w 1824 roku. W jej ramach Dolinę Czarnej przegrodzono tamą, tworząc zalew, bardzo zbliżony kształtem do dzisiejszego. Woda z rzeki miała służyć do napędzania zakładowych maszyn, w tym największego w Polsce i jednego z największych w Europie koła żelaznego, mierzącego ponad 8 metrów średnicy. Do roku 1830, by usprawnić pracę wykonano ciągnący się na 8 kilometrów kanał, odprowadzający wodę z osiedla roboczego. Osiedla, którego ceglasto czerwone ruiny rzucały się już z daleka w oczy, mając sobie za nic naturalne maskowanie w postaci krzaków od dawna pozbawionych liści. Stąpając pośród gruzu, spoglądaliśmy na nie nie tylko jak na obraz zniszczenie, lecz bardziej na relikt przeszłości, skrywającą niejedną ciekawą tajemnicę.

Foto: Raku

W ukryciu
Foto: Raku

Dom Inżynierów i Kadry, a właściwie to, co z niego zostało
Foto: Raku

 W skład osiedla fabrycznego wchodził także budynek administracyjny zlokalizowany tuż obok. Podobno w latach 80-tych funkcjonował w nim hotel. Dzisiaj patrząc na powybijane szyby i wnętrze, przypominające jedne wielkie zgliszcza, widzimy jedynie oblicze smutku i rozpaczy, dla którego nie widać ratunku. Na chwilę obecną chyba najrozsądniejszym rozwiązaniem byłoby umieszczenie tabliczki z informacją, że obiekt grozi zawaleniem, która akurat w tym wypadku byłaby jak najbardziej uzasadniona.


Foto: Raku


Tu Romeo chyba nie zawita
Foto: Raku

Modernistyczne kadrowanie

  Na terenie placu, gdzie obecnie mieści się Muzeum Zagłębia Staropolskiego, znajdują się całkiem dobrze zachowane dwa budynki suszarni drewna, a także hala produkcyjna. Największe jednak wrażenie wzbudzają wyeksponowane na wolnym powietrzu maszyny z epoki pary i elektryczności.
 
Walec parowy

Muzeum Zagłębia Staropolskiego
Foto: Raku

  W pewnym oddaleniu od kompleksu budynków, w miejscu, gdzie obecnie wyrasta las, wznoszą się ruiny jeszcze jednego, dosyć ciekawego obiektu, o którym jednak mało kto wie. A jest nim szpital, choć na pierwszy rzut oka ciężko to stwierdzić.

Foto: Raku

Kanał, który zaskoczył mnie zalegającą wewnątrz wodą, która skutecznie uniemożliwiła moje wcześniejsze plany jego eksploracji

   Z ruin szpitala, skierowaliśmy się jeszcze ścieżką prowadzącą wzdłuż dawnego kanału, tylko po to by ostatecznie ponownie dotrzeć nad Zalew, który właśnie poddawano zabiegowi oczyszczania. Niski poziom wody upodobało sobie ptactwo wodno-błotne, z mewami i czaplami na czele, elegancko paradującymi pomiędzy piaszczystymi łachami. Niebawem nadjechał nasz bus. I tak koniec wycieczki zapieczętował początek nowych znajomości pełnych szalonych przygód i wielu niezapomnianych chwil.
 
Czaple siwe i czapla biała - jedne z wielu ornitologicznych niespodzianek