Obserwatorzy

Popularne posty

czwartek, 23 stycznia 2020

Wycieczka nr 61: WŚRÓD KORON DRZEW I SKAMIENIAŁYCH WYDM


18.01.2020

Skład: Oliwka, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Serbinów - Jezioro Ług - Zaborowice - Mniów - Kłm. "Jaźwiny" - Przyjmo - G. Gomek - Bobrza - Kłm. Wykień - Wykień, ok. 23 km

Czasem pomysły na wycieczkę rodzą się tak niespodziewanie, że nie sposób przewidzieć, co stanie się inspiracją kolejnej wyprawy. Tym razem ciekawe miejsce, które wydało mi się warte odwiedzenia, odkryłem wspólnie z kolegą  na poniedziałkowych zajęciach praktycznych, podczas których poszukiwaliśmy sideł pozostawionych przez okolicznych kłusowników. Nie mając jednak zbyt dużo czasu, postanowiliśmy przyjechać tu znowu, lecz tym razem lepiej poznać okolicę.
I tak planowana z ponad tygodniowym wyprzedzeniem trasa sobotniej wycieczki, w mgnieniu oka zeszła na boczny tor. O jej ostatecznym przebiegu ekipa dowiedziała się już w poniedziałek po południu. Czasami spontaniczne decyzje się opłacają, tak było i tym razem.
Wyruszyliśmy z Serbinowa, do którego dostaliśmy się busem spod kieleckiego dworca.
Dalej czekał nas dosyć długi i miejscami trudny technicznie odcinek trasy, którą starałem się pokonać, tak jak zapamiętałem podczas poniedziałkowego spaceru.
Pierwszym punktem orientacyjnym była ambona, znajdująca się przy skraju lasu.

Leśny totem

Dalej wędrówka nie była już tak łatwa, gdyż praktycznie nie poruszaliśmy się po żadnych ścieżkach. Na szczęście podmokły teren pełen błota, na dobre złapał przymrozek i tym oto sposobem mogliśmy suchą stopą dotrzeć do kolejnej ambony, która zdecydowanie odbiegała od innych.

Drewniany olbrzym

Widząc ją po raz pierwszy myślałem, że to jakiś domek na drzewie, lecz z bliska wszelkie moje wątpliwości przeminęły. Ta drewniana konstrukcja wznosząca się niemalże na wysokości koron okolicznych sosen, mierzyła od ziemi do podłogi... 10,6 m!

To zdjęcie pokazuje, że tutejsza ambona znacznie odbiegała od standardowych rozmiarów

Jednak rozmiary nie były adekwatne do jej prowizorycznego wykonania. Jak wiadomo w naszej ekipie nie brakuje odważnych osób. Jako pierwszy ambonie stawił czoło Raku. O ile będąc jeszcze w połowie długości drewnianej drabinki nie odczuwało się niczego nadzwyczajnego, o tyle już w 3/4  przy każdym, nawet najmniejszym podmuchu wiatru - ambona chwiała się na boki. Pod sam koniec wspinaczki czekały do pokonania trzy niezwykle cienkie, drewniane szczeble, którym zbytnio nie ufając, zrezygnowałem z dalszej wspinaczki. Do środka ostatecznie weszli Raku, Oliwka i Bugli.


Rozpadająca się podłoga, czy przechylona na lewą stronę budka, to tylko kilka z przeszkód, które musieli oni pokonać. A po co to wszystko? Po pierwsze dla dużej dawki adrenaliny, a po drugie dla wspaniałych widoków na miejsce, na zobaczenie którego z bliska już nie mogłem się doczekać.

A tak widoki prezentowały się z najwyższego punktu ambony
Foto: Raku

A tutaj już z samej góry
Foto: Bugli

Zazwyczaj na naszych wycieczkach główne atrakcje stanowią skałki, kamieniołomy, czy opuszczone miejsca. Tym razem choć przez chwilę postanowiłem zerwać z tradycją, dzięki czemu do spisu obowiązkowych atrakcji wycieczkowych dołączyły... torfowiska.


Nad brzegiem jeziora
Żurawina błotna

Podobno chodzenie zarówno po nich jak i po bagnach bywa wciągające ;) Muszę się z tym w zupełności zgodzić. Karłowate sosny i żółte darnie przygiełki białej, sprawiały wrażenie jakbyśmy chodzili po sawannie, zaś urokliwe jeziorka dodawały malowniczości do tego niezastąpionego klimatu.

Foto: Raku

Foto: Raku

Przygiełka biała




W świętokrzyskiej sawannie

Foto: Raku

Jeśli chodzi o samo jeziorko jest ono miejscem częstego bytowania, m.in łosi, których świeże ślady zauważyliśmy na drugim brzegu.


Powstało ono podczas zlodowacenia, a swój kształt obecny zawdzięcza dawnemu wyrobisku torfu, które działało tutaj w XX wieku. Takie miejsce nadaje się wręcz idealnie na zrobienie dłuższego odpoczynku.

Krótka lekcja botaniki
Foto: Raku

Nie zabrakło na nim oczywiście szalonej zabawy, którą zawdzięczaliśmy zamarzniętej tafli jeziora.

Foto: Oliwka

W niewielkiej odległości od niego natrafiliśmy na czynną piaskownię, a niecały kilometr dalej na kolejne wyrobisko, tym razem wyglądające już na nieczynne.

Przy pierwszej piaskowni

Foto: Raku

Rozbitek na wyschniętym morzu


Dalej czekała nas wędrówka szlakiem żółtym aż do Mniowa, gdzie przeszliśmy na chodnik.

Kościół Św. Stanisława w Mniowie

Tym razem jednak kalosze zbytnio się nie przydały
Foto: Raku

Jeszcze przez długi czas towarzyszyły nam co chwila przejeżdżające samochdoy. Na szczęście pojawiła się ścieżka, która wprowadziła nas wprost do lasu. A w nim natrafiliśmy na dawny kamieniołom Jaźwiny.


Buk z fantastycznie pokręconymi korzeniami


Mimo, że za wiele się w nim nie zachowało, to sama okolica jak i jego otoczenie, pozwoliły nam na krótkie złapanie oddechu i wyruszenie w dalszą podróż.


Mimo dodatniej temperatury w niektórych miejscach zachowały się jeszcze lodowe sople



Niewyraźna ścieżka prowadząca górą wyrobiska zaprowadziła nas na sam szczyt Góry Raszówki, na zboczach której znajdowało się sporo pozostałości po dawnych technikach wydobywczych.


Jeszcze przez jakiś czas mogliśmy nacieszyć się leśną wędrówką.

Rozłożysty dąb

W oddali wypatrzyłem jednak kolejną ambonę, która znajdowała się na tyle blisko, abyśmy mogliśmy do niej zajrzeć. Wnętrze miała powiedziałbym luksusowe. Ocieplona od środka, z miękkim skórzanym fotelem i szybkami w oknach - zupełne przeciwieństwo poprzednich.

To się nazywa profesjonalna ambona!

Z sąsiednich pól przy dobrej widoczności powinna rozciągać się całkiem przyjemna panorama, jednak nasza widoczność znacznie ograniczała widoki na okolicę.



Dalsza podróż miała przebiegać już bez komplikacji, jednak za sprawą dwóch dzikich psów, które zatarasowały nam drogę, musieliśmy wybrać okrężny wariant przez chaszcze, który ostatecznie i tak wyprowadził nas do miejsca spotkania czworonogów. Te jednak gdzieś zniknęły, przynajmniej na czas, kiedy tamtędy przechodziliśmy. Polna droga się skończyła i znowu pojawił asfalt. Przeważnie nie dzieje się na nim nic ciekawego, ale tym razem mieliśmy okazję "pogadać" z indykami, które na każdy nasz dźwięk przypominający ich odgłos, chórem odpowiadały gulgotaniem. Gdy po raz kolejny znaleźliśmy się w lesie, rozpoczęliśmy wspinaczkę najpierw na zbocze Bobrskiej Góry, a następnie po zaliczeniu szczytu góry o nazwie Gomek, wydostaliśmy się na drogę w Bobrzy.


Widoki z porośniętych tarniną zboczy Góry Gomek
Krótka wędrówka wsią zaprowadziła nas wprost pod same ruiny dawnego Zakładu Wielkopiecowego, z którego bez wątpienia jedną z najbardziej okazałych pozostałości jest mur oporowy.




W tym miejscu byliśmy już w 2018 roku, wtedy jednak nie było wystarczająco dużo czasu na zobaczenie całego kompleksu. Wspinaczka na mur jak i odwiedzenie dawnej węglarni są zawsze naszym punktem obowiązkowym przy zwiedzaniu tego obiektu.

Na to zdjęcie musieliśmy poczekać ponad rok. Było warto.







Kolejne kilometry upłynęły nadzwyczaj szybko i przyjemnie za sprawą Bobrzy, wzdłuż której wędrowaliśmy.



Ślady działalności bobrów nad Bobrzą w Bobrzy ;)


Ciągle w drodze

Ostatnią atrakcją wycieczki był kamieniołom Wykień, gdzie mieliśmy okazję już się powspinać rok temu. Po drodze do niego odwiedziliśmy jeszcze niewielkie źródełko.


W dostaniu się do wyrobiska znowu przeszkodziła nam grupka dzikich psów, które wyglądały zdecydowanie groźniej niż ostatnie. Co chwila głośno szczekały i nie bojąc się nas w ogóle; za każdym razem, gdy odwracaliśmy się do nich plecami, próbowały za nami podążać. Nie wyglądało to ciekawie. Pomógł dopiero okrzyk Bugliego i słowo ''trzy'' wypowiedziane przez Oliwkę, którego zawsze używamy do uciszenia psów szczekających na trasach.  Po licznych przygodach dotarliśmy wreszcie do kamieniołomu, gdzie czekała nas upragniona godzinna przerwa połączona ze wspinaczką.



Tajemnicza konstrukcja

Aż strach pomyśleć kiedy nastąpił obryw tego ogromnego głazu

Niedawno dowiedziałem się, że swoje niezwykłe kształty kamieniołom zawdzięcza tzw. "skamieniałym wydmom"



Podróż powrotna na przystanek także nie obyła się bez niespodzianek. Śliska droga na dół w połączeniu z nieuwagą Oliwki, sprawiła, że wylądowała ona w błotnistej kałuży. Na szczęście podczas upadku nic poważnego się jej nie stało, no może poza nową, brązową barwą leginsów, która na dobre zamaskowała ich wcześniejszy jaskraworóżowy kolor. Nim znaleźliśmy się na przystanku, wszelkie ślady błotnistej przygody zostały skrupulatnie wytarte. Oczywiście zgodnie z tradycją wędrując po Wzgórzach Tumlińskich musieliśmy trafić na deszczyk, który jednak okazał się być przelotny.