Obserwatorzy

Popularne posty

sobota, 27 sierpnia 2022

Wycieczka nr 107: CO KRYJĄ WĄWOZY?

 25.08.2021

Skład: Brajan i Ja

Trasa: Kosowice - Broniszowice - Skarszyny - Las Górny - Zagaje - Gromadzice - Dolina Szewnianki - Jaskinia pod Wodospadem - Gromadzice - Podszkodzie, ok. 20 km

Kiedy myślisz sobie, że każdy zakamarek województwa jest Ci doskonale znany, że nie zdoła cię już kompletnie nic zaskoczyć, wtedy pojawiają się tacy Comandosi i obracają twój dotychczasowy świat o 180 stopni. Jak dobrze, że są jeszcze tacy wspaniali ludzie...

  Pola. Głównie kukurydzy, lecz pszenica, jak i rzepak też się znajdą. Droga. Z początku trochę zawijasów, dalej prosta jak strzała przecina wzgórza, nadaje rytm. My. Prowadzeni przez intuicję i parę psów sympatycznie merdających ogonami. Nie wiemy czego mamy się spodziewać. Na dobrą sprawę nie wiemy również jak iść, gdyż nasze papierowe mapy nie sięgają tak daleko.
  Toteż nikogo nie zdziwił fakt, że znikąd przed nami wyrosła rzeka. Asfalt, domki i nagle ona. Nie wyglądała na płytką. Co więcej, jej nurt wyjątkowo wartki jak na świętokrzyskie standardy, nasuwał prosty wniosek - bez przeprawy się nie obędzie.

Sinusoida

Stodoła równie stara, co rosnące przy niej drzewa 

Zmarszczki
 
  Znalazło się drzewo obalone w poprzek rzeki. Wystarczył pobieżny rzut oka, by uznać, że się nada. Mojego entuzjazmu nie podzielał jednak Brajan. Postanowił wyruszyć na poszukiwania mostku, który jak sądził, musiał znajdować się gdzieś w pobliżu.  
   Podczas gdy ja siłowałem się z drzewem, on walczył z szuwarami. Parszywe to były szuwarzyska. Wysokie, wyborne do kamuflażu, lecz do wędrówki odpychające. Nieustannie dobiegało z nich przeszywające powietrze ałaaa! Najpewniej był to odgłos Brajana. 
  U mnie nie było wcale lepiej. Leszczynowy kijek (to przy jego pomocy łapałem równowagę), rwąca woda raz po raz próbowała wyrwać mi z rąk. Dzięki Bogu nie wyrywała, a ja uradowany stanąłem na drugim brzegu.
  A tam, najnormalniej w świecie zza olbrzymiej płachty, jaka zwisała u wejścia ze stodoły, łypał na mnie łeb konia. Spojrzenie połyskujących ślepi spod grzywy działało hipnotyzująco. Jakbym był świadkiem urzeczywistnienia się surrealistycznej wizji szalonego reżysera. 
  Gapiliśmy się na siebie z koniem dobrą minutę, kiedy to moją uwagę przykuło pasące się w sąsiedztwie stodoły stadko. Nie krów, nie owiec, czy tam innych kóz, lecz osiołków. Odniosłem dziwne wrażenie, że w momencie przekraczania rzeki, wkroczyłem jednocześnie na amerykańskie rancho. Do podtrzymania tej iluzji brakowało jedynie kowboja z lassem.  

Rodeo

Wielki Brat patrzy

   Wracając do Brajana. Nadal tkwił w chaszczach. Namawiałem, nawoływałem go, aby zawrócił, i dołączył do mnie. Mimo to uparciuch wolał pozostać przy swoim. Na efekty swej hardości nie musiał długo czekać. 
  Pokrótce pojawił się i sam mostek. Niepodobny innym znanym mi mostkom. Przenigdy nie widziałem czegoś podobnego. Cztery metalowe, kratowane wycieraczki, noszące ślady zębów zżerającego ich czasu, łączyły dwa druty, z czego jeden tylko był niepęknięty. W rezultacie kładka trzymała się na słowo honoru. Nierównomiernie rozłożony ciężar przechylał konstrukcję niebezpiecznie w dół rzeki. Gdy dodamy do tego wystraszonego Brajana, który wiedział, że musi temu czemuś stawić czoła i po tym czymś przejść, dostajemy gotowy przepis na katastrofę.
  Do niej jednak nie doszło. Wbrew wszelkim obawom, Brajan w starciu z mostkiem uniknął nie tylko wpadnięcia do wody, ale przy okazji dowiódł swoich umiejętności ekwilibrystycznych i wyszedł z opresji cało, podobnie z resztą jak sam mostek. Mogliśmy zdążać dalej, przed siebie.

Mostek z wycieraczek

  Jedyna w zasięgu wzroku ścieżka spozierała na nas zapraszająco. I skubana zaprosiła. U wejścia niby niepozorna. Tak długo jak tylko mogła ukrywała przed nami swe prawdziwe, zdecydowanie bardziej żywiołowe oblicze. 
  "Dopóki trzymamy się sączącego się strumyka, dotąd mamy pewność, że nie zabłądzimy". Ta myśl wiodła nas na spotkanie z nadchodzącą prawdą. Stromo, mokro, a zarazem pięknie dziko, o ile oczywiście jest się głuchym na ryk silników crossowców, dla których tutejsze wąwozy sprawdzają się doskonale jako trasy zjazdowe. 
  Hopsając z kamienia na kamień, unikając czołowych zderzeń z obalonymi pniami i testując słuszność praw fizyki dotyczących grawitacji, dotarliśmy wreszcie do pierwszego z wodospadów. Niezapomniany był to widok.  

W górę! Dobra przesadziłem z tym zapałem. W gó-rę...

Dno wąwozu zbudowane jest z piaskowców dolnojurajskich. Dzięki swojej wzmożonej odporności na działanie erozji rzecznej, doprowadziły do utworzenia się paru progów skalnych. Na jednym z nich powstał ten oto Wodospad Skarszyński (nazwa nieoficjalna) Z kolei kompleks z wodospadem, gęsto pocięty przez sieć wąwozów i głębocznic nosi (już oficjalnie) nazwę Lasu Górnego.

  Po lesie stery przejął powtórnie patchwork pól. Tu i ówdzie ponad ścierniska i padoły wznosiły się prostopadłościanne, blokowe klocki, fabryczne kominy. Widok miasta nieograniczony aż po horyzont, dawał złudzenie jakby było ono co najmniej metropolią. A to tylko poczciwy Ostrowiec Świętokrzyski z przeszło 72 tys. mieszkańców.




  Trasa przekornie wiodła przez nieboskie łany łopianu. Nie bez powodu nazywanego psimi rzepami. Bowiem równie dobrze co w sierść czworonogów, wplątują się one we włosy i ubrania. Pozbycie się ich (rzepów, nie włosów rzecz jasna) wiąże się z delikatnością i precyzją godną pracy jubilera. W przeciwnym razie wraz z "rzepami" wyjdą kępki skołtunionych włosów, bądź fragmenty ubrań. A tego nie chciałby nikt.
  Łopianowe zarośla próbowały zdusić w nas głód przygody - bezskutecznie. Ponieważ jest coś ponad wygodę podróży. Tym czymś jest doświadczenie. Po wyprawie zostaje w nas jako cząstka, której nikt nie jest w stanie nam odebrać. Każdy przecież zbudowany jest z takich cząstek. One go kształtują i nieraz działają jak motor napędowy.
 
  Jako ostatnie w szranki z nami stanęły wąwozy, które to pożarły nas swoimi lessowymi paszczami, po czym wypluły na dno własnych przewodów pokarmowych wyścielonych opadłymi liśćmi i olbrzymimi paprociami. I tacy przerzuci przez te wszystkie potworne zielska, i oblepieni warstewką lepkiego potu -wabiliśmy krwiopijcze bestyjki. Te tylko czekały, by zatopić się w świeżutkiej krwi. Szczerą prawdą będzie jeśli napiszę, że od komarów nie sposób było się odgonić. Latały dookoła. Wciskały się w rękawy, nogawki spodni. Ślady ich randek z nami objawiały się w postaci piekielnie swędzących bąbli.

  Na dokładkę dostaliśmy jeszcze drut kolczasty. Wkraczając na obszar tuż za nim, odnosiło się wrażenie, że nadszedł ten dzień, gdy zrobiłeś o ten jeden krok za daleko i w efekcie znalazłeś się tam, gdzie nie powinno cię być. Gdzieś, gdzie nie jesteś mile widziany...

Byle wydrzeć się czym prędzej

Półścieżka wydeptana prędzej przez zwierzęta niż ludzi

  Intruzi, obcy, złodzieje. A żeby tylko tak pomyślała sobie o nas kobieta, do której należał obszar za drutem. Spotkałem ją, gdy ta zbierała grzyby. Spytała, co ja tu robię skoro to teren prywatny, a las jest jej. Grzecznie uspokoiłem, że żaden ze mnie seryjny morderca, a miłośnik pieszych wędrówek. Jako potwierdzenie swych słów pokazałem bloga. Zaniepokojone dotychczas oblicze kobiety spogodniało i pokrył je uśmiech. Zamiast dostać w geście samoobrony wiadrem przez łeb, dostałem historię jaskini, na której właśnie oboje staliśmy. Zamieniłem się w słuch. Od pierwszych chwil czułem, że historię opowiadają nie słowa, lecz emocje.

  Rzecz miała miejsce za trudnych czasów, gdy szaleniec z kwadratowym wąsem próbował podporządkować sobie świat, a zupa z obierek ziemniaków i pokrzyw, tuż obok strachu o jutro, malowały obraz codzienności. Wtedy to babcia kobiety w obawie przed okupantem żadnym mordu i gwałtu uciekła ze wsi. Pomocy szukała w gęstwinie lasu. Za dnia był jej spiżarnią. Zwłaszcza, gdy zapasy się wyczerpały. Żywił ją grzybami, owocami, ziołami. Nocami służył za kryjówkę. Było jednak jedno miejsce, w którym czuła się najbezpieczniej - wnętrze jaskini, którą sama wolała nazywać kapą. 
  I tak jak Ona ocalała z wojny, dając życie matce kobiety, która snuła tą opowieść, tak ja poczułem się w obowiązku ocalić tę historię od zapomnienia.
 
  Co się zaś tyczy samej jaskini. Nazwa jaką podają książki wydaje się nieco przekłamana. Że niby "pod wodospadem". Z tego co pytałem to wodę widziano tu tylko parę razy i za każdym razem było to albo po kilkudniowej ulewie, albo po powodzi. Także no... autora poniosła wyobraźnia. Z resztą oceńcie sami.   

Jaskinia Pod Wodospadem (3 m), a dla przyjaciół - Kapa. Ps. Jeśli będąc w pobliżu mielibyście ochotę zobaczyć jaskinię na własne oczy, spytajcie o zgodę właścicielkę lasu, na terenie, którego się znajduje. Szansa, że spotkacie ją na pastwisku z krowami jest bardziej niż pewna. Ah, właśnie rozwikłała się tym samym zagadka drutu w środku lasu. W założenie miał służyć krową, by nie uciekały poza swoje pastwiska, a nie straszyć wędrowców, którzy zabłądzili ;)

  Mijał czwarty kwadrans mojej nieobecności. Bo chyba zapomniałem wspomnieć, że owładnięty marzeniem znalezienia kolejnych wodospadów tuż po pożegnaniu się z kobietą, porzuciłem Brajana w sercu lasu. Tak porzuciłem, gdyż trudno było inaczej to nazwać. Porzuciłem pośrodku niczego, z dala od ścieżek i ludzi. 
  Poszukiwania właśnie dobiegały końca. Okazały się bezowocne. Co ja mu teraz miałem powiedzieć? Że czekał tyle na darmo? Trochę słabo. 
  Gdy dotarłem do niego, Brajan siedział przycupnięty na skraju obalonego pnia dębu i.... bawił się z wiewiórką. Nic nie wskazywało na to, aby choć przez chwilę się nudził. Dzięki temu nie musiał wiedzieć, że tam dokąd idziemy prawdopodobnie nie będzie nic. Że prócz zdjęć wodospadów nie posiadamy żadnych wskazówek, wskazujących ich lokalizację, a same wodospady mogą być dosłownie wszędzie.
   Mimo to decydujemy się iść. W końcu co mamy do stracenia? 



  Z lasu na pola, z pól znów do lasu, gdzie podążamy kierowani odgłosem szumu. Ten pojawił się znikąd. Czyżby się wreszcie udało? Czy to szum wodospadów? Tego jeszcze nie wiedział nikt. Jednak charakterystyczny odgłos w miarę zbliżania się do niego - nasilał się.  
  Przebiliśmy się przez ścianę zbitych krzewów i wtem pojawił się bohater wyprawy. Głęboki na blisko 30 metrów wąwóz, z płynącym jego dnem bezimiennym potokiem. Lada moment odnaleźliśmy też źródło szumu - wodospady. Nie spodziewaliśmy, że wprawią nas w stan aż takiego zachwycenia. Bo widzieć je na zdjęciach, a zobaczyć na własne oczy - to co innego. Szczęśliwi ci, którzy takie miejsca mają na wyciągnięcie ręki. 

Z początku myśleliśmy, że woda spływa po korzeniu drzewa. Myliliśmy się. W rzeczywistości korzeń okazał się skałą porośniętą dziwacznymi porostami.

W zbocza wąwozu wcinały się piaskowcowe wychodnie, nieco podobne do tych, jakie widzieliśmy na Przełomie Belnianki

Największy ze wszystkich tutejszych wodospadów. Zarazem jeden z najpiękniejszych, jaki można zobaczyć w świętokrzyskim.

 Mało które obszary są tak dzikie jak właśnie wąwozy. No może poza torfowiskami, bagnami i dolinami rzecznymi. Znajduje to odzwierciedlenie w postaci ciekawych odkryć. Nie sądzicie, że to zachwycające, iż dzisiaj, w XXI wieku, kiedy wszechobecny prym wiodą Internety, mapy satelitarne, ogólnie rzecz biorąc technologia, nadal można odnaleźć miejsca, o istnieniu których nie wiedzą sami mieszkańcy? Bez wątpienia ma to swój urok. I by nie odbierać przyszłym pokoleniom możliwości doświadczenia tego uroku, tej magii odkrywania miejsc nieskażonych komercją, lokalizacja wodospadów pozostanie tajemnicą... 

niedziela, 21 sierpnia 2022

Wycieczka nr 106: ŁE GORYCZAK!

13.08.2021

Skład: Makumba, Raku i Ja

Trasa: Mniów - Zaborowice - Jezioro Ług - Skalna Górka - Kołomań - Samsonów, ok. 23 km

  Czy pojechaliśmy 20 kilometrów tylko po to, by zobaczyć kamienie, a właściwie to jeden kamień? Całkiem możliwe ;) Lecz kamień był to niezwykły, okrzyknięty najciekawszym polskim znaleziskiem archeologicznym ostatnich dekad. 
  Wyryto na nim dwie postaci: męską oraz żeńską, które w ludowych przekazach uznawano za diabły. Stąd też jego nazwa Diabelski Kamień. Tym tropem poszły pierwsze interpretacje naukowe. Przypuszczano, że pochodził on z okresu późnego średniowiecza i związany był z wierzeniami pogan. 
  Następne teorie niosły za sobą coraz bardziej pokręcone koncepcje. Mówiły między innymi o kulcie neolitycznych rolników. Choć byli i tacy, co doszukiwali się w rytach podobieństwa do bóstwa płodności północnoamerykańskich Indian Hopi, a nawet... starożytnych kosmitów. Do dziś zagadka Diabelskiego Kamienia z Kontrrewersu pozostaje nierozwiązana, nie spędzając snu z powiek badaczom, którzy wciąż próbują wyjaśnić jakie było jego pierwotne przeznaczenie. 
  Z Mniowa wybyliśmy w kierunku Zaborowic, by odwiedzić naszą drewnianą koleżankę.

Diabelski Kamień z Kontrrewersu( takiej miejscowości) w Mniowie. Znalezisko przez ponad 10 lat przeleżało zakopane w ziemi, by ujrzeć światło dzienne i z miejsca stać się światową sensacją

  Nie zapomnieliśmy o niej i zdawało się, że ona o nas także. Jeszcze stała. I to nie tylko we wspomnieniach. Namacalny dowód wznosił się tuż przed nami. Wiatr kołysał i nim, i sosnami, na których to konstruktor pełen wyobraźni zbudował inżynieryjne cudo. 10 metrów drewnianej konstrukcji trzymającej się na paru pordzewiałych gwoździach oraz czterech spróchniałych sosnach robiło niemałe wrażenie. Konstrukcji tak masywnej, że z oddali wyglądała jak domek na drzewie. Na co komu takie monstrum w środku lasu, trudno wyjaśnić. 
  Tymczasem nie zwlekając ani sekundy dłużej na rozmyślania, wdrapaliśmy się na pierwszy z drewnianych szczebli. Ten wpierw zatrzeszczał, ugiął się sprężyście pod naporem stóp, lecz w konsekwencji nie pękł. Wytrzymał ciężar ciekawych świata nastolatków, co ośmieliło nas na tyle, aby wdrapać się pojedynczo po samą górę.


 Obawy budziło to, czy włażenie na taką prowizorkę, i to w trakcie tak wietrznej pogody, jest rozsądnym pomysłem. Oczywiście, że nie było. Bardziej niż realne wydawało się, że jeśli nadejdzie wystarczająco silny podmuch, to zdmuchnie nas z całą amboną, po czym wylądujemy 10 metrów niżej przygnieceni stertą starych belek. Wersja optymistyczna zakładała, że skończy się na złamaniach. Mniej sielankowa, że upadek skończy wszystko.
 Wiatr jednak okazał się łaskawy. Pozwolił zapuścić żurawia przez okienko ambony, ujrzeć jak pobliskie jezioro dzielnie walczy z suszą, a następnie bezpiecznie zejść. Z bliska jezioro prezentowało się wybornie. Połyskująca srebrzyście w słońcu tafla kontrastowała ze wszechobecnym różem dopiero co rozkwitłych wrzosów. A do tego mnóstwo niezwykle urodziwej przygiełki.



  Reklamówki zabrane. Chęci też są, a i zapał nie zdążył ostygnąć. Grzybobranie czas więc zacząć. Spojrzenia śledzą podszyt, dłonie rozchylają płożące krzewy. Buszujemy. Coś w dali błysło jakby brązowym kapeluszem. Może borowik. Wypada sprawdzić, w końcu okazja może się więcej nie powtórzyć. Niestety to tylko łudząco podobny liść. A to co tym razem? Eh, znowu daliśmy się nabrać. I znowu. Nozdrza co rusz rozchylają się w poszukiwaniu grzybowego zapachu. Zamiast niego wsysają tylko parne powietrze. 
  Kiedy wszystko wskazuje na to, że będziemy musieli obejść się smakiem i wrócić do domu z niczym, zauważam, że coś wystaje pośród traw. Nie opuszcza mnie myśl, że pewnie to kolejny liść, jednak gdy podchodzę bliżej jest już pewne - znalazłem grzyba. Jest już móóój. Wygląda jak borowik, ale i zarazem nie wygląda. Dziwny jakiś taki. Spoglądam na chłopaków i głosem mędrca wspominam, że uczono mnie, że, aby mieć pewność, czy grzyb jest trujący, czy też nie, należy odgryźć jego niewielki kawałek. Jeśli będzie palić znaczy, że lepiej go zostawić. Ah, te nawyki po szkole leśnej...
  Chaps. Grzyb stracił fragment kapelusza. Przystąpiłem do mamlania. Zdołałem tylko wykrzyknąć "łe goryczak!" i jak mnie w jednej chwili zaczęło palić, tak histerycznie począłem pluć tym grzybem dookoła jak z kalashnikowa. Cud, że nikogo nie trafiłem. Paliło potwornie. Przełyk zdawał się parzyć. Język  zdrętwiał, zmieniając się w spękaną ziemię pustyni, która potrzebowała jak najszybciej choć kropli deszczu. Plułem na potęgę, a w przerwach od plucia, płukałem usta wodą, lecz za nic w świecie jeszcze przez najbliższe dziesięć minut, nie byłem w stanie pozbyć się tego gorzkiego smaku. 
  Pamiętajcie nie róbcie nigdy podobnych rzeczy w domu, ani poza nim, zwłaszcza jak znajdziecie jakiegoś grzyba co ma kropki.

Foto: Raku

Foto: Raku

  Im w dziksze knieje się zapuszczaliśmy, tym robiło się ciekawiej. I tak nieświadomi, dokąd tak naprawdę idziemy, wyleźliśmy na ciąg śródleśnych mokradeł. Już z samej definicji powinniśmy się domyślić, czego mamy się spodziewać. Tyle, że mokradłom wizualnie było bliżej do zwyczajnego lasu. No może nazbyt mszystego.
  Zastanawiałem się skąd nade mną zebrały się te chmary owadów. Wystarczyło, że zerknąłem na prawego buta, a wszystko stało się jasne. Buta właściwie już nie było. Jego miejsce zastąpiła ociekająca mułem skarpeta. Samego zaś buta ku niepojętej uciesze pozostałych, którzy w przerwach od śmiechu łapali równowagę; z sukcesem pożerało torfowisko. 
  Tylko mi nie było do śmiechu. Skacząc na jednej nodze starałem się wyłowić zgubę. Misja ocierała się o skrajnie niemożliwą. W ruch poszedł długi kij. Pierwszy - spróchniały złamał się jeszcze na etapie poszukiwań. Drugi dawał większe nadzieję na powodzenie misji. Makumba zdołał wsunąć go do środka buta, lecz na niewiele się to zdało, wszak buta już wessało potężnie. Gwałtowne szarpnięcie również nie pomogło. But tkwił nadal tam, gdzie przedtem, tylko widać go było coraz mniej. Brak sznurówek dodatkowo utrudniał sprawę. 
  Podejście nr 2 - ani drgnie. Słychać za to odgłos zasysania. Bagno wciąga. Ponad czarną warstwę błota wystaje już tylko czubek buta. Bucie wracaj! 
  Upłynęło raptem minut cztery, gdy usta Makumba napięły się w uśmiech, odsłaniając przy okazji rząd śnieżnych zębów. W ubłoconej dłoni dzierżył on buta, z którego wylewała się woda. Gdybym nie wiedział, że to but, pomyliłbym go z wrakiem zatopionego okrętu, owiniętego w glony i inne wodorosty. Dodajmy tylko, że wycieczka na mokradłach się nie kończyła. Ba, one wyznaczały dopiero połowę trasy. Drugą musiałem pokonać o jednym bucie lub... Pozostawało jeszcze jedno, dosyć odważne rozwiązanie. Ale to byłoby skrajnie głupie. Chyba już wolałbym założyć to coś z powrotem na stopę.
 Mimo, iż pomyślałem jedno, zrobiłem co innego.

Przyczynowo-skutkowe migawki z akcji ratunkowej
 Foto: Każdy po trochu
Jakość: brak

  Dalej szedłem niczym uboga wersja nimfy błotnej, którą odziano w skarpety lub jak kto woli niedoszły topielec. Oczywiście las zadbał, by przypadkiem nie było mi za wygodnie. Nieustannie podstawiał mi najróżniejsze przeszkody w postaci biorących się znikąd dołów, w jakich spokojnie zmieściłbym się z nawiązką cały, przez strumyki, które musiałem posłusznie przeskakiwać, po ściółkę wchodzącą za skarpety i kłującą przy tym na kształt dziesiątek szpileczek. Trwało to do postoju. Wtedy też przekonałem się do butów i po wcześniejszym owinięciu względnie suchych skarpet foliowymi workami, obuwie na nowo wylądowało na mych stopach. 
  Nie pamiętam, kiedy tak cieszyłem się z upału. Działał na kształt ogromnej suszarki. W rezultacie but wysechł o wiele szybciej, niż zakładałem.

Foto: Raku


  Jak zapewniały zdobyczne mapy lada moment miały pojawić się porządne wychodnie skalne. Skończyło się kłamstwem większym, niż nadwyżka planowanego kilometrażu. Obiecujące skały okazały się wypierdkami nieprzekraczającymi niebotycznych 60 cm wysokości. Toż to trudno głazem nazwać. 
  Trzy pozostałe lokalizacje również zawiodły, stawiając nas w niezręcznej sytuacji, w której to nie ma czemu robić zdjęć. Ostatni promyk nadziei tlił się w jeszcze w jednym miejscu. Tlił się, tlił, a gdy dotarliśmy do celu i zostaliśmy same chaszcze - zdechł. Klapa po całości. 
  Beznadziejna sytuacja nie uległa poprawie w trakcie następnych dziesięciu kilometrów. Sama nawigacja zaczęła z nas drwić. Ścieżka w niej porządna, a w terenie gąszcze nieprzebyte i błota. A iść trzeba, tak więc brniemy, przedzieramy się. Nagrody żadnej. Załamany tym, gdzie się podziały te wszystkie atrakcje, udałem się obczaić nieodległe źródełko. 
  Droga do niego trudna, wymaga podążania na azymut przez krzaki dobry kwadrans w jedną stronę. W nagrodę dostaje ja ci widok zastanej, śmierdzącej wody, a źródło przypomina studzienkę. To co może by tak jeszcze dorzucić nam na dokładkę komary? Pewnie, bierzemy w ciemno. Mamy serdecznie dość. Chcemy się stąd wydostać, ale nie tak prędko, las nie powiedział bowiem ostatniego słowa.




  Trochę trwało nim wydarliśmy się z objęć dziczy. Wkrótce mieliśmy się przekonać, że tylko po to, by przekroczyć rzekę w bród. W efekcie buty przemokły na nowo. Z tą różnicą, że teraz już oba. Jeśli myślicie, że na tym się skończyło, to muszę Was zasmucić. Po rzece wbiliśmy się w pokrzywowe zasieki. Ręce opadają, ale w tym przypadku musiały unieść się wysoko w górę. Z piersią wypiętą do przodu napieramy, nie zważając na bąble wyskakujące na skórze. W międzyczasie dowiaduje się, że łupiny słonecznika sprawdzają się jako przekąska równie dobrze co same nasiona. Zdumione tym faktem kupki smakowe, wraz z żołądkiem (o dziwo) nie protestują, w przeciwieństwie do spojrzeń Bartka i Makumby pełnych obrzydzenia i troski nad głupotą kolegi zarazem. 


  Oblepieni liśćmi, pajęczynami i przysychającym błotem, a ponadto z ranami kłutymi, szarpanymi, bąblami wielkości guguł, docieramy pod ruiny. Widok nas przywodził na myśl rycerzy po stoczonej, lecz przegranej bitwie. Miało być owocne grzybobranie. Wyszło jak ze skałkami. Brak choćby jednego małego borowika. Co ja mówię, choćby wątłej kurki. Nic. 
  Lecz prawdziwy koniec tej opowieści ma miejsce dopiero cztery dni później... 




  Prawdę mówiąc gdyby nie strumień rzęsistego deszczu lecący z zachmuranego nieba, to nie byłoby o czym pisać. 
  Czekaliśmy właśnie na kieleckim spodku, kiedy się rozpadało. O żadnej wycieczce nie było mowy. Podczas, gdy przez huragan myśli przewijało się to jedno, zakazane słowo "odwrót", Makumba wpadł na pomysł grzybobrania. Jako, że żadne z nas nie było przygotowane na takowy spontan, zabraliśmy się za kompletowanie czegoś, w co moglibyśmy upchać potencjalne znaleziska. Po wybałuszeniu zawartości plecaków, doszliśmy do wniosku, że dwa pokrowce przeciwdeszczowe, to niewiele. Wtedy to dostrzegliśmy neonowy napis Społem. Jakby się do nas uśmiechał i mówił: odwiedź mnie! 
  Zakupów dokonaliśmy dziwacznych. Przechadzaliśmy się alejkami, wybieraliśmy, przeglądaliśmy, by koniec końców wyłożyć na taśmę kasy lnianą siatkę, reklamówkę sponsorowaną logiem sklepu i garść zrywek. Kasjerka nie kryjąc zdziwienia wybałuszyła oczy i spytała, czy to wszystko. W odpowiedzi usłyszała chóralne owszem.
   Kilka godzin później wyglądało następująco. Autobus, błądzenie po lesie, szukanie grzybów i tych, którzy się zgubili. Znalezisk brak. Inny las i powtórka z rozrywki. Mójczy mówimy do widzenia. Szczęścia szukamy w niestachowskich lasach. Te obdarowują nas do tego stopnia hojnie, że kupione reklamówki ledwo wystarczają na upakowanie połowy zbiorów. Teraz rodzi się pytanie, co my zrobimy z taką ilością grzybów. 
  Wówczas do gry wchodzi Makumba, a ściślej jego lniana bluza. 
- Czekaj coś wymyślę - mówi. Myślę nad czymś, no. Myślisz, że wymyślenie czegoś takiego jest proste? - tu zapada chwila ciszy - Chociaż czekaj ja coś wymyślę. Myślałem jakoś, ale nie mogę nic takiego wymyślić... Mam!
Rozłożona bluza w jednej sekundzie wylądowała na ziemi. Wysypaliśmy na nią grzyby. Makumba lewą dłonią złapał oba rękawy bluzy, prawą zaś sięgnął do kieszeni spodni. Dźwięk rozrywanej taśmy izolacyjnej. Od teraz rękawy robiły za pasek nośny. W dalszej kolejności Makumba skrupulatnie zapiął guziczek po guziczku. Przenośna torba na grzyby zdaje się być gotowa. Pomysł wart zapamiętania na przyszłość. Zostaje jedynie sprawdzić, czy wytrzyma. Makumba podnosi torbę własnej produkcji. Następuje chwila prawdy. 
- Yyy nie uniosę tego - stwierdza. W jego głosie słychać niebywałą pewność. - Zrobiłem tą torbę z bluzy, więc nie narzekaj na jej komfort. Ewentualnie jego brak. Jest dobra? - pyta Bartka.
- Jest brak - odpowiada tamten.

Do Niestachowa zostało ponad 2 km. Torba ciążyła jak wór ziemniaków.
- Przecież jakby ktoś nas na tym szlaku spotkał, to jak jakiś psychopatów. Niosą kurdę koszulę z grzybami na kiju, jeszcze "Szklanek" słuchają - puentuje Raku.

Grzybowe łowy

Myśliwi ze zdobyczą

czwartek, 18 sierpnia 2022

Wycieczka nr 105: PO DRUGIEJ STRONIE TĘCZY

3.08.2021

Skład: Marysia, Kamila, Brajan, Raku i Ja

Trasa: Czajęcice - Rez. Wąwóz w Skałach - Stara Słupia - Nowa Słupia - Łysa Góra - OOŚ "Święty Krzyż" - Huta Szklana - Bartoszowiny, ok. 23 km

  Przyjemnie było wrócić i znów móc wędrować ścieżkami bliskimi sercu, a tam, gdzie ich zabrakło wydeptać własne. Posmakować pierwszych w sezonie jeżyn zerwanych prosto z krzaczka. Zaciągnąć się zapachem lata, zasłuchać w znajomych melodiach, czy wreszcie zobaczyć co słychać u ducha puszczy. O tak, przyjemnie było wrócić.

 Powietrze miało intensywny posmak kamfory zmieszanej z garścią ziół. Przyjęliśmy pozycję narciarza, który właśnie wchodzi w niebezpieczny zakręt i w niej też przemierzaliśmy murawę kserotermiczną. Roiło się tu od barwnych kwiatów, owadów brzęczących za uszami. Jedynym na brak czego mogliśmy narzekać, była sama ścieżka. Szliśmy czymś przypominającym trawiastą zjeżdżalnię. I jak to zjeżdżalnie mają w zwyczaju - dokładają wszelkich starań, by ci, którzy się na nich znaleźli, mogli do woli się poślizgać. To nietrudne. Wystarczy tylko się odepchnąć...

W rezerwacie Wąwóz w Skałach

Stok jednej z muraw

  Mało brakło i ja bym zjechał. Szczęśliwie w porę chwyciłem wystającą skałę. Na dno wąwozu stoczył się jedynie zdarty płat mchu. Skarpa przysporzyła trudności również reszcie grupy. Odtąd rozciągnęła się ona w sznurek ślizgających się postaci.
  Pokonawszy skarpę, wdrapaliśmy się na wierzchołek hałdy. Stąd otwierał się widok na czynny kamieniołom w pełnej okazałości. Dziura zdążyła się wyraźnie powiększyć od naszej ostatniej wizyty. I nie ma się co dziwić. Bo choć minęły trzy lata, to zdaje się, że od tego czasu koparki pracują nieprzerwanie. Wkrótce jednak ma się to zmienić. Materiał skalny jest już bowiem na wyczerpaniu. I tu pojawia się promyk nadziei dla pobliskiego rezerwatu. Kiedy kopalnia zakończy wydobycie, ma on zostać powiększony o obszar dawnego wyrobiska - uczciwie. 
  Niestety nie wszystkie miejsca mają tyle szczęścia.  

Kamieniołom Skały

  Z lewej kłaniały nam się zalesione stoki Łysogór, z prawej ograniczały połacie pól płaskie jak blat stołu, z kolei pośrodku nich wetknięta była nitka asfaltu, którą zdążaliśmy do Nowej Słupi. Miejskie sklepy musiały przygotować się na nacierający w ich stronę szturm czwórki strapionych, a co gorsze, wygłodniałych turystów. Rzecz jasna tymi głodomorami nie był kto inny, jak my sami. 
  Drżyjcie sklepowe półki!
  Ledwo godzinę później, lżejsi o zawartość portfeli, za to bogatsi o przyciężkie brzuchy, człapaliśmy prowadzeni niebieskimi znakami szlaku. Wtedy to właśnie, tuż obok nas przystanął meleks. Ot biały, śmieszny samochodzik elektryczny. Ku nam wyjrzała twarz kierowcy. Okularnik uśmiechnął się, po czym do nas zagadał. Myśląc, że rybki, chwyciły przynętę, przeszedł do konkretów. Tym oto sposobem otrzymaliśmy jedną z najbardziej niedorzecznych ofert, jakie było dane nam usłyszeć.
- Podwiozę Was na Święty Krzyż - zaczął. - Pojedziemy naokoło i... wyjdzie drożej niż za bilet do parku. Wsiadacie? 
Mistrz marketingu, pomyślałem. Nie wiem, co wy byście zrobili na naszym miejscu, ale my odpowiedzieliśmy mu salwą śmiechu. Meleks odjechał. Widocznie musiał uznać nas za uciekinierów z jakiegoś psychiatryka. 
  Niedługo potem napłynął moment dziwnej refleksji. Jak źle musieliśmy wyglądać po wizycie w sklepie, skoro uznano nas za, pożal się Boże, niedzielnych turystów? W następnej kolejności ogarnęła nas seria wyrzutów sumienia, że postąpiliśmy ciut niegrzecznie tak się śmiejąc. Chcąc naprawić błąd, obróciliśmy się za siebie. A tam, w odległości nie większej jak sto metrów od nas, na nowo ujrzeliśmy zdeterminowanego meleksiarza, który niczym kameleon na muchę, czyhał na przyszłe ofiary. 


 Minęliśmy kasy biletowe i tak wkroczyliśmy na obszar parku. Do pokonania zostało jeszcze wiele schodków, ale po Pieninach były one ledwie rozgrzewką. W drodze na szczyt na moment odbyliśmy jeszcze w bok, z zamiarem sprawdzenia co słychać u ducha puszczy. 
  Wybieraliśmy się do niego od dawna, ale zawsze było jakoś nie po drodze, brakowało czasu. Znacie to. A gdy ów czas odnalazł się w parze z drogą, to... No właśnie. Spóźniliśmy się z naszą wizytą o dobre dwa lata, kiedy to staruszek jeszcze zipał. Mowa oczywiście o najstarszym drzewie parku - buku Jagiełły. Sędziwe drzewo przeżywszy 400 lat, któregoś dnia zwyczajnie przegrało z czasem, po czym padło. Na swój sposób niewiele się zmieniło prócz tego, że przestało rosnąć. Za życia było domem, kryjówką dla wszelakich stworzeń. Od ptaków, przez gryzonie, na nietoperzach kończąc. Teraz rozpoczęło swoje drugie życie, nadal będąc schronieniem, choć głównie dla bezkręgowców, ale i pokarmem, z którego czerpać będzie cały puszczański ekosystem.
  Jak widać nie ma co zwlekać z odwiedzinami...
  Im bliżej Łyśca, tym tłumy pęczniały. Wręcz się od nich roiło. Ocean turystów przelewał się przez klasztorną furtę. Nie słychać było nic prócz gwaru, spustu migawek aparatów, wrzasku rozbieganych dzieci zlewających się w jedną ogromną wrzawę. Istna okropność. Należało zwijać się stamtąd czym prędzej, tym bardziej, że w dali widzieliśmy jak jeszcze większe stada spacerowiczów są już w natarciu. 

Ostatki cienia

Tłumów jeszcze nie widać

Kadr bardziej niż klasyczny

  Z niemałym trudem przebiliśmy się do wnętrza sanktuarium, skąd już rzut beretem do wieży widokowej. Co dziwne, jeszcze żadne z nas na niej nie było. Nadeszła więc idealna pora, aby to zmienić. 
  Bilety sprzedano nam ulgowe, choć te przysługiwały do lat osiemnastu. Nie narzekaliśmy. Prócz tego, że zostaliśmy odmłodzeni, w kieszeni wylądowało kilka dodatkowych drobniaków. Lecz to nie bilety zaskoczyły najbardziej, a spokój. Znajdując się w epicentrum turystycznego zgiełku, w trakcie wycieczkowego szczytu, mogliśmy poczuć się jak gdyby wieżę otworzono specjalnie dla nas. Zostaliśmy sam na sam ze spiralnymi schodkami. 
  Te wprowadziły na rejony Alicji z Krainy Czarów. Wszystko jakieś takie nieproporcjonalnie olbrzymie, albo odwrotnie, mikroskopijne. Poza tym wąsko, stromo, ciasno - suuuper! Ostatnia klatka i jesteśmy na tarasie. 
  Jak przystało na jego geograficzne położenie piździło. Panoramka stąd przyjemna oku. Nie zawiodła. Głowa próbując ogarnąć ją całą, obraca się to w lewo, to w prawo, a my żałujemy, że nie jesteśmy sowami. Jednocześnie rozpierała nas duma, że urodziliśmy się tutaj, a nie w przeżartej spalinami Warszawie, czy w ble Radomiu. Że to wszystko, co mamy u stóp, jak pisał Żeromski, jest nasze, wspólne. Ale czy na pewno?  





  Po nasyceniu oczu majestatycznymi widokami, rozdzielamy się. Ja udaję się na misję, pozostali zdążają biegiem szlaku. Wkrótce szlak staje się dla mnie przeszłością i ląduje pośrodku lasu. Idę najprędzej jak potrafię, by przypadkiem nikt nie zauważył mojej obecności. Czemu? Tu gdzie jestem być mi nie wolno. Swoją obecność usprawiedliwiam tym, że mam coś ważnego do załatwienia. Nagle słyszę trzask łamanej gałęzi, a potem rozlega się kwilenie i przede mną śmiga spłoszone stadko dzików. Zanurzam się głębiej. Robi się dziko, nieokiełznanie dziko, aż docieram do celu. Pełen fascynacji podziwiam świat, do którego trafiłem. 
  Z drzew zwisają pajęcze siedzi, sędziwe drzewa obrosłe mchem dogorywają. Co jakiś czas przebijają się poletka gołoborzy. Dzięcioł czarny daje o sobie znać dudniąc w spróchniały pień z całych sił. Pośród jodłowej ściółki dopatrzyłem się gatunków roślin, które widziałem po raz pierwszy na oczy. Oznaczało to, że muszę być prawdziwie rzadkie. 
  Dziwne, ponieważ podobno ten fragment już dawno stracił wartość przyrodniczą. Wbrew fali protestu oraz sprzeciwu przyrodników, naukowców, zdecydowano, że śmiało można oddać go w ręce księży, którym przecież należy się jak nikomu innemu. W zamian, aby zamaskować utratę cennego obszaru, postanowiono dorzucić losowy fragment lasu w Grzegorzowicach oddalonego od Parku o niemal 10  kilometrów i tym sposobem park zostałby sztucznie powiększony. Paranoja.
   Tam, gdzie ludzie na wysokich stołkach widzą tylko kupę omszałych kamieni, ja dostrzegam wspólne dziedzictwo przyrodnicze, które jeśli zostanie utracone, to wraz z nim zniknie również część każdego z nas. Ta sama część, która lubi czasem wyskoczyć na poobiedni spacer po Parku, czy przyglądać się starym drzewom i rozmyślać nad przemijaniem. Znajome widoki mogą wkrótce przestać istnieć. Po prostu nieodwracalnie znikną. Na zawsze.  
  Aż strach pomyśleć, że za parę lat serce puszczy jodłowej może zostać wykarczowane, bo ktoś wymyśli jakiś nowy przepis. W jej miejscu z inicjatywy oblatów stanie sklepik z pamiątkami obmurowany kamieniami z niegdysiejszego gołoborza, zaś z tyłu obracać się będzie koło młyńskie rozświetlone tysiącami tandetnych światełek i napędzane pieniędzmi turystów, którzy wydali je na parę chwil rozrywki.  


Rzadkość na skalę regionu - gołoborze ulokowane na południowym zboczu góry

  Z grupą spotkaliśmy się na polach u podnóża Huty Szklanej. Podczas, gdy ja zdejmowałem z siebie masę pajęczyn, jakie zdążyłem zebrać w trakcie przedzierania się gęstwiną, oni garściami rwali soczyste jeżyny. Krwiście czerwony sok tylko plamił ich dłonie. Wkrótce sam dołączyłem zarówno do zbiorów, jak i do degustacji. Raz po raz do rozdziawionych paszczy wpadały dojrzałe owoce. Ich smak przypomniał mi o wakacjach spędzanych u wujków na wsi. Tych codziennych wędrówkach do źródła po wodę (z kranów nie ciekło wówczas nic zdatnego do picia), czy też szaleńczych wyścigach składakami i doskonaleniu talentu gubieniu się w lesie.
  
Morze widoków

Fajrant

  Nie jest tajemnicą, że trafiliśmy na pełnię żniw. Na pola wyjechały traktory. Warkot silników pomrukiwał przy wtórze nadchodzącej burzy. U mnie w domu mówiło się, że aniołki toczą beczki. Jak dobrze, że ów beczki przeturlały się gdzieś obok, dzięki czemu burza szczęśliwie nas ominęła, a my nieoczekiwanie znaleźliśmy się po drugiej stronie tęczy, w myśl cytatu Mashiego Kishimoto "Jeśli chcesz ujrzeć tęczę, musisz dzielnie przetrwać deszcz". Tyle, że nie spadła ni jedna kropla deszczu. Przynajmniej tutaj, bo w Kielcach zostaliśmy powitani przez burzę rodem z filmów katastroficznych.
Burza zmierza w stronę Kielc

Nowoodkryte zastosowanie statywu

Nic tylko pobiec przed siebie w poszukiwaniu garnka ze złotem