Obserwatorzy

Popularne posty

piątek, 12 sierpnia 2022

PIENINY 2021: WODOSPADÓW SZUM

 28.07.2021

Trasa: Szczawnica - Wodospad Zaskalnik - Serwerynówka - Warzechy - Dychały - Wodospad Wielki - Szczawnica, ok. 23 km

  Gdybyście tego dnia zechcieli wyściubić choćby nos za okno swego klimatyzowanego pokoiku, momentalnie eksplodowałaby w was duchota. Kinol wraz z resztą ciała śpiesznie wycofałby się do chłodu czterech ścian. W ruch poszłyby wszystkie wachlarze, wiatraki i inne urządzenia chłodzące, jakie mielibyście pod ręką, a wy sami zapewne zajęlibyście się nicnierobieniem. Tymczasem my wybraliśmy masochistyczną wędrówkę. A to wszystko sprawka wody. To ona nas skusiła.
  Wizja jej uspokajającego szumu, orzeźwienia i rzecz jasna chłodu jaki ze sobą niosła - brzmiała w upale jak marzenie. Co prawda to wszystko były w stanie zapewnić nam kuchenne krany, ale my wbrew zasadom jakiejkolwiek logiki, zdecydowaliśmy odwiedzić oddalone o kilkanaście kilometrów wodospady.  

  W pół godziny po wcieleniu naszego pomysłu w życie, wylądowaliśmy w Szczawnicy. Otoczeni sympatyczną, uzdrowiskową zabudową, ruszyliśmy w drogę znaną nam do tego stopnia, że każde z nas mogłoby wyrecytować ją z pamięci. 
  Niebawem usłyszeliśmy znajomy szum. Parę kroków dalej, zahipnotyzowani, wpatrywaliśmy się w litry przelewającej się wody. Wyglądała niczym wodna kurtyna. I z chęcią przyglądalibyśmy się przedstawieniu, jakie wystawił nam Zaskalnik dalej, tyle, że te tłumy meleksowych turystów... Przesadnie roznegliżowanych, rozwrzeszczanych - odpychały, udowadniając, że nawet najpiękniejsze zakątki, a przeżarte komercją, potrafią zatracić swe dzikie piękno.    

Wodospad Zaskalnik. Impresja.
Foto: Raku

  Szczęśliwie przed nami wyrosła ściana lasu. Gdzie nie nadstawić uszu - tam cisza, a przy tym brak turystów i szlaku. Co tu wiele mówić. Warunki wprost stworzone dla nas. 
  Dróżka to pięła się w górę, to opadała w dół, nakazywała nam wdrapywać się na ambonę, tylko po to, by ostatecznie i tak nie wejść do środka z powodu włazu zamkniętego kłódką. Dróżka wprowadzała na szczyty, na które to wspinaliśmy się z mozołem, tyle, że po zdobyciu szczyty okazywały się leżeć w przeciwnym do interesującego kierunku marszu, toteż świadomi popełnionego błędu co rusz kluczyliśmy, błądziliśmy, lądowaliśmy w bezścieżnych chaszczach, przekraczaliśmy strumyki i właściwie to świetnie się przy tym bawiliśmy. Śmiechom nie było końca. Być może były to skutki uboczne przegrzania słonecznego, albo... zwyczajna radość wędrówki.

  Stalowe ostrze błysnęło filmowo. Przecięło powietrze. Wykonując obrót wokół własnej osi, wbiło się w spróchniały pień. Posypały się trociny. Po krótce nóż opadł na ziemię trafiając w obły kamień. Tępemu muśnięciu rękojeści towarzyszył chóralny okrzyk radości, który jeszcze przez chwilę niósł się po lesie. Pojedynek rzucania nożami zakończył się zwycięstwem Bartka. W tej kwestii obyło się bez niespodzianek.

  Tak wędrując wymieniamy się spojrzeniami. Te choć już przesycone zmęczeniem, zachowały w sobie błysk typowy odkrywcom. Ową, niemal dziecięcą radość, która jest niekończącym się źródłem coraz to nowej energii. Wystarczy oddać się jej jak ptak sprzyjającemu podmuchowi wiatru, a ona poniesie...




  Wraz z wyjściem spod zielonego parasola lasu, powrócił upał i rozlał się zarówno po nas, jak i po wszystkim wokół. Po plecach ciekły stróżki potu. Baton przestał przypominać już jakikolwiek znany światu nauki produkt spożywczy. Zmienił się w roztopioną pulpę żywnościową. Od teraz równie dobrze mógł być wyciskaną czekotubką.  
  W podobnych sytuacjach zwykle reagujemy następująco. Słowo asfalt omal nie doprowadza nas do nerwowych konwulsji, a nogi cudownym trafem nagle zaczynają boleć. 
  Wtedy jednak widok czarnej nitki drogi sprawił, że na miejsce dotychczasowych cierpkich min, spełzły szczere uśmiechy i na nowo powróciła chęć wędrówki. Doskonale wiedzieliśmy, że w miejscu, gdzie asfalt się kończy, rozpoczniemy upragniony postój.

Widoki spodambonowe

Klimatyczna hacjenda na skraju dziczy

  Okulary przeciwsłoneczne - fajna rzecz, ale po którejś z kolei godzinie ich noszenia, rzeczywistość się zaciera i na dobrą sprawę nie wie się, czy nad twoją głową zbierają się burzowe chmury, czy to tylko wina filtra przeciwsłonecznego. 
  Prognozy mówiły o popołudniowych burzach, ale któżby się przejmował kilkoma błyskawicami podczas gdy zbliżaliśmy się do celu wędrówki. Było go już słychać, ale i czuć. Nad gardzielą wąwozu, dnem której wędrowaliśmy, rozpylona była jakby orzeźwiająca mgiełka. Jej drobinki osadzały się na naszych spoconych ciałach i działały na kształt kompresu uśmierzającego ból, z tą różnicą, że w naszym przypadku uśmierzał nie ból, a trudy wędrówki.

Jedna z kilku możliwych dróg do wodospadu. Wąwóz nadaje jej charakteru bramy do innego świata, co wcale nie jest tak dalekie od prawdy.

Walka z żywiołem.

  Aż wreszcie stanęliśmy u jego podnóża. Mówią o nim Wielki Wodospad. I rzeczywiście coś ma z tej wielkości. Prezentuje się majestatycznie. Na żywo wydaje się o wiele wyższy niż na zdjęciach, wszak żadna z fotografii, choćby zrobiona przez największego specjalistę z tej dziedziny, nie jest w stanie oddać szumu, który działa na zmysły i pochłania wyobraźnię.
  Choć dotarcie do wodospadu nie należało do łatwych i każdego kosztowało sporo wysiłku, to jeszcze nie był to koniec zmagań. Nie mam tu na myśli powrotu. On był nieunikniony. Czekała nas bowiem wspinaczka w górę rzeki i walka z prądem, abyśmy mogli dopiero mówić o odpoczynku. 
  
Foto: Raku

Foto: Raku

 Wodna kurtyna ponownie opadła. Tym razem zostaliśmy na spektakl, który trwał całe trzy godziny. Przez ten czas nie spotkaliśmy absolutnie nikogo. Dostaliśmy wszystko to, po co tu przyszliśmy: chłód, błogi spokój i możliwość bezgranicznego rozmarzenia się.
  Jak dobrze, że niektóre miejsca wciąż pozostają dzikie.    

Wodospad Wielki na Potoku Majdańskim mierzący 5 metrów wysokości
Foto: Raku

3 komentarze: