27.07.2021
Trasa: Szlachtowa - Czuprana - Sztolnia Wodna Bania - Szlachtowa - Jaworki, Czarna Woda, ok. 17 km
We czwórkę staliśmy nad dziurą, która równo rok temu zatrzymała nas w drodze do spełnienia marzenia. Tak jak wtedy, tak i teraz, pełni ciekawości, z rozświetlonymi czołówkami na głowach i w butach oblepionych warstwą lepkiego błotka, wpatrywaliśmy się w jej czarną otchłań. Z jedną tylko różnicą. Tym razem pamiętaliśmy zabrać linę.
Długa, na domiar złego wąska szczelina przebiegała wzdłuż rozmiękłej ścieżki będącej pozostałością chodnika górniczego. Ograniczona z obu stron przez pochyłe, skalne ściany, kończyła się sześć metrów niżej. Przynajmniej tak mówiły plany. Światła czołówek ledwie tam sięgały.
Makumba skończył właśnie przewlekać linę przez metalowe ucho ustrojstwa wbitego w skałę. Poszło nadzwyczaj sprawnie. Nie zostało nic więcej jak założyć specjalne węzły, tzw. motyle alpejskie. Każdy z węzłów zamykała pętla. W sam raz duża, by zmieściła się w niej stopa opancerzona solidnym butem. Choć zamysł wydawał się dograny do ostatniego węzełka, rzeczywistość prędko zweryfikowała, że taki nie jest.
Parę minut później przystąpiliśmy do manewru zejścia. Jako pierwszy ruszył Raku. Z początku lina nie chciała współpracować. Oplotła się wokół nóg Bartka niczym pyton i zaczęła dusić swą ofiarę. Potwornie śliska skała uniemożliwiała znalezienie punktu zaczepienia. W konsekwencji zarówno ręce, jak i nogi ślizgały się. Mimo to, Bartek próbował schodzić.
Nagle lina naprężyła się. Zadrżała. W mgnieniu oka przemieniła się w zegarowe wahadło, w którym Bartek robił za obciążnik. Bujnięcie w prawo. Węzeł zacisnął się na jego bucie. Bujnięcie w lewo. Raku zawisł. Omal nie wywinął szpagatu. Przy kolejnym bujnięciu zdołał się oswobodzić z sideł, po czym zsunął się na dno. Teraz to samo czekało nas.
Wpierw jednak wciągnęliśmy linę z powrotem i zajęliśmy się poprawieniem węzłów. Gdy odległość dzieląca sąsiednie motyle została skrócona do minimum, lina stała się już w pełni gotowa do schodzenia, czego nie można było powiedzieć o nas samych. Gdzieś, w głębi każdego czaił się strach przed nieznanym. U jednych przebiegał bezobjawowo. U innych ujawniał się w postaci drżących dłoni. Ale skoro my, miłośnicy babrania się w glinie, przeciskania przez najciaśniejsze z dziur, odczuwaliśmy niepokój, to co miała powiedzieć biedna Marysia, która za chwilę miała zagłębić we wnętrzności pierwszej w życiu sztolni?
Niebawem na górze zostałem sam. Reszta znikła pożarta przez mrok. Przycupnięty nad szczeliną, czekałem. Czekanie na pozostałych dłużyło się. Z biegiem czasu umilkły ich głosy, które dotychczas zlewały się ze ze sobą w radosne echo odbijające się od ścian. Zgasiłem czołówkę, by nie zużywać niepotrzebnie baterii. Natychmiast otuliły mnie ciemności w komplecie z przejmującą ciszą. Prócz nich nic. Czułem się dziwnie nieswojo. Zupełnie jakby ktoś zaprowadził mnie do obcego domu, a następnie zgasił światło. Podświetlany zegarek wskazywał minuty, lecz mi zdawało się, że mijają godziny. Straciłem poczucie czasu.
Nawet nie wiem kiedy zjawił się Makumba. Nie pamiętam też co powiedział, ale roznosiła go euforia. Wręczył mi czołówkę. To mogło oznaczać tylko jedno: przyszła kolej, bym to ja sięgnął najniższego poziomu kopalni.
Objąłem więc dłońmi napiętą linę i powoli, centymetr po centymetrze, zacząłem zsuwać się coraz niżej, do momentu aż poczułem pod stopami stabilne dno. Lina wytrzymała. W przeciwnym razie zostalibyśmy uwięzieni w podziemnej pułapce.
Byłem szczęśliwy, że to ja pokonałem szczelinę, a nie odwrotnie. Zerknąłem przelotnie na powykręcaną linę dyndającą w powietrzu. Świadomość, że trzeba będzie pokonać tę drogę ponownie, tyle, że w górę - nieco przytłaczała.
Dołem biegł chodnik górniczy. Tworzył główny korytarz, pozbawiony zbędnych odgałęzień. Zmierzaliśmy nim wprost do miejsca wyjętego żywcem z baśniowej krainy. W drodze śledziliśmy wzrokiem wilgotne skały, poszukując zapisanej pośród nich historii.
Zgodnie z tym, co głosi legenda, wieki temu na pograniczu obecnej Szczawnicy i Szlachtowej żył pewien rzezimieszek. Słynął ze swej nieposkromionej chciwości oraz żądzy pieniądza, a zwał się Piotr Wydżga. Okolica, jaką zamieszkiwał - uboga w zboża - ledwie rodziła owies. Jedyne bogactwo tamtejszej ziemi stanowiła ruda żelaza. Ale jako, że był to towar rozprzestrzeniony na szeroką skalę, cechował się mizernym zyskiem. Wizja ubogiej przyszłości nie zadowalała Piotra, który nie kwapił się do kłucia za żelazem. Ani myślał też o sianiu, czy zbieraniu owsa. Pragnął jedynie odnaleźć najprawdziwsze złoto. Ta myśl owładnęła umysłem Wydżgi do tego stopnia, że przerodziła się w obłęd. Na poszukiwania drogocennego kruszcu stracił wartość znacznie cenniejszą niż całe złota świata - czas. Wraz z czasem przeminęła bezpowrotnie młodość, zdrowie i szczęście. Podczas, gdy inni czerpali z życia pełnymi garściami, Piotr żył wzorem pustelnika stroniącego od ludzi.
Pod pozorem polowań błądził nocami po górskich puszczach, gdzie oddawał się poszukiwaniom. Aż któregoś poranka sam czart, któremu jak ludzie mawiali, Wydżga zaprzedał swą duszę, wysłuchał jego próśb. Wraz z nastaniem brzasku poranne promienie rzuciły smugę światła na skałę. Oczom Piotra błysnęła wtenczas przeogromna żyła złota. I choć wreszcie odnalazł on swój upragniony skarb, teraz pozostało mu odszukać kogoś, kto pomógłby mu go wydobyć.
Owa zagwozdka nie spędzała Piotrowi snu z powiek. Dumał nad nią do czasu, gdy w głowie nie zrodził mu się plan, aby wyjechać na Śląsk i sprowadzić stamtąd niemieckich górników. Dlaczego akurat niemieckich? Wszak język szwabski znał jako jedyny mieszkaniec ówczesnej Szczawnicy, dzięki czemu znalezisko nadal mogło pozostać sekretem.
Jak postanowił, tak też zrobił. W kilka tygodni później wrócił ze swej podróży w towarzystwie niemieckich górników. Przewodził nimi dawny Krzyżak, równie chciwy co Wydżga.
Górnicy kopali dniem i nocą. Biednych i niezdolnych do pracy mordowano. Liczyło się tylko złoto, jak najwięcej złota. A gdy wydobyto go już wystarczająco wiele, pojawił się problem, gdzie dalej przetransportować tak olbrzymią ilość metalu.
Wówczas z pomocą przyszedł nie kto inny jak stary Krzyżak we własnej osobie. Zaproponował przewiezienie skarbu do zamku w Malborku, gdzie zapewniał, że będzie bezpieczny jak nigdzie indziej. Piotr przystał na propozycję Krzyżaka, czego niebawem miał żałować.
Odtąd zaprzestano kopania. Pod toporem siekier kładły się połacie pienińskich lasów. Z drewna budowano olbrzymią tratwę. Na niej z kolei stawiano stosy skrzyń wypełnionych po brzegi złotem. Tymczasem w Piotrze na nowo obudził się łotr podstępny. Wciąż w pamięci obracał myśl o niewydobytych jeszcze pokładach złota skrytych w górze. Wiedział również, że wiedzą o nich górnicy. Nie mógł pozwolić na to, by jego tajemnica wyciekła poza granicę kraju. Dlatego też dzień przed wypłynięciem, kiedy tratwa cumowała przy brzegu, Piotr pod osłoną nocy wdarł się do obozowiska górników i wymordował ich wszystkich. Krwią bezbronnych ofiar wyznaczył miejsce w górach, gdzie została ukryta reszta złota. Wkrótce potem powrócił do obozowiska, odciął linę od tratwy i popłynął w dół rzeki ze skarbem.
Tej nocy Dunajec rwał wartko.
Nazajutrz przepłynął przez Kraków, gdzie wmówił tamtejszym celnikom, iż w skrzyniach przewozi żelazo. Uwierzyli mu na słowo, dzięki czemu mógł płynąć dalej. I płynął. W końcu wzburzone fale rzek zaniosły go do Malborka.
W podzięce za hojne dary obiecano tam Piotrowi zaszczytny tytuł, spotkanie z wielkim mistrzem. Ale trwało to tylko dotąd, póki skrzynie ze złotem nie znalazły się w krzyżackich lochach. Wtedy to zakonnicy zarzekli się, że skrzynie zamiast złota skrywają żelazo, o czym poświadczyć mogą sami celnicy.
I tak, Piotr złapany we własne sidła, opuścił Malbork bogatszy o garść nędznych monet oraz worek obłąkańczych chorób, jakie przyszło mu odtąd ze sobą dźwigać. Oszukany, zhańbiony i nader wszystko rozdarty wewnętrznie, wyzionął ducha, nie dotarłszy nawet do domu, do reszty złota, zaś jego dusza uleciała do czarta i błąka się po zakamarkach piekieł po dziś dzień.
O tym jak, i gdzie iść dalej mówiły plany w telefonie. Tylko komu by się chciało przegrzebywać przez trzy warstwy jaskiniowych ciuchów, następnie zdejmować ubłocone rękawiczki i skrolować całą galerię w poszukiwaniu tego jednego zdjęcia? No komu? Zwłaszcza, że korytarz wydawał się całkiem przestronny, przytulny, bezpieczny. Przecież nie mógł nas niczym zaskoczyć, prawda?
Zaufaliśmy intuicji.
Plusk. Pierwsza kałuża zachlupotała pod butem. I następna. Pokrótce naprzeciw nas niespodziewanie wyrósł zalany szyb. Ponad taflę krystalicznej, szmaragdowej wody wystawała spróchniała drabina. Czyżby zejście na jeszcze niższy poziom? Być może, ale bezpieczniej było tego nie sprawdzać.
W sztolni siedzieliśmy od przeszło godziny. Jednak tu, pod ziemią, czas rządzi się własnymi prawami. Czuliśmy jakby upłynął zaledwie kwadrans, ale jaskini nie oszukasz. Zrobiło się chłodno. Nie tak przyjemnie jak wtedy, gdy z ponad trzydziestostopniowego piekła wleźliśmy do podziemnej puszki, gdzie panowała temperatura ponad trzykrotnie niższa. Oj nie. Teraz zabrana w pośpiechu bluza przestała już wystarczać. Pod nosami buchały kłębki pary. Chęć wynurzenia się z lodówki kierowała ku wyjściu. Ciekawość nakazywała jednak iść dalej.
Poszliśmy, a to, co ujrzeliśmy wkrótce, powaliło nas na kolana, dosłownie.
Przodek sztolni okazał się odmienny od widoków, do których zdążyły nas przyzwyczaić inne obiekty wykute ręką człowieka. Tu natura własnoręcznie zadbała o każdą z ozdób. Ze stropów zwisały ociekające kroplami deszczu jaskiniowego aktywne stalaktyty. Żebra, czy nawet wodospady naciekowe pokrywały błyszczące w świetle latarek ściany. Jednak to nie one, a misy martwicowe wypełnione wodą oraz perłami jaskiniowymi odjęły nam mowę. Koliste ziarna otoczone wytrącającym się węglanem wapnia - były ich setki. Przypominały miniaturowe ogrody. Jak ogrodnicy przypatrywaliśmy się im z zachwytem, uważając, by czegoś przypadkiem nie zniszczyć.
Jedna z mis martwicowych |
Szczęście odkrywców |
Świat na zewnątrz powitał falą gorąca, która buchnęła prosto w nasze twarze. Rozgrzana od Słońca ziemia oddawała ciepło. Nawet brnąc dnem spadzistego wąwozu nie sposób było umknąć duchocie. W oddali pomrukiwała burza. Do uszu dolatywał też szum tętniącego życiem strumyka. Miejscami odnosiło się wrażenia, że więcej w nim żyjątek wszelkiego rodzaju niż samej wody.
Na koniec należy się kilka słów tytułem wyjaśnienia. Wybaczcie tak wielki poślizg i przerwę w nowych relacjach. Cóż, obecnie mam ręce pełne roboty. W międzyczasie powstaje nowa, atrakcyjniejsza wizualnie strona o naszych wypadach. Dnia brakuje mi na wszystko, studia powoli stają się faktem, a nim się obejrzałem minęła już połowa z najdłuższych wakacji w życiu. Ale my podróżujemy dalej, wciąż przeżywamy wspólne przygody i odkrywamy nieznane miejsca i zapewne będziemy robić to jeszcze baaardzo długo. Bo w wędrowaniu nie ma miejsca na przerwy. Wielkimi krokami zbliża się też nasz wyjazd do Czech, z którego mam nadzieję przywieziemy mnóstwo zdjęć, jak i wspomnień.
Bez względu na piętrzące się wymówki, wszystkim tym, którzy pamiętają, by czasem tu zajrzeć serdecznie dziękuję. I ja będę o Was pamiętał. Obiecuję też, że posty będą pojawiały się tak często jak będzie to tylko możliwe.
Z turystycznym pozdrowieniem Poszukiwacz Przygód.
Więcej takich przygód i opisów! I nie zapomnijcie zostawić namiar na nową wersję bloga, jak już będzie gotowa.
OdpowiedzUsuńZapewne minie jeszcze trochę czasu nim powstanie finalna wersja, ale oczywiście nie zapomnimy :)
Usuń