Obserwatorzy

Popularne posty

środa, 25 grudnia 2019

Wycieczka nr 58: ZGÓRSKIE GÓRY W CZAPCE MIKOŁAJA


21.12.2019

Skład: Oliwka, Locht, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Szewce - G. Ołowianka - G. Ciastowa - G. Plebańska - Rez. Moczydło - Rez. Chelosiowa Jama - Jaworznia Fabryczna, ok. 15 km

Nie od dziś wiadomo, że świętokrzyskie górnictwo (zwłaszcza kruszcowe) jest silnie związane z rejonem Chęcin. Miedzianka czy Góra Żakowa, w obrębie których utworzono rezerwaty przyrody, stanowią idealne miejsca, by namacalnie zapoznać się z dawnymi technikami górniczymi. Co jednak z obiektami, które są zdecydowanie mniej znane, nie mówiąc już o tym, że w żaden sposób nie podlegają one ochronie prawnej. Niestety bez niej, ślady naszej przeszłości, ulegają nieodwracalnemu zniszczeniu, co stało się m.in z położoną nieopodal Miedzianki, Ołowianką.
Czas jednak na więcej optymizmu. To, że jedna Ołowianka niemalże przestała istnieć, nie znaczy, że stało się to z innymi górami. By się o tym przekonać wyruszyliśmy odwiedzić... Ołowiankę, ale tą położoną w Paśmie Zgórskim, które kompletnie nie jest kojarzone z działalnością górniczą. O samym wzniesieniu wiedzieliśmy niezwykle mało. Nie przeszkadzało nam to zbytnio, gdyż bardzo lubimy odkrywać miejsca, które są jeszcze nie do końca poznane. W literaturze fachowej może poczytać o tym, że działały tu od XVI kopalnie ołowiu, a także kamieniołom, gdzie już wydobywano marmur odmiany "ołowianka".

Wyruszyliśmy wedle jesiennej tradycji - kilka chwil przed wschodem Słońca. Po dotarciu na miejsce okazało się, że poszukiwania w terenie nie będą należały do najłatwiejszych. Gęste zarośla z tarniny, leszczyny i dzikiej róży, bardzo ograniczały nam możliwość przemieszczania się nie mówiąc już o szukaniu czegokolwiek.

Półgodzinne poszukiwania zostały nagrodzone znalezieniem dawnych szpar górniczych.
Nie było to jednak wszystko. Wiedząc, że w południowej części góry znajduje się dawny kamieniołom, postanowiliśmy go odszukać. Szczerze spodziewałem się jakiegoś łomiku, czy czegoś w tym stylu. Kiedy przypadkowo trafiłem do krawędzi starego wyrobiska, w jednej chwili znalazłem się nad kilkunastometrową dziurą w ziemi! Miejsce niezwykle dzikie i piękne zarazem. Dostanie się na dół było dosyć czasochłonne ze względu na strome zbocza, śliskie skałki i nielicznie rosnące drzewka, które jako jedyne dawały poczucie stabilności.

Po krótkiej przerwie na dole, połączonej z sesją fotograficzną, musieliśmy opuścić to urokliwe miejsce i ruszyć w dalszą podróż.
Asfalt, biszkopty i jeszcze raz biszkopty. Tak można streścić odcinek trasy, którą dostaliśmy się do leśnej ścieżki, prowadzącej zboczem Góry Plebańskiej. Północna część tego wzniesienia skrywa jednak jedno miejsce, w którym możemy znaleźć chwilę spokoju lub powspinać się po linie.


Foto: Raku

Wspinaczkę pod górę, utrudniała niezwykle śliska, porośnięta mchem i pozbawiona jakichkolwiek chwytów skała

Nie jest tam jednak łatwo trafić. Zgórskie lasy na długo broniły przed nami dostępu do niego. Dopiero za trzecią próbą, udało mi się znaleźć ukryty w gęstym lesie i otoczony zewsząd wąwozami, dawny kamieniołom piaskowców dolnokambryjskich. Jest to kolejne mało znane, a zarazem niezwykle urokliwe miejsce, nadające się idealnie na zrobienie dłuższego postoju. Mikołajkowa czapka, która od tego miejsca towarzyszyła Lochtowi, wzbudzała dużą ciekawość okolicznych mieszkańców. Bardzo szybko jednak zniknęliśmy z ich pola widzenia. Zaraz za budynkiem szkoły skręciliśmy w lewo i wkroczyliśmy do rezerwatu Moczydło. Byliśmy w nim już rok temu (link tutaj), wtedy jednak chaszcze nie pozwoliły nam na jego dokładniejsze poznanie. Tym razem nie mogliśmy już na nie narzekać. Początkowo podążaliśmy główną ścieżką prowadzącą przez sam środek dawnego pola górniczego.

Kolejne kroki skierowaliśmy już w południową część wzgórza, by rozpocząć poszukiwania dawnej sztolni austriackiej. Udało nam się odnaleźć kilka potencjalnych miejsc, gdzie mogłaby się ona znajdować, jednak z uwagi na niebezpieczną, grubą warstwę opadłych liści zalegających na dnie dawnych wyrobisk, zrezygnowaliśmy, ze schodzenia na sam dół.
W dwóch miejscach zrobiliśmy jednak wyjątek, by móc przejść przez najlepiej zachowane szpary górnicze, które są pozostałością po eksploracji rud ołowiu, której początki sięgają XVII w. Prowadzone były one wzdłuż żył kruszcowych. Podobne, lecz znacznie mniejsze obiekty tego typu możemy zobaczyć, m.in na Karczówce. Przez wiele lat były one zupełnie niewidoczne, gdyż cały rezerwat pełnił funkcję dzikiego wysypiska śmieci. Dopiero dwa lata temu podjęto skuteczną akcję sprzątania tego miejsca, w wyniku której zebrano ponad 2 tony odpadów. Dzięki zaangażowaniu 50 osób ślady dawnego górnictwa, mogliśmy zobaczyć je na nowo. Pierwsze wyrobisko znalazł Raku. Od razu podjęliśmy decyzję o zagłębieniu się w największy ze skalnych tuneli.

Widok z dołu 

Foto: Raku

Czuliśmy się w nim jednak nieswojo, gdyż tuż nad naszymi głowami znajdowały się dwa olbrzymie, zaklinowane głazy. Było jednak warto. Na jego końcu odnaleźliśmy wejście do jednej z dawnych sztolni, bądź jakąś pustkę krasową. Jednak niestabilne wejście, które podtrzymywały leśne korzenie i dosyć małe rozmiary obiektu, sprawiły, że ze względów bezpieczeństwa nie podjęliśmy próby jej eksploracji.


Foto: Locht

Zresztą według naszych obserwacji wynikało, że po wejściu jednej osoby do środka, zwiedzanie praktycznie już się kończyło. W kontynuacji poszukiwań przeszkodziły nam dwa dziko biegające psy. By uniknąć ich ewentualnego ataku, podjąłem heroiczną próbę wejścia na drzewo :)

Foto: Oliwka

Po kilku minutach jednak teren był już bezpieczniejszy, a pieski uciekły w głąb lasu. Pozwoliło nam to na dotarcie do drugiej ze szpar górniczych. Głębszej, lecz nieznacznie krótszej od poprzedniczki. Na dno prowadziły dwie drogi, z czego ta pierwsza wydawała się być bezpieczniejsza. Nadawała się ona idealnie dla tych, którzy chcieli poćwiczyć swoje wspinaczkowe umiejętności.
Druga zaś wymagała ostrożności przy schodzeniu, by przypadkiem się nie poślizgnąć. Po znalezieniu się w komplecie na dole, zajęliśmy się planem opracowania zejścia do tajemniczej dziury, biegnącej pod wyrobiskiem. Najodważniejsza z nas wszystkich okazała się Oliwka.
Nie, że my jakoś się boimy, jednak istniało prawdopodobieństwo, że w głębi dziury może znajdować się szyb św. Jadwigi mający podobno ponad 100 m! Nasza koleżanka postanowiła jednak mimo wszystko sprawdzić co kryje dziura. Będąc tuż przed wejściem do niej, w środku było na tyle ciemno, że nie sięgało światło latarek. Mimo to Oliwka powoli zaczęła zagłębiać się do jej wnętrza. Kiedy w jednej chwili cała zniknęła, zaczęliśmy się o nią poważnie obawiać. Nie minęło zbyt wiele, ponownie wydostała się na powierzchnię. Dowiedzieliśmy się, że w środku nie było niczego ciekawego, a sama dziura praktycznie kończyła się zaraz po wejściu. Nasze kolejne kilometry pokonaliśmy po mniej i bardziej wydeptanych ścieżkach, aż w końcu dotarliśmy do dawnego kamieniołomu, gdzie wśród gęstych chaszczy, udało nam się odnaleźć stary szpadel.


Na szczęście nie było to ostatnie zdjęcie 

Chaszcze tego dnia nie dawały za wygraną

Niestety później nic nie znaleźliśmy, oprócz kilkunastu zagłębień w terenie. Nad naszymi głowami niebo niebezpiecznie się ściemniło. Według początkowych założeń, nie bagatelizując prognozy pogody, naszą wycieczkę mieliśmy zakończyć na przystanku przy szkole w Jaworzni. Duży zapas czasu zachęcił nas jednak do dodatkowego odwiedzenia rezerwatu Chelosiowa Jama.



Po dotarciu na miejsce, na pierwszy ogień poszedł dawny wapiennik, który z bliska robił jeszcze
większe wrażenie. Krótką przygodę z urbexem zakończyliśmy, w chwili, gdy dotarliśmy do ruin dawnych murów, z których następnie udaliśmy się do największego z dawnych wyrobisk.



Ciekawe co to mogło być?


Jak zawsze jego rozmiary wywołują u mnie duże wrażenie. Prawie godzinny postój, ani przez chwilę nie wydał nam się za długi, jednak w drodze powrotnej, całkowitym przypadkiem znaleźliśmy bardzo ciekawy obiekt. Do autobusu jednak zostało nam zbyt mało czasu, by ryzykować i podejmować próbę wchodzenia do niego. No cóż więcej nie będziemy zdradzać, gdyż w na wiosnę mamy w planach tam powrócić...

Ekipa nad skalnym urwiskiem

Locht w miejscu idealnym na chwilę relaksu

wtorek, 3 grudnia 2019

Wycieczka nr 57: DORWAĆ POSZUKIWACZY


16.11.2019

Skład: Locht, Raku i Ja

Trasa: Grzymałków - Rez. Perzowa Góra - Hucisko - Oblęgór - Rez. Barania Góra - Oblęgorek - Porzecze - Kłm. Ciosowa - Ciosowa, ok.25 km

  Niespodziewanie policjant wrzucił wsteczny. Po kilku sekundach radiowóz stanął naprzeciw nas. Opuściła się zakurzona szyba, zza której wyjrzała głowa umundurowanego funkcjonariusza. Wspomnienia z soboty w momencie ożyły. Byłem niemal pewny, że lada moment na oczach całej klasy wpakują mnie do środka radiowozu i niczym seryjny morderca pojadę skuty w kajdanki...  

  W Grzymałkowie, gdzie wszystko się zaczęło, mieszczą się dwa kościoły. Oba murowane. Żadna inna wieś w Polsce nie może pochwalić się czymś podobnym. Pierwszy z kościołów w porównaniu z drugim, to młodzieniaszek. Pochodzi z 1978. Jego cechą rozpoznawczą jest ogromna wieża, która według założeń ówczesnego proboszcza miała być tak wysoka, by było ją widać z każdego miejsca Gminy Mniów. Tuż obok stoi XIX-wieczny neogotycki kościół pw. Św. Michała Archanioła z 1859 r.
  Historia świątyni sięga jeszcze lat 30-tych XVII wieku, kiedy to w miejscu obecnego, wznosił się kościółek drewniany, kryty strzechą. Dwa stulecia później budynek nawiedziła szalejąca w okolicy... trąba powietrzna. Kataklizm zerwał dach, który spadając, zniszczył doszczętnie ściany i wnętrza. Na kościele jeszcze przez wiele lat ciążyło fatum. Budowy świątyni, takich kształtów, jakie możemy podziwiać dzisiaj; nie doczekało dwóch proboszczy, ale i sam architekt.

Drugie okno na dole od lewej na chwilę obecną jest jedyną możliwością dostania się do środka

  Ten niezwykły, jednak mocno już zapomniany kościół, stoi opuszczony od prawie 50 lat. Jest pewnego rodzaju ewenementem, gdyż nie został wpisany do żadnego rejestru zabytków, a sam proboszcz najchętniej by go rozebrał, na co na całe szczęście nie godzą się okoliczni parafianie, którzy stanowią dla niego ostatnią deskę ratunku.   

  Kościół znajduje się tuż przy lokalnej drodze, w samym centrum wsi, naprzeciwko sklepu. W ostatnim czasie, a dokładniej w maju, przeprowadzono tu solidną wycinkę drzew i krzewów. Teren wokół przejaśniał i w pełni odsłonił detale architektoniczne budowli. 
  Dzwonnice wieńczyły blaszane hełmy, przypominające ostrosłupy. Sam dach w niektórych miejscach zapadł się ze starości. Szyby zachowały się jedynie w najwyższej części, a okna wychodzące na ołtarz i prezbiterium już dawno zabito deskami, by uchronić przed niepożądaną penetracją z zewnątrz. Wszystko otaczał kamienny murek, zbyt niski, by ukryć nas od nieprzyjacielskiego wzroku mieszkańców.


  Chcąc znaleźć miejsce, gdzie moglibyśmy dostać się do środka, obeszliśmy budynek dookoła. W końcu natrafiliśmy na wąski otwór powstały po wyłamanej desce. Wyglądał na taki, przez, który dałoby się prześlizgnąć. Wkrótce staliśmy już pod oknem, obmyślając kto spróbuje jako pierwszy.
   Locht podciągnął się na parapecie i wpełznął przez szparę. Po kolei podawaliśmy mu plecaki. W chwili, gdy sam zacząłem się podciągać, usłyszałem zza pleców donośny głos mężczyzny.
- Nagrywam Was! Po co tam wchodzicie?- powiedział z wyczuwalną niechęcią.
- By zrobić zdjęcia. - odparłem lakonicznie.
 Stał tuż przy murku, ciągle się w nas wpatrując. Uznałem, że w końcu sobie pójdzie i powoli opuściłem się na drewnianą skrzynkę. Chwilę później byłem już dla niego niewidoczny, a przynajmniej tak mi się wówczas zdawało.
  Będąc już w komplecie, jednomyślnie stwierdziliśmy, że jesteśmy tu wysoce niepożądani i musimy jak najszybciej się zawijać. Wcześniej jednak czekała eksploracja. I to w tempie ekspresowym.  

Ornamenty, złote zdobienia, malowidła naścienne i obrazy. To wszystko zachowane w niemal nienaruszonym stanie

  To co zobaczyliśmy przerosło najśmielsze oczekiwania. Spodziewaliśmy się kolejnego pustostanu pełnego śmieci i paskudnego graffiti. Tymczasem oniemieliśmy i szczerze nas zamurowało. Rozbiegane oczy chciały zarejestrować jak najwięcej. Usta otworzyły się w zachwycie i z głowami uniesionymi w górę podziwialiśmy.
   Przed sobą mieliśmy złoty ołtarz z obrazem Matki Boskiej oraz drewnianą ambonę. Ściany zdobiły freski i inne malowidła, a także obrazy z wizerunkami świętych. To wszystko wydawało się być w stanie niemalże idealnym. Tak gdyby kościół zamknięto zaledwie kilka miesięcy, a nie pół wieku temu. Tu czas się zatrzymał. Jedynie lepkie pajęczyny, które pokrywały każdy zakamarek, pozwalały wyzbyć się tego wrażenia. Aż żal pomyśleć, że takie coś może wkrótce przestać istnieć i przepadnie na zawsze jako sterta gruzu.



  Zwiedzanie odbywało się na tyle szybko i chaotycznie, że zapomniałem o zdjęciu czapki. Pamiętałem za to, a właściwie to pamiętaliśmy o stałym kontrolowaniu czasu. W środku spędziliśmy już dwie minuty. Choć mógłbym przysiąść, że byliśmy przynajmniej z dziesięć. Czas nie płynął, a pędził. 60 sekund później skierowaliśmy się do wyjścia. 

Ja w ambonie. Z góry bardzo przepraszam za czapkę, jednak w niesamowitym pośpiechu w jakim odbywało się zwiedzanie, zapomniałem jej zdjąć.

Foto: Raku

  Tam czekała na nas znajoma postać. Mężczyzna nadal tkwił w tym miejscu gdzie przedtem. W ręku trzymał włączony telefon. Poczekał, aż wyjdziemy wszyscy i przemówił.
- Poczekajcie. Policja już jedzie. 
Słowa te wypowiedział z tak nienaturalnym spokojem, że osłupieliśmy. Były absurdalne. Ani myśleliśmy czekać i nie znam nikogo, kto w podobnej sytuacji nie wpadłby na pomysł ucieczki. Nie wiedziałem tylko, czy pozostałym chodzi po głowie to samo.
- Dobrze- odparłem niemal natychmiast.
  Powolnym krokiem, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń, skierowałem się do wyrwy w kamiennym murku, którą wcześniej dostaliśmy się na teren kościoła. W tym miejscu murek obniżał się na tyle, by dało się spokojnie przejść. Obserwator uważnie śledził wzrokiem nasze poczynania, ale ani drgnął. Nadal stał jak jakiś ogrodowy krasnal, po przeciwnej stronie drogi co my. 
  Kiedy wystarczająco zbliżyliśmy się do wyrwy, odwróciłem się do Bartka i Kuby i zerknąłem na nich porozumiewawczo. Ich oczy zrobiły się jakby większe. Na twarzy malował się wyraz strachu i jednoczesnej irytacji. Widziałem, że domyślają się co planuję. To mi wystarczyło. Zerwałem się gwałtownie. Mój plecak podskoczył i po chwili byłem już za ogrodzeniem. Biegłem co sił. Nogi nie nadążały za ciałem. Serce zaczęło bić szybciej, a oddech szalenie narastał. Już nie oddychałem, a sapałem. Nie wiedziałem co mam robić. Gdzie biec. W końcu byłem tu po raz pierwszy w życiu. 
  Intuicyjnie przeciąłem ulicę, na której ostatni raz widziałem mężczyznę. Teraz straciłem go zupełnie z pola widzenia. Może gdzieś się chował? Szykował zasadzkę? Przed sobą widziałem jedynie pola. Tam raczej policja nie wjedzie - pomyślałem. Tak naprawdę nie mieliśmy innego wyboru. Musieliśmy zaufać tym polom, licząc, że dadzą nam się ukryć.
  Chłopaki już do mnie dobiegali. Dyszeliśmy jak zepsute parowozy. Locht łapiąc oddech zauważył czarną furgonetkę zmierzającą w naszą stronę. Wiedzieliśmy już gdzie podział się mężczyzna. Wiedzieliśmy, że siedzi za kółkiem i chce nas dopaść i, że trzeba zrobić wszystko, dosłownie wszystko, by mu te plany pokrzyżować. Tak rozpoczął się pościg. Od tego momentu byliśmy śledzeni.

  Po przeskoczeniu rowu, wpadliśmy w pas zarośli. Furgonetka zniknęła. Albo więc zawróciła, albo pojechała dalej. Nie mogliśmy być tego pewni. Teraz liczyło się tylko nie zostać złapanym. W krzakach wreszcie mogliśmy przystanąć. Ale tylko na moment, gdyż znajdowaliśmy się zbyt blisko drogi. Dziesięć sekund później kontynuowaliśmy bieg. Ja zostałem w tyle. Moje płuca nie wyrabiały. Z kondycją Bartka i Kuby było o wiele lepiej, ale też wyraźnie słabli. Chcieliśmy, żeby to już się skończyło, żeby było normalnie. Chcieliśmy w końcu się zatrzymać.
  Znaleźliśmy się na wzgórzu. Widać było stąd Grzymałków jak na dłoni. Podobnie jak nas. W dali szukaliśmy znajomej furgonetki. Na próżno. Rozpłynęła się. Nie spodziewaliśmy się, że sprawy przybiorą takiego obrotu. Trzeba było porządnie zastanowić się nad kolejnym posunięciem. Jak się później okazało od niego miało zależeć wszystko.

Widok na Grzymałków z pól przez które uciekaliśmy


  Biegliśmy już od niemal 4 km. Na ostatnich oparach. Wycieńczeni. Dłuższy odpoczynek był dla nas czymś niezbędnym, ale na razie nieosiągalnym. Rozciągające się dookoła pola, niweczyły szansę znalezienia kryjówki. Wszystko zmieniło się, gdy kilkaset metrów dalej, pojawiła się linia drzew. Mogliśmy tam wreszcie odpocząć, zregenerować siły. Wcześniej jednak należało tam dotrzeć. Droga ciągnęła się i ciągnęła, aż w końcu znikła za niepozornym pagórkiem. Chwilę potem i my byliśmy niewidoczni. Na razie. 

Podczas biegu

  Jeszcze tylko 100 metrów. Tyle dzieliło nas do lasu, gdzie nikt nie zdołałby nas znaleźć. Wystarczyło tylko przejść przez ulicę. No to wyszliśmy na pobocze. Stąd do strefy komfortu mieliśmy jakieś 80 metrów. Wtedy oczy naszej trójki oślepił blask przednich świateł terenówki, której chwilę wcześniej tu nie było. Zdawało się nam, że bierzemy udział w jakimś nieśmiesznym przedstawieni. Komedii, która bawi jedynie reżysera. 
  Nie minęło pół minuty, a samochód był już przy nas. Ogarnęła nas frustracja pomieszana ze strachem. W końcu cała ucieczka miałaby okazać się niepotrzebna i skończyć się fiaskiem? A jeśli tak, to chyba było lepiej dać się złapać w ręce policji. Chyba...
  Ja do ostatniej chwili miałem nadzieje, że to zbieg okoliczności, a samochód zatrzymał się, by wjechać na jedno z podwórek, wszak staliśmy przy płocie. Resztki owej nadziei wyparowały z chwilą, gdy otworzyły się drzwi terenówki i wysiadł z niej nie kto inny jak ten sam mężczyzna spod kościoła. Zamurowało nas po raz kolejny.
  Wyraz naszych twarzy malował jedno pytanie pełne zażenowania: To znowu On? W istocie to był On i zadał sobie wiele trudu by nas złapać. Tylko w zasadzie po co?
- Szukają was 3 patrole policji - zaczął.
Odpowiedziała mu głucha cisza, którą wykorzystałem, by wymyśleć na poczekaniu jakąś wiarygodną historię.
- Po co tam właziliście, a potem uciekaliście? Coś ukradliście?
Na te pytania wypadało już coś powiedzieć, by nie komplikować już tak skomplikowanej sytuacji. Była ona beznadziejna, podobnie jak nasze położenie. I tak dałem popis swoim zdolnościom aktorskim. Sądząc po tym co działo się później, to chyba całkiem udany.
  Najpierw wyjaśniłem cel naszej wizyty. Kim jesteśmy i co robimy na co dzień (wśród obowiązków nie znalazło się uciekanie przed policją)
- To nie mogliście poprosić proboszcza? Jego brwi uniosły się ostrzegawczo.
Jaki proboszcz był wiedział każdy z nas. W życiu nie wpuściłby do środka. Prędzej pogonił, żądając wcześniej pieniędzy na ofiarę. No, ale nie mogłem od tak powiedzieć o tym mężczyźnie, który nazwijmy to miał pod kontrolą nas i mógł zrobić z nami dosłownie wszystko. Właśnie wtedy szczęśliwie napłynął mi do głowy pomysł z Konserwatorem Zabytków. 
  Napomknąłem, że proboszcza nie pytaliśmy, bo zgodę na wejście do środka dostaliśmy od konserwatora zabytków. Ale byłem dumny z tego konserwatora zabytków. Jak to mądrze brzmiało. Gościa nawet raz nie widziałem na oczy, a teraz miał on stanowić dla nas przepustkę do wolności. 
  No i podziałało. Tym razem to mężczyznę zamurowało. Popatrzył na tylnie siedzenia samochodu, gdzie siedziały (jak się domyślaliśmy) jego dzieci. Następnie skierował wzrok ponownie na nas i powiedział:
- Co ja mam teraz z Wami zrobić? - tu pojawiła się chwila namysłu - No dobra, wykasuję ten... ten film.
- Dziękujemy (tak wypadało powiedzieć, ale w głębi serca chcieliśmy zakrzyknąć hurra!)
- Ale na pewno niczego stamtąd nie ukradliście?
- Nie - powiedzieliśmy z pokorą. Już miałem odsuwać plecak, by pokazać, że mówimy prawdę, ale uświadomiłem sobie, że to co miałem w środku, pogrążyłoby nas skutecznie. Tym czymś była... mała, jeszcze radziecka siekiera. Ani razu jej co prawda nie użyliśmy, ale była i to już mogłoby wystarczyć, by uznać nas za bandytów. Teraz więc modliłem się, żeby nie sprawdził naszych plecaków.
- Gdzie teraz idziecie?
Ufff. Kamień spadł z serca i zamienił się w wyraz ulgi. Sprawa wyglądała na zakończoną.
- Na Perzową.
- A, to idźcie tą drogą asfaltową przed siebie, a następnie...
Nie wiem co mówił później. Te słowa brzmiały jak podstęp.
- Raz jeszcze dziękujemy. BARDZO.
  Pożegnał się i odjechał. Kiedy tylko zniknął, zgodnie uznaliśmy, że żaden tam asfalt, tylko biegniemy do lasu. Zostaliśmy w nim nieco dłużej niż zakładałem. Trzeba było w końcu odpocząć i na spokojnie wszystko przeanalizować.

Modrzewie o tej porze roku wyglądają naprawdę malowniczo. Szkoda tylko, że nie w głowie było nam zachwycać się ich pięknem

  Ale się nie dało. Umysł kazał trzymać wzmożoną ostrożność. Każdy niewielki szelest wydawał się podejrzany. Drzewa dziwnie przypominały ludzkie postacie. Skałki - czarne furgonetki. Unosiła się gęsta atmosfera ciągłego strachu, która trzymała się nas do końca wycieczki i jeszcze na długo po niej. 

Foto: Raku


I tak okolica Perzowej Góry, którą znałem jak mi się wydawało dość dobrze, zaskoczyła kilkoma ciekawymi miejscami.

Jedne z ostatnich jesiennych promieni Słońca


Foto: Raku

Fragment dawnego łomiku

Foto: Raku

Foto: Raku


Na uwagę zasługują też znacznie mniej okazałe skałki, które porozrzucane są w całym rezerwacie


Kolejnym obiektem sakralnym tego dnia była Grota Św. Rozalii, którą odwiedziliśmy w zeszłym roku (link tutaj). Okazała się ona idealnym miejscem na wyciszenie i chwilę wytchnienia.


Świętokrzyski Domek Hobbita, czyli Grota Św. Rozalii
Foto: Raku
Nawet nie wiedząc kiedy, ale najprawdopodobniej po moich słowach: "Teraz idźcie ostrożniej, bo jak byłem tu ostatnio to nie zauważyliśmy znaków i poszliśmy tam gdzie nie trzeba", zeszliśmy ze szlaku. Dzięki temu czekała nas wędrówka przez Hucisko, w którym każdy samochód wydawał się być tym, w którym kierowca nas rozpozna :)


Asfalt w końcu się skończył, a my szczęśliwie wróciliśmy na szlak.

Parka potrzeszczy


Okoliczne lasy powitały nas bardzo malowniczą aurą. Leśnymi ścieżkami dreptaliśmy jeszcze przez dobrą godzinę, aż udało nam się dostać pod platformę widokową.


Widoki jak zawsze niesamowite, a nasza tajemnicza Warmianka wciąż stoi :)
To co mnie w niej zaskoczyło to bardzo zły stan techniczny, jednak będąc już tutaj i po przejściu tak wielu kilometrów, musieliśmy wejść na samą górę. Widoki jak zawsze nie zawiodły.

Foto: Raku

Różowy horyzont, sprawiał, że krajobraz widziany z góry, wyglądał bajecznie

Pobliska ławeczka nadała się idealnie na uzupełnienie straconych kalorii.

Foto: Raku
Podczas odpoczynku co chwila krążył wokół nas mężczyzna na quadzie. Przypadek? Możliwe, ale za każdym razem kiedy przejeżdżał tuż obok nas przystawał na chwilę i wyciągał telefon. Jeden przypał już wystarczył i na drugi nie mieliśmy ochoty, dlatego szybko się zebraliśmy i poszliśmy szlakiem czerwonym kontynuować naszą wędrówkę.


By zobaczyć jeszcze panoramę okolicy na chwilkę wyszliśmy na niewielką polankę.


Ciekawy przykład lokalnej architektury

Na szczycie Baraniej Góry, by szybciej dostać się na autobus i przy okazji przejść się wąwozem wybraliśmy szlak czarny, który zostawiliśmy na dobre tuż pod Pałacykiem Henryka Sienkiewicza.




Pałacyk Henryka Sienkiewicza
Następnie już rzadko uczęszczanymi drogami dotarliśmy do Porzecza, gdzie zgodnie z tradycją Wzgórz Tumlińskich, zaczęło padać.

Ciosowa już na horyzoncie

Deszczyk szybko ustał, a my rozpoczęliśmy podejście na Ciosową, na szczycie której mogliśmy rozkoszować się widokiem zachodzącego Słońca, złociście rozświetlającego czerwone skały dawnego kamieniołomu.

Na przedostatnim postoju



Wnętrze jednej ze szczelin skalnych

Widok ze środka groty

Wspinaczka skalna, poziom -1
Zachód Słońca nad Kościołem w Chełmcach

   Jak co poniedziałek czekały nas szkolne zajęcia praktyczne. Choć każdy z uczniów i tak nazywał je pracami niewolniczymi. Było w tym sporo prawdy. W końcu wywozili nas do lasu i kazali pracować przez kilka godzin, przy nieludzkich robotach. A to wszystko za kawałek niejadalnej kiełbasy. Z czasem zdążyliśmy się już do tego przyzwyczaić (w przeciwieństwie do żołądków).
  Bus z nami, ubranymi w zielone, robocze stroje i narzędziami upchanymi do bagażnika, pognał jak szalony. Mijał kolejne kilometry, wchodził w ostre zakręty. Siedzenia energicznie bujały się na boki. Rozmowy (zwłaszcza te na tyłach) trwały w najlepsze. Korzystaliśmy z ostatnich chwil wolności, która wkrótce miała zostać nam odebrana. Podróż trwała wyjątkowo długo. Chciałoby się powiedzieć za długo, ale liczyliśmy na to, żeby trwała najdłużej jak tylko się da. Z tyłu głowy jednak wiedzieliśmy, że to co dobre kiedyś musi się skończyć.  
  Po godzinie dojechaliśmy na miejsce, czyli pod leśnictwo Radoszyce, oddalone jakieś 14 km od Grzymałkowa.

 - Panie i panowie, dzisiaj odnowienie! - wykrzyczał nauczyciel.
Odetchnęliśmy z ulgą. Zawsze mogło trafić się coś gorszego. O wiele gorszego, choćby noszenie wałków po pilarzach. Istna okropność i nieopisanie męcząca robota, która nie miała zupełnie sensu.
   Do nasadzeń przygotowano nam powierzchnię zlokalizowaną tuż przy ruchliwej drodze. Teren wokół był całkowicie odsłonięty. Nie rosło tu ani jedno drzewo, które pozwoliłoby uniknąć spojrzeń nauczycieli pilnujących, czy aby na pewno wykonujemy powierzone nam zadanie. Jednak poza brakiem tych naturalnych kryjówek i licznymi jeżynami nie wypadało narzekać. W zasadzie NIE WOLNO było.
  Zewsząd nie ustawało nawoływanie: Szybciej! Do roboty! Szpadel z łatwością zanurzał się w miękką ziemię. Koleżanka, z którą pracowałem w parze, właśnie przygotowywała się do wsadzenia młodego drzewka w wykopany dołek, kiedy nasze oczy skierowały się w jedną i tą samą stronę - w stronę radiowozu przejeżdżającego ulicą. Pojazd powoli zatracał prędkość. Wyglądało na to, że chce się zatrzymać.
  Nasza para sadziła najbliżej pobocza, toteż zobaczyliśmy go jako pierwsi i na tyle wcześnie, bym zdążył w porę zareagować. Uznałem, że najbezpieczniej będzie jeśli schowam się za plecami Natalii. Zaskoczona patrzyła na mnie wzrokiem pełnym politowania, nie wiedząc skąd wzięło się u mnie to nagłe, dziwne zachowanie. U mnie widoczny był tylko strach. Kazałem jej się nie ruszać, sam przez cały ten czas trzęsąc się jakbym miał drgawki. Obiecałem, że wyjaśnię wszystko potem.

 Niespodziewanie policjant wrzucił wsteczny. Po kilku sekundach radiowóz stanął naprzeciw nas. Opuściła się zakurzona szyba, zza której wyjrzała głowa umundurowanego funkcjonariusza. Wspomnienia z soboty w momencie ożyły. Byłem niemal pewny, że lada moment na oczach całej klasy wpakują mnie do środka radiowozu i niczym seryjny morderca pojadę skuty w kajdanki...
  Policjant wychylił się do połowy i już myślałem, że zaraz otworzy drzwi i ruszy w moją stronę. On jednak pełen ciekawości spytał się:
- Z jakiego zakładu karnego jesteście? 
Przez moment nas zatkało, nie wiedzieliśmy co powiedzieć. Popatrzyliśmy jednak wokoło i zrozumieliśmy, że chodzi o nasze jednakowe stroje. Wszyscy w zielonych, drelichowych szmatach przypominaliśmy więźniów odbywających prace społeczne.
- Z Zagnańska! - odparliśmy jednocześnie chórem, z dumą na twarzach.
Nie pomyśleliśmy wówczas, że nasza odpowiedź może im się skojarzyć z aresztem na Piaskach. Ale to było nieważne. Ważniejsze było za ile pójdą po mnie. W napięciu oczekiwałem na dalszy rozwój sytuacji. Zęby szczękały ze strachu. Jednak nie wydarzyło się nic. Zupełnie. Po prostu zaraz po tym odjechali, a ja przed koleżanką musiałem się zacząć grubo tłumaczyć co takiego wydarzyło się dwa dni wcześniej.