Obserwatorzy

Popularne posty

poniedziałek, 27 września 2021

Wycieczka nr 95: KIEDYŚ TO BYŁO

 8.05.2021

Skład: Kamila, Locht, Makumba, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Chęciny - G. Zamkowa - Podzamcze Chęcińskie - Kłm. Leśna Góra - Przymiarki - Lipowica - Nowe Młyny - Zakupniki - Tokarnia - Wolica PKP ok, 25 km

  U stóp mieliśmy całe miasto. Dziesiątki budynków, domów, które w miarę dzielącej nas odległości, stawały się jedynie nieznaczącymi punktami na horyzoncie. Ponad nie wszystkie wystawały kościelne wieże. Gołębie krążyły wokół nich stadami. Turyści dopiero się zjeżdżali, zostawiając na poboczach sznury zaparkowanych samochodów. Tam, na dole, życie ulic powoli rozkwitało, by wkrótce zamienić się w małomiasteczkowy zgiełk.

Foto: Kamila

Chaos

   Tymczasem bliżej murów zamkowych, byliśmy tylko my, drewniane figury polskich władców i wieki historii zapisane w kamieniach. Jednym słowem spokój. Pokonywaliśmy kolejne stopnie. Pięliśmy się coraz wyżej i wyżej, aż sięgnęliśmy szczytu. Skalisty grzbiet Zamkowej Góry ozdabiała wapienna grań.

  Cofając się do średniowiecza, góra ta wraz ze swymi stromymi zboczami, stanowiła trudnodostępną lokację. Usytuowany na niej zamek, prędko przekształcił się w prawdziwą fortecę, która jeszcze przez niemal 250 lat cieszyła się mianem niezdobytej. Wrogie wojska przez dekady głowiły się nad szturmem, prześcigając się na coraz to lepsze taktyki. Twierdza uległa dopiero w 1607 roku oddziałom rokoszu zebrzydowskiego. Rokoszanie ograbili ją, splądrowali, a następnie podpalili. Zamek udało się odbudować. Nie był to jednak koniec przykrych wydarzeń w historii warowni.

Foto: Raku

  Wkrótce po potopie szwedzkim zamek ucierpiał jeszcze dotkliwiej i w efekcie został opuszczony. Dzieła zniszczenia dokonali Austriacy. W czasie zaborów nakazali rozbiórki murów. Ochoczo pomagali im w tym miejscowi wieśniacy, cieszący się z darmowego źródła materiału budowlanego. Niegdyś potężna budowla nikła w oczach. Rozkradana kamień po kamieniu. 

  Jej przyszłym losem na dobre zaczęto interesować się dopiero w połowie XIX w. Wtedy to sam Henryk Sienkiewicz opublikował list w sprawie ochrony ruin. Musiało minąć wiele ponad pół wieku, by zamek formalnie stał się zabytkiem. Od tego czasu cieszy oczy tysięcy turystów odwiedzających go co roku. 

  Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. Słońce co rusz znikało za pierzastymi obłokami, by pojawić się po chwili. A kiedy już się pojawiało, to świeciło pełną mocą. Robiło się gorąco, a wraz z silniejszym podmuchem wiatru - nieznośnie zimno. Co rusz ściągaliśmy i zakładaliśmy nasze kurtki, nie mogąc się dostosować do zwariowanego żywiołu.  


Foto: Kamila

  Zmierzaliśmy do kirkutu. Lekko rozciągniętej grupie przewodził Makumba z Buglim. Pośrodku wędrowali naczelni fotografowie, a gdzieś z tyłu maszerowałem ja. Stąd miałem szerokie pole widzenia na wszystkich i wszystko.  
  Grzbiet wzniesienia, którym szliśmy opadał łagodnie. Na jego południowo-wschodnim zboczu odsłaniały się wychodnie wapieni dewońskich. Tworzyły pionowe ściany i niewielkie prożki skalne. 


Pierwiosnek wyniosły
Foto: Kamila

  Kirkut powstał prawdopodobnie jeszcze w XVII wieku. Otacza go niski murek. Powykręcane gałęzie drzew przykrywały sterczące z ziemi macewy. Tak jak na naszych cmentarzach zapala się znicze, tu funkcję tę przejęły pozostawione kamienie, czasem ułożone w nieregularne stosy. Taki symbol pamięci. Środkiem przebiegały wąskie ścieżki. Pozwalały dotrzeć w najdalsze zakątki i przyjrzeć się dokładniej każdemu z około 200 nagrobków. Ozdabiały je hebrajskie pismo, którego żadne z nas nie potrafiło rozszyfrować oraz ornamenty roślinne, zwierzęce i inne. Zdecydowana większość z nich miała znaczenie symboliczne, np. dłoń wrzucająca monetę do skarbonki, oznaczała osobę słynącą z dobroczynności. Zadaniem takich "ozdób" było przekazanie jak najwięcej informacji o zmarłym, gdyż jak już zdążyliśmy zauważyć, żadna z macew nie posiadała jego podobizny. A dlaczego? Bo byłoby to sprzeczne z żydowską tradycją.

Foto: Raku


 
  Niebawem wydostaliśmy się z objęć zieleni i wylądowaliśmy pośrodku wzgórza, nad którym zebrały się burzowe chmury. Widać było stąd okoliczne pagórki, kopalnie pożerające niegdysiejsze łąki. Dołem biegła droga krajowa. Jej pobocze przez najbliższe kilometry miało służyć za trasę wędrówki. Wędrówki niezbyt przyjemnej, bo co rusz przerywanej przez pędzące samochody, ich klaksony i wszechobecny warkot silników.

Góra Łgawa

  Ruch ustał w momencie, gdy wkroczyliśmy na teren dworu obronnego w Podzamczu Chęcińskim. Swą siedzibę miał tu starosta Jan Branicki. Przeniesiono ją z pobliskiego zamku, gdy ten został opuszczony. W XVII wieku dworski park wzbogacił się o ogród w stylu włoskim (obecnie największy w województwie). Według licznych przekazów, wznoszący się na jego tyłach łuk triumfalny zbudowano, by powitać Jana III Sobieskiego, który wracał ze zwycięskiej bitwy pod Wiedniem. Jednak sam zainteresowany prawdopodobnie nigdy go nie widział.
  

Obecnie w budynku dawnego dworu mieści się Centrum Naukowo-Technologiczne, na terenie którego jeszcze kilka lat temu organizowano konkurs łazików marsjańskich

  Po obu stronach alei rosły potężne lipy. Część ich grubych pni ze starości już spróchniała i potężni staruszkowie powoli rozkładali się na uboczu pod płaszczem młodszych drzew. W bliskim sąsiedztwie rozciągała się polana usiana żółtymi kwiatami mniszka. Gdzieś na linii widocznych w dali krzewów stała wpatrzona w nas sarna. 
  Skradałem się po cichu. Krok po kroku zbliżałem się do obiektu fotograficznego. A jako, że obiekt ten był żywy i myślący, prędko wypatrzył zbliżające się zagrożenie i czmychnął. Ruszyłem w pościg, wiedząc, że nie pobiegnie daleko. W końcu 100 metrów dalej głęboko wcinał się wąwóz. Jego dnem płynęła rzeka, a tuż za nią przebiegała znajoma szosa. Sarna jednak znalazła jakieś inne, cudowne rozwiązanie i znikła niepostrzeżenie.

Liczące ponad 300 lat pomnikowe lipy

W spróchnialcu

Pocieszne słoneczko
Foto: Kamila

  Przez dłuższy czas trzymaliśmy się wyznakowanego tej wiosny szlaku zielonego. Prowadził on z Chęcin do Daleszyc. Łącznie dawało to 45 kilometrów bezdroży, ścieżek skrytych w gęstych lasach i masy ciekawostek geologicznych. Jedną z nich mieliśmy właściwie na wyciągnięcie ręki. Wcześniej musieliśmy tylko pokonać przejście pod S7.


  Porzucone wyrobiska często zamieniają się w nielegalne wysypiska śmieci. Te na szczęście nie podzieliło ich losu. Przynajmniej nie w tak dużym stopniu. Gdzieniegdzie walały się fragmenty starej pralki i sterty eternitu. Pomijając te nieprzyjemne komponenty, w skalnych ścianach, gdzie wydobywano wapienie górnojurajskie, uwidoczniał się przebieg procesów geologicznych. Centralną część kamieniołomu stanowiła synklina, czyli wklęsły fałd. Odsłaniały się w niej warstwy skalne z różnych okresów geologicznych.
  Po poszukiwaniach skamieniałości (tym razem prawdę mówiąc średnio udanych), wdrapaliśmy się na stale usypującą się hałdę. Sprawdziła się idealnie jako punkt widokowy, z którego widzieliśmy zarówno przebyty odcinek trasy, jak i to, co jeszcze nas czekało.

Foto: Raku

Sypko

Kopuły kościoła pw. św. Stanisława BM w Starochęcinach

  Polska nazwa sasanki brzmi przyjemnie, a zarazem nieco tajemniczo. W końcu co oznacza sasanić? Angielska "wstydliwa pani"- bardziej zmysłowo. Zaś niemieckie PELZANEMONE wyjątkowo groźnie. Kojarzy się z wojennymi filmami, do momentu, kiedy nie dowiemy się, że oznacza futrzanego zawilca. Niegdyś pospolite i uchodzące za symbol wiosny, gdyż kwitły najczęściej na Wielkanoc; dzisiaj sasanki znajdują się na skraju wyginięcia. Podziwianie ich w naturalnym siedlisku to niezwykłe przeżycie. Niestety zarezerwowane tylko dla nielicznych. Nam udało się go doświadczyć.

Włochate dzwonki sasanki łąkowej
Foto: Raku


  Spoglądając przed siebie widzieliśmy nieco wzburzoną taflę zalewu w Lipowicy. Falowały też pola przesycone soczystą zielenią. Morze traw wprawiane w ruch silnymi podmuchami wiatru, tworzyło krajobraz, który chciało oglądać się bez przerwy. A jeśli o przerwę chodzi, to dzieliło nas do niej jakieś 20 minut solidnego marszu. Musieliśmy więc uzbroić się w cierpliwość.

Jedno zdjęcie, a tyle różnych odcieni zieleni


Foto: Kamila

  Przycupnęliśmy na drewnianym pomoście dla wędkarzy. Wokół pełno było chyboczącej się trzciny.  Poza tym świeciło pustkami. Zbiornik wraz z otaczającą go nową infrastrukturą, dopiero czekał na oficjalne otwarcie. W przeciwieństwie do naszych plecaków, z których niemal natychmiast wydobyliśmy smakołyki. Jedząc, wpatrywaliśmy się tylko w wodę.


Powiedzmy molo

  Dalej, kierunek marszu wyznaczała nam Czarna Nida. Meandrowała pośród zarośniętych brzegów - dawniejszych przystani kajakowych. Na jednym z takich brzegów rosło samotne drzewo. Wysokie i szykujące się dopiero do wypuszczenia wiosennych liści. Nie było jakichś imponujących rozmiarów. Wydawać by się mogło ot zwykłe drzewo. Jednak nie u każdego drzewa gałęzie zaczynają się tak nisko. Na tyle nisko, by móc się na nie swobodnie wspiąć. Bliżej wierzchołka w zasadzie również nie brakowało czegoś, czego można było się złapać, z tym, że wszystko się bujało przy każdym większym ruchu. Sytuacja pogorszyła się diametralnie, kiedy do Lochta przylepionego do pnia, dołączył Bugli z Makumbą. Drzewo przestało już przypominać drzewo, za to bliżej było mu do ogromnej procy, która wkrótce wystrzeli trzy pociski. Na szczęście nie wystrzeliła, a my mogliśmy kontynuować wędrówkę. 


Foto: Raku


Człowiek małpa

  Ścieżka prowadziła na przemian wzdłuż krzaków, by potem na dobre wejść do lasu. Ten spokojny zakątek, upodobały sobie tracze nurogęsi. Kaczki wyjątkowo rzadko u nas spotykane, zwłaszcza w tych rejonach. Niewielkim stadkiem przepłynęły tuż obok nas, po czym skryły się za najbliższym zakolem rzeki. Gdy one się skryły, zza drzew zaczęły już prześwitywać ruiny jakiejś tajemniczej budowli z czerwonej cegły. Ogrodzeniem, które je niegdyś otaczało zaopiekowali się miejscowi złomiarze. Zostało po nim kilka betonowych słupków i resztki zardzewiałej siatki, która szczęśliwie ocalała.

Opuszczony spichlerz
Foto: Raku

  Z wejściem nie było najmniejszego problemu. Drzwi otwarte na oścież. Podobnie jak okienka w piwnicy. Mogliśmy więc wybierać, którą drogą chcemy dostać się do środka. Wewnątrz królowały głównie gołe ściany. Ogólnie cały obiekt zdawał się być jednym wielkim pustostanem. Zmieniliśmy to zdanie, zaraz po wyjściu z podziemi, kiedy to zobaczyliśmy ciekawe drewniane elementy wyposażenia. Naprowadziły nas na trop, jakie było przeznaczenie budynku. Wkrótce potem okazało się, że nasze przypuszczenia potwierdziły się. 


Foto: Kamila

  Otóż mieścił się tu kiedyś wybudowany w XX wieku spichlerz dawnego kompleksu młynów. Podobny do tego, który znajduje się w Morawicy. Przechowywano tu m.in ziarna zboża, czy worki gotowej już mąki. Obecnie puste hale zaadaptowano na potrzeby Paintballa i ASG. Co łatwo rozpoznać na pierwszy rzut oka, widząc poprzyczepiane w każdym możliwym miejscu tarcze strzelnicze.

Foto: Kamila

Ręce do góry!

  Standardowe muzea pozwalają doświadczyć zwiedzania jedynie połowicznie. Kawałki zabytkowej wazy należące do jakiejś znanej osobistości, stare zapiski schowane w oszklonych gablotach i znudzony przewodnik zabraniający dotykać każdego z eksponatów. Kogo to zainteresuje? Tych, którzy stworzyli tą ekspozycję? Taka wystawa szybko się nudzi. Pozbawia nas możliwości odkrywania. Nie wywołuje żadnych większych emocji, no może poza znudzeniem, przez co nie zostaje zapamiętana. 
  Nieco inaczej jest ze skansenami. Zlokalizowane na zewnątrz, pozwalają obcować z tym, z czym obcowały nasze prababcie i pradziadkowie. Czyli wiejskim życiem w czystej postaci. Tyle, że jakieś 100, a nawet 200 lat temu.

Organistówka z Bielin z apteką w środku
Foto: Raku

Foto: Raku

  Wędrówkę w czasie (który wydaje się, że od dawna zatrzymał się w tym miejscu), rozpoczęliśmy od odwiedzenia kościoła szpitalnego z Rogowa. Znajdował się najbliżej wejścia, toteż poszedł na pierwszy ogień.
  Zaglądamy do środka, (co już uznaliśmy za mały sukces, bo przez pandemię niektóre z obiektów zamknięto dla zwiedzających), a tam najprawdziwsze bogactwo. Ileż tam było kolorów! Od czerwieni, przez pomarańcz, kończąc na odcieniach błękitu. I jeszcze te polichromie. Bardzo miłe zaskoczenie. Prócz tej masy barw nie brakowało też złota i obrazów o tematyce sakralnej, czyli czegoś charakterystycznego dla pełnego przepychu stylu rokoko.

Po lewej dzwonnica z Kazimierzy Wielkiej
Foto: Kamila

Foto: Kamila

Malowidło przedstawiające walkę Michała Archanioła z szatanem
Foto: Kamila

  Z pozostałą częścią obiektów nie poszło już tak łatwo i zostało nam zapuszczanie żurawia przez zakurzone szyby. Stopniowo wynurzały się kolejne kryte strzechą chatki. Na płotach wisiały gliniane garnki. Z czasem płotów było tak wiele, że tworzyły długi ciąg drewnianych ogrodzeń. Obszar zwiedzania wciąż się powiększał i powiększał, a my coraz bardziej obawialiśmy się, że nie zdążymy zobaczyć wszystkiego.

Aż chciało się przysiąść i posłuchać ludowych opowieści (jak byłby na to czas rzecz jasna)
 Foto: Kamila

Foto: Kamila

  Wnętrze jednej z chat, należało zapewne do jakiegoś cieśli. W ganku pełno było skrupulatnie ułożonych narzędzi. Heble, strugi, imadła i inne, których nazw zapewne nigdy nie słyszałem. Panował tu ściśle określony porządek jak na sklepowej półce. Poprzez sień wchodziło się do niewielkiego pokoiku. Pośrodku stało łóżko, a tuż obok kołyska. Był też konik na biegunach. Ściągał on całą uwagę, podobnie jak podczepiony do sufitu pająk. Ozdoba ta stanowiła symbol szczęścia i urodzaju na przyszły rok. Zaopatrzenie się w nią było zatem obowiązkiem. Jej wykonanie wymagało więcej czasu niż pieniędzy. Właściwie to robiło się ją z tego co miało się pod ręką: słomy, piór, czy papieru.

Konik - z drzewa koń na biegunach
Foto: Raku

Foto: Raku

  Park Etnograficzny został zmyślnie podzielony na sześć sektorów. Każdy z nich prezentuje budownictwo charakterystyczne dla danego regionu województwa. Od Wyżyny Sandomierskiej i krańców Gór Świętokrzyskich, po Nieckę Nidziańską. My właśnie wkraczaliśmy do Sektora Wyżynnego, gdzie powitały nas zagrody, a jak zagrody, to i mieszkające w nich zwierzęta ;)

Przynajmniej przestrzegaliśmy drugiej części zakazu
Foto: Raku

  I chyba ten właśnie fragment najbardziej nam się spodobał. Mogliśmy zajrzeć wszędzie gdzie się da. Nie ograniczeni, przez zakazy. Spojrzeć prosto w oczy drewnianym rzeźbom. Wleźć do klimatycznej piwniczki, gdzie przechowywano ziemniaki (jeden, mocno już sfatygowany nadal tam leżał). Ten oto klimat, to coś, co wyróżnia Tokarnię spośród innych skansenów skrojonych pod przeciętnego, niedzielnego turystę. 

Foto: Kamila

A ku ku! - wiejski monitoring całodobowy
Foto: Raku

Foto: Raku

  Nie mogło zabraknąć rzecz jasna wiatraków. Prawdziwej wizytówki skansenu, którą widać jeszcze na długo, zanim się tu dotrze. Swoimi ogromnymi skrzydłami (śmigłami) przywodziły na myśl powieść o Don Kichocie. Jeden z wiatraków pochodził z Grzymałkowa, był więc nam szczególnie bliski. Przykrywał go dwuspadowy dach z tzw. "naczółkiem". Tworzył on ruchomą, obrotową czapę. Taką czapę wraz ze skrzydłami, obracano w kierunku wiejącego aktualnie wiatru przy pomocy długiego drewnianego dyszla. W środku mieścił się jeszcze bardziej skomplikowany mechanizm złożony z wielu szyn, wózków i kół, który najlepiej zrozumieć, widząc go na żywo.

Wiatrak z Grzymałkowa

"Koźlak" z Dębna

  Na moment przenieśliśmy się w azjatyckie klimaty. Spacerowaliśmy właśnie pośród kwitnących jabłoni (musiały nam zastąpić wiśnie) i drewnianych spichlerzy (przy odrobinie wyobraźni przypominały pagody). Nagle zauważyliśmy za sobą COŚ. Jakby dziwną postać, która wystawała zza żywopłotu. Wyglądała na dobrze zbudowanego faceta. Patrząc pod Słońce nie widzieliśmy nic więcej, prócz tego, że cała ta postać była czarna i nienaturalnie dziwna. Mózg zatem otrzymał informację: dziwne, czarne, uciekać. Ale kiedy się ucieka, warto jeszcze wiedzieć przed czym.
  Któreś z nas, chcąc dowiedzieć się kto/co nas obserwuje, krzyknął w stronę nieznajomego. Ten w jednej chwili obrócił głowę wprost na nas, wywołując niemałe zaskoczenie u wszystkich. Wyjątkowo krótkie, gdyż szybko po tym jak Słońce zaszło, zorientowaliśmy się, że ów przerażającym podglądaczem jest nie kto inny jak strach na wróble, który "poruszył się" dzięki wiatrowi. 

Foto: Raku

Strach się bać

   W Tokarni kręcono zdjęcia do wielu filmów. Większość z nich była produkcjami polskimi, np. Wołyń, czy Śluby Panieńskie. Zdarzały się też egzotyczne wyjątki. Tutejszy wiatrak tak spodobał się filmowcom z Indii, że postanowi pokonać tysiące kilometrów tylko po to, by zrealizować tu odcinek jednej z najbardziej znanych bollywoodzkich oper mydlanych. Tak znanej, że przytoczenie jej tytułu dałoby tyle co i nic. No, chyba, że mamy do czynienia z namiętnym koneserem hinduskich produkcji wysokobudżetowych. Wówczas ,,Ek Ver Ki Ardaas", jest dla niego tym, czym dla standardowego Kowalskiego ,,Titanic''.


Foto: Raku

Holender z Pacanowa powstały w 1913 roku

Foto: Kamila

  Nieco później odwiedziliśmy szkolną salę z lat 30-tych XX wieku. Dawniejsza skala ocen składała się z czterech stopni: od 2 do 5. Było więc łatwiej? Nie do końca. Na pewno inaczej. Lekcje odbywały się również w soboty. Każdy musiał nosić specjalne mundurki. Panowała zupełnie inna dyscyplina, a nauczyciela traktowano jako kogoś, kto wie wszystko i nigdy się nie myli. 
  Książki do szkoły nosiło się w ciężkim drewnianym tornistrze, a kiedy już zasiadło się do ławki, trzeba było wykazać się niezwykłą wprawą i kunsztem pisarskim, by notatki były czymś więcej niż tylko kleksem na kleksie. Zanim wymyślono długopisy, uczniowie pisali stalówką, którą wcześnie zamaczali w atramencie osadzonym w szklanym naczyniu zwanym kałamarzem. O niepotrzebne plamy nie było więc trudno. Osobny przedmiot jakim była kaligrafia uczył sztuki pięknego pisania, która przydałaby się większości dzisiejszych lekarzy.

Foto: Kamila

  Młyn wodny z Parszowa pierwotnie stał nad Żarnówką. Płynąca rzeka wprawiała w ruch ogromne koła, zapewniając pracę wszystkich urządzeń w środku. Mechanizmy spoczywały na kamiennych fundamentach, co by przypadkiem zbyt szybko nie zardzewiały. Z użyciem belek i desek wykonano pewnego rodzaju zapadnię, którą spuszczano nadmiar wody.

Młyn wodny z Parszowa

Foto: Raku

  Parę chwil spędziliśmy na tradycyjnym wiejskim weselu. Jako goście spoza listy zaproszonych. Co prawda stoły suto zastawiono jedzeniem. Tyle, że pełniło one jedynie funkcję wizualną. Musieliśmy powstrzymywać nasze wygłodniałe żołądki, by przypadkiem nie zatopić zębów w plastikowych przysmakach. 
  Innym razem przyglądaliśmy się od kuchni pracy fotografa w XX wieku. Ten to miał naprawdę ciężką robotę. Nie to co teraz. Pstryk i po sprawie. Równie ciekawy okazał się pobyt w warsztacie tkacza. Pełno było tu kołowrotków i rzecz jasna nici. 

Na weselu w bielińskiej chacie
Foto: Kamila

Foto: Kamila

Na razie praca stoi w miejscu
Foto: Raku

  Ostatnią rzeczą której teraz potrzebowaliśmy było wzbudzenie w nas jeszcze większego poczucia głodu (bo apetyt na atrakcje został tego dnia w pełni zaspokojony). Udało się to staremu sklepu spożywczemu. Spoglądając na półki uginające się od pustych pudełek po produktach, wyobrażaliśmy sobie ich zawartość. Zapach starych desek ustąpił wyobraźni, która podpowiadał, że kiełbasa i świeże bułki z szyldu są jak najbardziej prawdziwe. Dopiero spojrzenie na zegarek, uruchomiło trzeźwe myślenie, że czas się zbierać.


Foto: Kamila

  Przeżywać wycieczkę w pełni, to odkrywać ją wszystkimi zmysłami. To zaciągnąć się oddechem swojskiego powietrza. Podziwiać mnogość otaczających nas barw, odcieni. Dotykać zimnej i chropowatej powierzchni skały, czy wsłuchiwać się w odgłosy przyrody. Czasem warto nie zapomnieć jeszcze czegoś zjeść :)

4 komentarze:

  1. Tu jedna wycieczka, a u mnie się obudziły wspomnienia z wielu lat i różnych tras. Same znane miejsca. Tylko sasanek nigdy nie spotkaliśmy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z sasankami jest ten problem, że z roku na rok ubywa miejsc, gdzie się je wcześniej spotykało. Sam na pierwszą sasankę "polowałem" prawie 8 lat. Tyle, że w tym okresie, szukałem ich tam, gdzie nawet nawet najwprawniejszy botanik, nie znalazłby nic ;)

      Usuń