Obserwatorzy

Popularne posty

czwartek, 22 grudnia 2022

Wycieczka nr 111: WARKOT MECHANICZNYCH PTAKÓW

19.09.2021

Skład: Marysia, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Janów ZTM - G. Belnia - Kłm. Góra Plebańska - Gałęzice - Kłm. Kopaniny - Kłm. Ostrówka - Kłm. Stokówka - Skiby - Chęciny, cmentarz ZTM, ok. 18 km

  Zewsząd dobiega rzężący warkot. Rutu-tu-tuuu! Odruchowo odskakujemy do lewej. I wtedy pobłyskuje plama czerwona, plama jaskrawo żółta. Starczy mrugnięcie oka, aby plam przybyło. Zbijają się one w stado kaszlących potworów, które pędzą ku naszej czwórce. 

  Tak właśnie, mimo woli znaleźliśmy w tętniącym adrenaliną sercu zawodów motocrossowych. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że dowiedzieliśmy się o tym w momencie, gdy tuż przed naszymi nosami poszybował motor. A potem następny. Były ich dziesiątki.
  Zagłuszani przez ryk silników, pozbawieni sensownej alternatywy, szliśmy. Widzieliśmy jedynie jak cel włóczęgi coraz śmielej wyrasta zza wzgórza. Widok szczerbatej górki o trzech wieżach działał kojąco. Pozwalał choć na moment zapomnieć, że ledwo kilkadziesiąt metrów dalej rozgrywają się mistrzostwa pucharu Polski w Enduro. 


  Zawodnicy uskrzydleni marzeniem sięgnięcia wymarzonego trofeum bez wątpienia dawali z siebie wszystko. Tymczasem nas w pełni zadowalało sięgnięcie Belni, która co rusz zaskakiwała swą nietuzinkowością. Niby niska, a przy tym jakże stroma i niebosko sypka. Z pozoru położona w lesie, lecz mniej więcej w połowie długości z precyzją chirurga przecinała ją ruchliwa nitka S7. Góra pełna sprzeczności.

  Nie wiadomo kiedy skryliśmy się pod baldachimem drzew. Odtąd jeśli kogoś naszła ochota, by zaciągnąć się leśnym powietrzem po same płuca, dostawał w zamian woń zatęchłej ziemi. Gdzieś głęboko pod nią rozciągały się kilometry poplątanych strzępków grzybni. Nierzadko przebijały się na powierzchnię. Tam, już jako pomarańczowe rydze kusiły. A gdy któreś z nas uległo pokusie ich zerwania - w milczeniu plamiły dłonie na kolor soczystej mandarynki.

Panorama z wierzchołka Belni

  Pozostając w tematach okołogrzybowych docieramy do pewnej drogi przeciwpożarowej, gdzie rozegrała się najprawdziwsza w świecie bitwa na czernidłaki. 

  Było samo południe. Naprzeciw siebie stanęliśmy ja i Bugli. Każdy w popłochu zbierał arsenał, będąc gotowym, by cisnąć w dowolnej chwili. Na oślep. Grzybem. Gdy komuś udała się niełatwa sztuka trafienia owocnikiem w ruchomy cel, na unik było już za późno. Z rozpłaszczonego kapelusza czernidłaka momentalnie wyciekała smolista maź, a w dali rozlegał się diaboliczny śmiech oprawcy. 
  Co na to najbardziej pokrzywdzony, czyli rozdrobniony w lepką papkę czernidłak? Cóż, nie był w stanie za wiele z siebie wydusić. Lecz gdyby tak tylko oddać mu głos zawczasu, dowiedzielibyśmy się, że niezły z niego rzezimieszek. Wszak nie dość, że paskudnie brudzi, to twierdzi się, że jego spożycie wywołuje odruch wymiotny. Podobno. Osobiście nie sprawdzałem, bo i po co. Za to podzielę się z Wami praktyczną radą. Ubrania po starciu z czernidłakiem najlepiej prać ręcznie, w zimnej temperaturze. 

Czernidłak kołpakowaty

  Wystarczyło ujść ledwo dwa kilometry, aby spostrzec człeka na skuterze, który obserwował nas ukradkiem. Początkowo wyglądał na zawstydzonego. Stopniowo jednak nabrał śmiałości. Do tego stopnia, że chłop zdecydował się zsiąść ze skutera i przystanąć. Teraz widział więcej, lepiej. Najwyraźniej zaintrygowało go, cóż może czynić taka czwórka nastolatków. Nastolatków skulonych na poboczu drogi i zanurzona po ramiona w krzakach. No nie wiem, np. wygrzebywać stamtąd dopiero co znalezioną flagę Polski? 

  Bogatsi o biało-czerwony łup mknęliśmy ku ścianie zarastającego kamieniołomu. Mieliśmy z nią rachunki do wyrównania. Tyle, że i ona doskonale pamiętała ostatnie spotkanie z częścią naszej ekipy, kiedy to obdarliśmy ją w pewnym sensie ze skóry. 

   Spojrzenie: ścieżka - ściana. Zadarł wysoko nogę i rozpoczął popis gimnastycznych umiejętności. Raku zdobywał tę ścianę już wielokrotnie. Czemu by więc nie miał tego powtórzyć kolejny raz? Powierzchnia gładka jak oszlifowany kamień jubilerski. Gdzie w tym wszystkim choćby malutki punkt zaczepiania? On jednak znanymi tylko sobie sposobami go znalazł. Po chwili spozierał na nas już z góry. Usatysfakcjonowany. 
  W ślad za Rakowem pognał Bugli. O dziwo również i jemu udało się wgramolić. Sam nie mogłem być gorszy i pełen determinacji zabrałem się za wdrapywanie. Właściwie, by nie kompromitować się bardziej powinienem na tym zakończyć. Ale co mi tam. Szykujcie się na jazdę bez trzymanki. Dosłownie.

  Dobre 70% wspinaczki miałem już za sobą. Przed sobą z kolei pokonanie trudnego momentu. Raku wyciągnął mi pomocną dłoń. Wyprężałem się ile wlezie i choć dzieląca nasze dłonie odległość stale się zmniejszała, wciąż było zbyt daleko. Akurat wtedy straciłem równowagę. W pierwszym odruchu panicznie zamachnąłem się ręką najwyżej jak potrafiłem. Ten ostatni raz. Zdołałem jedynie musnąć palce dłoni Bartka. Wtedy rozpoczął się tyłkozjazd.
  Najgorsza była świadomość, że nie jesteś w stanie nic zrobić. Zwyczajnie zjeżdżasz. 
  Całość trwała na tyle krótko, że nie zdążyłem krzyknąć nic więcej prócz Aaa!!! A jak sunąłem! Zadek niczym hebel zdzierał mech ze skały. Skubany tak nabrałem rozpędu, że gdzieś po drodze, w ułamku sekundy znalazłem się w powietrzu. Siuup na Małysza! I tak sobie wyskoczyłem. Wylądowałem niespełna metr dalej. Wprawdzie telemarka zabrakło, za to zyskałem elegancki wywietrznik w spodniach w postaci postrzępionej dziury wielkości orzecha.

Foto: Statyw

  Przybywało rdzawej wody. Sama droga nabierała rudawego odcienia. Glina przylepiała się do butów. Przyroda dawała sygnały, że do kamieniołomu już naprawdę blisko. Niebawem wyłoniło się zalane wyrobisko. Prześlizgnęliśmy się między zwałowiskami kamiennych bloków oraz gliny. Odnosiliśmy wrażenie jakbyśmy stąpali po roztapiającym się batonie czekoladowym. Pięknie tu. Tylko czegoś brakowało. 
  Przyzwyczajeni do ucieczek przed ochroną, bądź zakradania się nieraz godzinami, tutaj doświadczyliśmy miłej odmiany. Wejście nie przysporzyło żadnych trudności. Co więcej nie musieliśmy obawiać się o to, że zaraz ktoś nas przegoni. Winna wszystkiemu była sobota. Dzień, w którym robotnicy spędzają czas z rodziną rozsiani po swych domach, a szaleńcy tacy jak my harcują po dziurach w ziemi. 

Kamieniołom pstrego piaskowca dolnotriasowego "Kopaniny"

Sielskie zabudowania Gałęzic

 Niedawną dróżkę zastąpiły koleiny sięgające łydek. Największe z nich wypełniał ni to szlam, ni to bagnista breja. Dziwne coś, w czym nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby się zanurzyć. Raz po raz mijaliśmy pasma taśmy trzepoczącej na wietrze, a wędrówka toczyła się naturalnym tempem.
  Trwało to do czasu, gdy zza pleców nie zaczął ścigać nas ryk silników. Mogło to oznaczać tylko jedno: znowu wkroczyliśmy na trasę wyścigu motorów. Coś mi podpowiadało, że prędko się ich nie pozbędziemy. 
  Za sprawą narastającego ryku, wędrówka natychmiast przerodziła się w trucht. Tu szlam, tam kałuża, po obu stronach zasieki z krzaków. Ścieżka szeroka na dwóch chłopów. Gdzie tu uciec? 
  Warkot mechanicznych ptaków, (bo z nimi właśnie skojarzyły mi się pędzące, kolorowe motory), skutecznie tłumił pozostałe dźwięki otoczenia. Wręcz je zabijał. Tymczasem do nas docierało, że lada moment czeka nas rzucenie się w krzaki, aby uniknąć rozjechania przez dwukołowce. 
   Ale jeszcze nie teraz. Na razie uciekamy, póki starczy sił. Wertep za wertepem. Wejście w niebezpieczny zakręt i krótka przebieżka z górki. Ileż tam było korzeni! Crossy siedziały nam na ogonie. Wreszcie dostrzegliśmy sąsiednią ścieżkę. Bez namysłu wbiegliśmy na nią. Jak się okazało w ostatniej chwili, podczas gdy sfora kilkunastu motorów przemknęła tuż obok.

  Z pomocą plątaniny ścieżek, dotarliśmy do wrót skalnego wąwozu, które otwarły się, wpuszczając nas do wspinaczkowej mekki. Ilekroć odwiedzamy Stokówkę, nie możemy wyjść z podziwu jak tak olbrzymie coś powstało pośrodku właściwie niczego. 
  Zgodnie uznaliśmy, że ta miejscówka, jak żadna inna nada się do przetestowania zdobycznej flagi. Na czas najbliższych parunastu minut wyprawialiśmy z nią przeróżniaste cuda. Od konstrukcji prymitywnej czaszy spadochronu, która nie miała prawa się udać, po wykorzystanie flagi jako peleryny Ułomena. 


 Tak się szczęśliwie złożyło, że w dniu wycieczki nasi siatkarze toczyli zacięty bój w półfinale mistrzostw Europy z reprezentacją Słoweni. I co? Wygrali oczywiście. 

  Swoją drogą siatkarze to chyba jedyna polska reprezentacja, której należy kibicować całym sercem. Mają bowiem w sobie coś wspólnego z prawdziwych przyjaciół. W końcu bez względu na to czy odniosą sukces, czy też przyjdzie im sięgnąć porażki i tak ich kochamy, nieprawdaż? Nie to co poczciwych piłkarzy chodzących po murawie w poszukiwaniu piłki.

Polska gurom!
Foto: Statyw