Obserwatorzy

Popularne posty

czwartek, 28 kwietnia 2022

PIENINY 2021: NA GRANI(CY) WYTRZYMAŁOŚCI

24.07.2021

Trasa: Szczawnica, ul. Szlachtowska - Łaźne Skały - Kacze - Gronik - Vylízaná - Schronisko Orlica - Sokolica - Czertezik - Czerteż - Białe Skały - Bańków Gronik - Przełęcz Szopka - Trzy Korony - Krościenko nad Dunajcem, ok. 20 km

  Kontakt z zagubionymi urwał się wkrótce potem. Telefon zamilkł. Żadnego sms-a, żadnej informacji. Głowę nawiedzały myśli przeróżne, ale biegliśmy, bo choć czasem łapała kolka i brakowało tchu - stawką mógł okazać się dalszy los naszych przyjaciół. 

  Podsumujmy. Nas jest szóstka, misiek "tylko" jeden. My razem wzięci nadal ważymy mniej niż on. Nie mamy też ostrych pazurów, jeszcze ostrzejszych zębów i przede wszystkim planu. Żadnego! Jedyne co mamy to oręż w postaci rzeczy, które udało nam się upchać w pośpiechu. 
  Bartkowi i Kubie po kieszeniach dźwięczały scyzoryki różnych rozmiarów. Makumba ściskał w dłoni swoją słynną maczetę, zaś ja - parę kijków trekkingowych. Jakbym kompletnie zapomniał o ich bezużyteczności w sytuacjach zagrożenia (bo skoro nie poradziły sobie z sową, to jakim cudem miały dać radę w pojedynku z niedźwiedziem?!). Jednak najbardziej poszkodowane były dziewczyny. Do walki musiał im wystarczyć urok osobisty. 
  Jak więc sami widzicie, misiek w starciu z nami nie miał najmniejszych szans. 
  Tak obładowani wszelkim żelastwem i ogarnięci chwilowym podnieceniem, czuliśmy się niczym banda hałaśliwych Galów nacierających na Rzymian. Z tą tylko różnicą, że raz brakowało nam magicznego napoju Panoramiksa, który obudziłby uśpioną odwagę, a dwa zamiast na Rzymian, kierowaliśmy się prosto w paszczę lwa, tzn. niedźwiedzia.

  Po blisko kwadransie, dotarliśmy do wrót wąwozu, gdzie ukazały się otulone mrokiem skały. Mrok sprawiał wrażenie, że są niczym nie rozgraniczone i sięgają nieba. Przeróżne drzewa, mostki schowane głębiej, rysowały się zaledwie jako kanciaste cienie. Jedynie ścieżka, którą zdążaliśmy, znana nam była na tyle dobrze, że zdołalibyśmy pokonać ją z zamkniętymi oczami. 
  Tylko po co zamykać oczy, gdy wokół i tak za wiele nie widać, a wszystko, włącznie z nami samymi, zamknięte jest pod kloszem kruczoczarnej nocy.
  Przez porwane strzępy chmur wreszcie przebił się księżyc. Od teraz rzucał blask na drogę. Jego srebrna tarcza odbijała się w bystrzach wartkiego potoku. Szliśmy równolegle do niego. Do polanki, na której niedźwiedź widziany był po raz ostatni, dzielił nas zaledwie kilometr. 

  Dotychczasowe cykanie świerszczy ustało. Zrobiło się przeraźliwie cicho. Za cicho. Słyszalny stał się każdy, najdrobniejszy nawet szept. Znienacka zaczęły dobiegać niezidentyfikowane szelesty, które stopniowo wzrastały na sile. Źródło tegoż dźwięku znajdowało się w lesie, tuż przed nami. 
  Zaszeleściło ponownie, tyle, że głośniej i... Jeśli liczycie na to, że nagle zza krzaków wyłonił się niedźwiedź i stanął na tylnych łapach przed panicznie wystraszoną grupą, to niestety muszę was zasmucić. Zamiast niedźwiedzia zobaczyliśmy zanoszącą się od śmiechu Kamilę. Nie wyglądała na kogoś, kto niedawno spotkał krwiożerczą bestię. 
  Chwilę później pojawił się Wojtek. O dziwo również w jednym kawałku. I kiedy już myśleliśmy, że wszystko to jeden nieśmieszny żart, któreś z nas zobaczyło, że palec Kamili jest podejrzanie wygięty. Czyżby pamiątka po walce z miśkiem? - pomyślałem. W odpowiedzi dostałem krótką opowieść, która brzmiała w skrócie tak. 
  Niedźwiedź rzeczywiście był, ale kompletnie nie zainteresowany dwójką naszych kompanów. Toteż obszedł ich na bezpieczną odległość i sam chwilę potem zniknął pośród drzew. Wyjaśnił się też brak kontaktu. Przyczyna najprostsza na świecie - nie mieli zasięgu. Niektóre z wiadomości dotarły do nas z kilkugodzinnym opóźnieniem. 
  No dobrze, a ten palec? Za nim to już na pewno musiała się kryć ciekawa historia. Tu wystarczyło, że powiedzieli jedno słowo: kamień. Popatrzyłem się na Kamilę i prędko połączyłem ze sobą fakty.
  Może to, że nie spotkaliśmy żadnego niedźwiedzia jakoś byśmy przeżyli. Z trudem, bo z trudem, ale przeżyli. Ale jak przeżyć świadomość, że biegliśmy tyle tylko po to, by zabandażować palucha pewnej niezdarze?! Toż mi to akcja ratunkowa... 

  Nazajutrz nadciągnął jeden z tych dni, o których zwykło się mówić upalne. Zaraz po opuszczeniu busa, znaleźliśmy się w samym centrum rozgrzanej patelni. Uderzyła w nas fala gorąca. Powietrze zasysane nozdrzami, nieprzyjemnie piekło. Wypatrywaliśmy ciemnej plamy błogiego cienia, co jest niebywale trudne, mając przed sobą jedynie ogromną polanę, która zdaje się nie mieć końca. 
  Po pokonaniu solidnego pagórka, na horyzoncie zaczęły falować sylwetki samotnych drzewek. Na ich widok nieznacznie przyspieszyliśmy. Od teraz to one stały się priorytetem. 


  Żar lał się z z nieba, a z czoła pot. Zielone parasole jakie tworzyły korony rozłożystych buków, na niewiele się zdały. Były tylko krótką strefą przejściową między następną otwartą przestrzenią, gdzie duszne powietrze zaatakowało ze zdwojoną siłą. Nieco dalej rozciągał się las. 
  Kiedy już się w nim znaleźliśmy, nareszcie mogliśmy odetchnąć z ulgą, że najtrudniejszy fragment wędrówki mamy już za sobą. Przynajmniej tak nam się wówczas wydawało.

  Z impetem wbiliśmy się w krzaki. Wątpiliśmy w to, czy aby na pewno idziemy dobrze. Uspokoił nas dopiero widok czerwono-białych słupków granicznych. Od teraz wystarczyło jedynie kierować się przed siebie. Pomyślicie - nic prostszego. Otóż nie tym razem. 
  Nasza, nazwijmy ją wędrówka, przypominała podążanie po omacku. Po lewej stronie opadało strome zbocze porośnięte gęstym lasem; z prawej przepaść (wiedzieliśmy o niej jedynie z mapy, wszak w terenie strona prawa wizualnie nie różniła się od lewej).
  Jaskrawa zieleń wystrzeliwała prosto w nasze twarze. I to dosłownie. Gdy dostało się taką ulistnioną gałęzią, to człowiek przez parę najbliższych sekund nie wiedział, co na dobrą sprawę się wydarzyło i dopiero po czasie wracał do pełnej świadomości. 
  Zostawiwszy gdzieś po drodze kilka jęków bólu, dotarliśmy na początek grani. Dla nas stanowił on symboliczny początek wyprawy, jakiej celem było przejście całym skalistym grzbietem polskich Pienin jednego dnia.  

Łaźne Skały

Widok w kierunku Wysokiego Wierchu, Durbaszki i Wysokiej

  Zabłądziliśmy, lecz kontrolowanie. Przynajmniej musieliśmy stwarzać takie pozory. Tam dokąd zmierzaliśmy niewiele osób trafiało świadomie. Zazwyczaj byli to turyści, którzy zboczyli ze szlaku i w efekcie się gubili. My jednak byliśmy nieco bardziej wtajemniczeni. Ale czy ktoś musiał o tym wiedzieć? 

  Wszystko zaczęło się od skrzyżowania szlaków. Plan był prosty. Trzymać się twardo jednej tylko zasady: zero skrótów, skusiek i przejść na przełaj. Tymczasem wystarczyła okoliczność, bym znalazł się na czele grupy i zobaczył ścieżkę, która odbijała na południe. Zatrzymałem się przy niej i cierpliwie poczekałem, aż zbliżą się do mnie pozostali. Oznajmiłem wówczas, iż ścieżka wydaje mi się na tyle ciekawa, że nią pójdziemy. Nie usłyszałem sprzeciwu. Może dlatego, że jako jedyny wiedziałem dokąd ona tak naprawdę prowadzi.

  Ścieżka z każdą chwilą stawała się coraz dziksza i bardziej niedostępna. Ostatecznie znikła na dobre, zostawiając nas właściwie pośrodku niczego. Wkrótce okazało się, że tym niczym jest... Słowacja. 
  I tak niepostrzeżenie przekroczyliśmy zieloną granicę kraju. Nie było nam jednak dane przebywać długo u południowych sąsiadów. Zapora bujnej roślinności skutecznie odbierała możliwość dalekich obserwacji. Takowe podobno można było stąd prowadzić. Podobno. 
  Na razie przez nieliczne prześwity przebijały się jedynie strzępki widoków. Należało poszukać jakiejś sensownej szpary pośród tej masy zarośli, z której dałoby się wychylić czuprynę i tym samym nacieszyć oczy górskimi pejzażami. 
  Szpara odnalazła się kilkaset metrów dalej, ale w pakiecie z pierwszorzędną przepaścią. Widoki owszem wspaniałe. Jednak w sytuacji, gdy leży się brzuchem na usypującym się piargu, 150 metrów nad ziemią trudno o szczery zachwyt. 

Położona w przełęczy Leśnica. Na razie w ukryciu

Foto: Raku

  Ostatnia nadzieja tliła się w wapiennej skale. Mogliśmy powiedzieć o niej jedno. Była wysoka. Na tyle, że nie obejmowaliśmy jej wzrokiem. Znaczną część skały skrupulatnie maskowały drzewa.
  Niebawem wraz z Oliwką oraz Wojtkiem podjęliśmy próbę wspinaczki. Śliskie od potu dłonie zsuwały się z chropowatej powierzchni skały jakby była masłem. Pomagaliśmy sobie obejmując pnie rosłych buków. Na dół zlatywały okruchy skalne. My nie zlecieliśmy, co uznaliśmy za niemały sukces.

   Ale zaraz, chwila. Przecież tam, przed nami biegnie ścieżka. To oznacza, że jacyś inni idioci weszli tu na wiele przed nami i trochę ich musiało być. W końcu ścieżka wygląda na porządnie wydeptaną. Od razu zrobiło się jakoś raźniej wiedząc, że nie tylko my wpadamy na tak szalone pomysły. 
  W parę minut później szczyt był nasz. Pojawił się błysk w oku. Spłynęło ku nam przyjemne ciepło. Tak gdybyśmy przed momentem pociągnęli za wstążkę od prezentu i naszym oczom ukazała się ukryta dotychczas niespodzianka. Jakby nie patrzeć tak właśnie było. Z wrażenia początkowo zaniemówiliśmy. Potem już tylko chciało się głośno krzyknąć z radości. Decyzja mogła być tylko jedna. Idziemy po resztę.
  
Początek ścieżki samobójców

  Ostatecznie poszedł sam Wojtek, a my zostaliśmy pilnować plecaków. Upłynęło trochę czasu nim zza stromej ścieżki zaczęły wychylać się pierwsze zgarbione postaci. Zmęczenie rysowało się na ich twarzach. Nie ma się co dziwić. Podejście szczerze dawało w kość, ale nie tak mocno jak wizja spadnięcia na dół. Bo kiedy słyszysz od Marysi, że zaraz spadniemy i się zabijemy, spoglądasz na pozostałych i w ich oczach widzisz strach, to już wiesz, że udało Ci się wymyślić coś wybitnie głupiego.
 
  Na szczycie wiało potężnie. Kurczowo trzymaliśmy nasze nakrycia głowy, by nie odleciały niczym papierowe samolociki w przestwór skalnej otchłani. Do nosów docierała słodka woń naskalnych kwiatów i intensywny zapach ziół, które mieszały się ze sobą dając niepowtarzalny aromat gór. Większość z nich rosła nad samą krawędzią przepaści. Codziennie na granicy życia i śmierci. I pomyśleć, że niektórzy ludzie mogliby się z tymi roślinami utożsamić.
  
Nareszcie w komplecie
Foto: Statyw


Wijący się Przełom Dunajca, a na dalszym planie Trzy Korony

Przypatrzcie się uważnie temu słupkowi, na którym siedzi Locht i zapamiętajcie go dobrze (słupek oczywiście)

   Pod nami przepaść, a my przepadliśmy bez reszty, w widokach. Majaczył się zarys dalszej drogi. Jak guma do żucia ciągnęła się nitka asfaltowej szosy. Przełom Dunajca majestatycznie rozdzielał skalne masywy, które to zalesione, to nagie opadały stromo, niemal pionowo. Wapienne ściany jaśniały bielą w świetle Słońca. Wodami rzeki spływali turyści. Z tej wysokości byli niewiele więksi od losowego kamienia. Co za wysokość! Wspaniałe to uczucie, gdy widziało się tych wszystkich ludzi doskonale, a oni Ciebie nie. Nie do porównania z czymkolwiek innym, niepodrabialne. I jeszcze ten szokujący bezkres i dziewiczość w czystej postaci. Ah... idzie się rozmarzyć. 
  Później nie było już tak kolorowo. Czekało nas pokonanie grani.
  Kruche kamienie, żwir usypujący się spod nóg. Ścieżka - jest, ta sama, którą widzieliśmy kilkadziesiąt metrów wcześniej. O ile ktoś odważy się nazwać ścieżką wąski pas wydeptanej zieleni, po obu stronach rozgraniczony przepaścią. Właśnie przepaść. W tym miejscu liczyła już ponad 200 metrów, ale spokojnie, wtedy nie mieliśmy o tym pojęcia. Musiało wystarczyć określenie "wysoko". 
  Skalna grzęda prowadziła nas ku (jak nam się wydawało) jedynej rozsądnej drodze na dół. Grań rosła na naszych oczach. Coraz wyżej, i jeszcze bardziej wąsko, ale nogi ani ręce nie drżały. Zdążyły się już przyzwyczaić do wysokości. Niedługo potem znaleźliśmy się na sąsiednim, odizolowanym wierzchołku. Rosła tu samotna, uschnięta już sosna. Wyglądała jak maszt na okręcie. Tym okrętem mogła być śmiało postrzępiona, długa na kilkaset metrów grań.
  A co dalej? Dalej wyrosła kolejna przepaść. Wpadała wprost do Dunajca. Kto chciał mógł schodzić. Droga wolna. Z drogi na dół wyszło więc nici. Zostało nam wrócić ścieżką samobójców (bo tak została ochrzczona) i wraz z pozostałymi udać się do Szczawnicy. 

  I my zostawiliśmy ślady naszych stóp na grani. Zabraliśmy też stamtąd masę zdjęć. O ile podczas wspinaczki musieliśmy wykazać się niewyobrażalną uwagą i ostrożnością, o tyle przy schodzeniu wszystkie nasze zmysły musiały wyostrzyć się podwójnie. Z resztą co ja piszę. Tu nie dało się schodzić. Było zbyt stromo. Schodzenie w takich warunkach mogłoby być równoznaczne ze skręceniem kostki. Dlatego też pierwsze metry część z nas pokonała zjeżdżając. Na tyłkach. Prawdziwy problem pojawiał się wówczas, gdy buty nie chciały współpracować z gliniasto-kamienistym podłożem. Z zatraceniem prędkości bywało wtedy różnie. Ale od czegoś są w końcu drzewa. Liczyłem tylko na to, by któreś z nas nie skończyło wkrótce jako ludzki kręgiel podcięty przez kogoś, kto nie zdążył wyhamować.
 Kierunek promenada!

Szersza część grani

Nieświadomi niczego odpoczywacze

Gra świateł

Na dziobie skalnego statku

  Rozbrzmiewała wrzawa, piski, śmiechy, krzyki. Promenadą przelewał się tłum turystów. Od rowerzystów, przez rodziny z dziećmi, kończąc na zaprawionych górołazach niosących plecaki wyższe od nich o głowę. Wkrótce staliśmy się jego częścią. Zbliżaliśmy się też powoli do przystani, gdzie czekać nas miała przeprawa przez Dunajec. Już sama myśl o tym, że na drugi brzeg dotrzemy suchą stopą, działała nadzwyczaj kojąco. 
  Wtem przed oczami Kuby śmignęła drewniana budka, a na niej wypisane wielkimi literami: cennik, godziny otwarcia i to co interesowało nas najbardziej, czyli telefon do flisaków. Wybraliśmy numer. Za moment w słuchawce odezwał się kobiecy głos, który kazał nam zejść niżej. Poczuliśmy się obserwowani. Posłusznie zeszliśmy po schodkach. 
  Na brzegu czekali ONI ubrani w tradycyjne stroje. Siedzieli w swych tratwach. Powątpiewałem, że niby to coś, co sklecają rozbitkowie, chcący wydostać się z bezludnych wysepek, ma nas bezpiecznie przetransportować i przy okazji nie zatonąć dźwigając na sobie taki balast. Nadeszła pora, by się o tym przekonać. 
  Odbiliśmy od brzegu. Tratwa nieznacznie się zakołysała. Z pełnym ciekawości spojrzeniem przyglądaliśmy się bocianowi czarnemu, który zajęty swoimi codziennymi obowiązkami, zdawał sobie nic nie robić z naszej obecności. Wkrótce znaleźliśmy się pośrodku rzeki. Tutaj praca drygawki okazała się niezastąpiona w walce z nurtem.
  Patrzyłem na flisaków w nadziei, że urozmaicą nam czas snując zabawne opowieści. Oni tymczasem zażądali pieniędzy za przeprawę i tyleśmy się nagadali. 

Na tratwie

Wodne łowy

Grota Zyblikiewicza

  Na drugim brzegu odnaleźliśmy cień, bo o spokoju od turystów już tak nie mogliśmy powiedzieć. Każdy wdrapywał się w swoim tempie. Szlak lawirował. Prowadził przez obalone kłody pełniące funkcję stopni. Zdarzały się też dłuższe proste, gdzie dało się wymknąć z korka, jaki powoli się tworzył. 
  Z minuty na minutę robiło się tłoczniej. Duchota wysysała resztki pozytywnej energii. Wkraczaliśmy w fazę niechcenia i wszechobecnej niemocy. Miało się ochotę położyć gdziekolwiek, odespać trudy poprzednich dni i zregenerowanym wstać dopiero jutro.

  Kiedy tak sobie narzekałem pod nosem, spośród kolejki, która zdążyła zgromadzić się przy kasie biletowej, wyłoniła się kobieta niezwykła. W moich oczach od razu urosła do bohaterki, choć nawet nie znałem jej imienia. 
Podobnie jak my, pokonała trudy wędrówki, by stanąć na Sokolicy, ale dokonała tego o kulach, na jednej nodze. Drugiej nie miała. Pozostało mi tylko domyślać się ile niewyobrażalnego wysiłku, walki z samą sobą i przygotowań ją to kosztowało. Tymczasem nie widać było po niej choćby odrobiny zmęczenia. Widoczny był za to promienisty i poruszający zarazem uśmiech. Na tyle poruszający, że natychmiast przestałem narzekać. 

Resztki pienińskiego symbolu
Foto: Kamila

Foto: Kamila

  Są takie spotkania, które zapamiętuje się na zawsze. Są i szczyty, z których widoki nie znudzą się nigdy. Sokolica bez wątpienia do nich należy. Bo choć zdobywałem ją już czterokrotnie, to wciąż zapiera dech w piersi jak przy pierwszym razie, a na usta ciśnie się ogromne WOW. 
  Niektórzy w tutejszej panoramie dopatrują się podobieństw do pewnego odcinka przełomu rzeki Jangcy. Porównanie mocno nietrafione. Co prawda rzeka tu i tu jest, skały również. I na tym właściwie podobieństwo się kończy. No cóż. Jakie Chiny takie mamy Jangcy.
  Nam do szczęścia w zupełności wystarczył fakt, że to, na co teraz spoglądaliśmy, to krajobraz, który przed wiekami podziwiali nasi przodkowie. Dwa, trzy i więcej wieków temu. Od tamtego czasu prócz metalowych barierek na szczycie i ludzi robiących sobie selfie naprawdę niewiele się zmieniło.      

  Spiczaste wierzchołki drapieżnie wyglądały ku nam i kusiły. Gdyby potrafiły mówić ludzkim głosem, z pewnością skusiłyby nas, abyśmy się na nie wdrapali. Szczerze, to nie musiałyby się specjalnie wysilać.
  Jedna z górek wydała mi się szczególnie znajoma. Wskazałem na nią palcem, by upewnić się, czy reszta sądzi podobnie. Nie myliłem się. Te wapienne ściany, ta uschnięta sosna, ta ścieżka biegnąca granią. Trudno sobie wyobrazić, ale zaledwie godzinę wcześniej po niej łaziliśmy.
  Widząc w pełnej okazałości tego skalnego olbrzyma, dotarło do nas w jak niebezpiecznym miejscu tkwiliśmy. Najmniejsza nawet pomyłka tam mogła przybrać dramatyczne konsekwencje. Aż włos jeżył się na głowie.  

Pamiętacie słupek, który kazałem zapamiętać? Tu, go co prawda nie widać, ale wprawne oko dostrzeże na szczycie inny. To właśnie za nim rosła uschnięta sosna

Przekrój

  Na dobrą sprawę nie wiem jak do tego doszło. Może to dzięki niezwykłemu spotkaniu. Być może za tą decyzją stał zmysł cebuli, który obudził się we mnie na chwilę po tym, gdy dowiedziałem się, że na jednym bilecie możemy tego samego dnia wejść jeszcze na taras widokowy na Trzech Koronach. Faktem było, że wraz z Jankiem biegliśmy. 
   Bieg w tak wysokiej temperaturze, przy kilkudniowym zmęczeniu i znaczących brakach snu był nie tylko szaleństwem, ale i głupotą zakrojoną na szeroką skalę. Jeszcze z kijkami. Chwila nieuwagi a z nieświadomego niczego turysty mógł zostać szaszłyk.
  Mijał kilometr za kilometrem. Nogi chciały dalej, lecz słabnący oddech nakazywał co innego. Czułem się jakbym uczestniczył w jakimś treningu Szaolin. Idealnie też odnalazłem się w roli marudy. Zastanawiałem się ile można tak jeszcze biec.
  Janek w przeciwieństwie do mnie nie wykazywał żadnych oznak zmęczenia. Był równie energiczny, co przed biegiem. Co więcej, nie chciał słyszeć o żadnych postojach.
  Trzeba grać twardego - stwierdziłem. Nie mogę wymięknąć pierwszy. Męska duma mi na to nie pozwala. Może zaraz osłabnie i sam zaproponuje przerwę? Nie osłabł. Przyspieszył. A ja zacząłem zostawać w tyle.  

Druga twarz Sokolicy

Foto: Raku

  Spotkaliśmy się dopiero w okolicach wierzchołka. Janek niezmordowany. Mi z wysiłku drżały nogi. Oddech łapałem łapczywie jak ryba wyciągnięta z wody. Wszyscy wokół uważnie mi się przyglądali. Daleko mi było do obiektu westchnień. Prędzej widzieli we mnie sapiącego zboczeńca, który dosłownie przed kilkoma sekundami wybiegł zdyszany z krzaków i stanął przed nimi. Masakra...
  Nie pamiętam kiedy ostatnio tak dogłębnie wpatrywałem się w swoje buty. Jeszcze chwila, a wyliczyłbym wszystkie włókna sznurówek. Jeśli o buty chodzi, turyści wokół reprezentowali cały ich przekrój. Rzecz jasna królował powiew klasycznej polskości w postaci białej (choć niekoniecznie czystej) skarpety odzianej w sandał. Rzadziej zdarzało się obuwie typowo górskie. Jednak największe chyba zaskoczenie wzbudził we mnie widok szpilek z obcasem tak wysokim, że raz na zawsze pozbawiłby on hobbity kompleksów związanych ze wzrostem.

  Wzrok tkwił zawieszony do momentu wyrównania oddechu. W przyspieszeniu tego procesu niezawodna okazała się bułka. Brutalnie zakorkowała ona usta. Zadziałało podobnie jak smoczek u płaczącego bobasa - w obu przypadkach stworzenie ucichło. Mogliśmy więc udać się na taras widokowy. 
 Zachmurane do tej pory niebo, przejaśniało. Odsłoniły się schowane za obłokami szczyty. Wszystko wskazywało na to, że będzie nam dane zobaczyć panoramę z Trzech Koron w pełnej krasie.

Księga

Łomnica

  Janek rozejrzał się wkoło, pstryknął garstkę zdjęć i pobiegł dalej. Na jego celowniku znalazła się najbliższa karczma w Krościenku, gdzie wygłodniały, mógł nareszcie się posilić. Sam zaś zdecydowałem, że nie ruszam się z tarasu aż do zachodu Słońca. 
  W międzyczasie przez punkt widokowy zdążyły się przewinąć dziesiątki turystów. Zarówno tych, po których widać było, że kochają góry całym sobą, jak i takich, których po stanięciu na metalowej platformie przytłaczała wysokość i ogarniał lęk. Chwytali się oni mocno barierki i krok po kroczku kierowali do zejścia. Na chwilę wpadli też Kamila z Wojtkiem, aby zostawić mi drugi aparat.
  Ponad dwie godziny czekania w bezruchu zrobiły swoje. Z genialnego jeszcze do niedawna planu wychodziły mankamenty. Kurtka przeciwdeszczowa w starciu z chłostającym wiatrem, przestała dawać minimalne poczucie komfortu ciepła. Kończył się też jedyny gorący napój - herbata. Na dnie termosa zalegały góra dwa kubki. Nie wyglądało to najlepiej. Trzeba dodać, że z każdą minutą robiło się coraz zimniej. 
  Im bliżej złotej godziny, tym więcej gromadziło się fotografów. Większość z nich jednak szybko rezygnowała. Pokonywała ich pogoda, a ściślej przeszywający na wskroś wiatr. Ostatecznie wytrwał zaledwie jeden sympatyczny brodacz. 

  O 19:40 rozpoczęło się widowisko. Pastelowe promienie spłynęły po zboczach i osiadły na dnie szykującej się do snu doliny. Słupy światła niczym sceniczne reflektory rozświetlały mozaiki pól. Ostre turnie Tatr, górskie żleby, tonęły w złocie. Widoki przerosły oczekiwania kogokolwiek.
 Sięgnąłem po aparat, by uwiecznić tę ulotną chwilę. Ręce dygotały z zimna. Wiedziałem, że bez statywu się nie obędzie. Mając jednak u boku profesjonalnego fotografa z krwi i kości, aż wstyd mi było wyciągać mojego starego grata z drewnianą rączką od dawnej maszynki do mielenia mięsa :) 
  Sesja trwała dwadzieścia minut. Tyle wytrzymał akumulator. Poza tym musiałem się śpieszyć, jeśli marzyło mi się wrócić jeszcze tego samego dnia na kwaterę. 
  Spakowałem sprzęt, wypiłem ostatni kubek herbaty i ruszyłem w nadziei, że uda mi się zdążyć na ostatniego busa.





  Na rynku w Krościenku znalazłem się w samą porę. Zaczęło się już ściemniać. Ze wspomnień starałem się wygrzebać drogę na przystanek. Wiedziałem jedynie, że jest gdzieś w sąsiedztwie starego kościoła. Mijałem uliczne lampy, brukowane uliczki i tak doszedłem pod świątynię. Pamięć nie zawiodła. Niebiesko-biały znak stał w tym samym miejscu, gdzie przed laty. Jedynie rozkład nieco wyblakł. Według niego ostatni bus był... właśnie teraz. 
  Uzbrojony w cierpliwość i zegarek czekałem. Niecierpliwiłem się. Każda bowiem minuta zwłoki oddalała mnie od wcześniejszego powrotu na kwaterę. 
  Niespodziewanie nadjechał bus. Rozanielony podbiegłem bez chwili namysłu. Nie zwróciłem nawet uwagi na to, że pojazd nie posiada typowej dla busów tablicy.
  Drzwi otworzyły się nim zdążyłem chwycić za klamkę. Ze środka chwiejnym krokiem wypełzli (tak to słowo jest nad wyraz adekwatne) mężczyźni. Ich garnitury miały stwarzać pozory elegancji i tuszować prawdziwą zawartość napojów wyskokowych we krwi. W rzeczywistości z elegancją niewiele mieli oni wspólnego.
  Cierpliwie poczekałem, aż w busie ostanie się sam kierowca. Byłem już gotowy kupować bilet, kiedy to dowiedziałem się, że ów pasażerowie transportowani byli na wieczór kawalerski. Odrzuciwszy zaproszenie na imprezę, skierowałem się ponownie na przystanek. Dałem sobie 10 minut. Postanowiłem, że jeśli do tego czasu nie przyjedzie nic, idę z buta. 
  Niestety postanowienie okazało się prorocze. Nie zostało mi nic innego jak narzucić plecak na drugie ramię i ruszyć przed siebie. Nie ma nic przyjemniejszego jak 13 km samotnej, nocnej wędrówki obcym miastem. 13 niezwykle dłużących się kilometrów.
  Z jakim powitaniem czekali na mnie pozostali, to co zastałem na wejściu do kwatery i dlaczego odtąd gdy słyszę słowo Panzerfaust dostaję ataku śmiechu, niech pozostanie tajemnicą...

wtorek, 5 kwietnia 2022

PIENINY 2021: NOCNE ŻYCIE GÓR

 22-23.07.2021

Trasa: Jaworki, Czarna Woda - Rez. Biała Woda - Przełęcz Rozdziela - Szczob - Obidza - Eliaszówka - Litawcowa - Mały Rogacz - Wielki Rogacz - Radziejowa - Mała Radziejowa - Bukowinki - Mokra - Jaworki, Czarna Woda, ok. 36 km

  Idący przed nami turyści niespodziewanie przystanęli. Wkrótce zatrzymywali się kolejni. Zupełnie jakby byli zabawkami działającymi na baterie, a jakaś tajemnicza siła właśnie odłączyła ich od źródła energii. Zaczęliśmy się zastanawiać co właściwie się dzieje. Istotnie coś było nie tak. Tylko co?
 
  Po przebiciu się przez stado gapiów, dostrzegliśmy przyczynę całego zbiegowiska. W odległości blisko 200 metrów od nas, hasała dwójka owieczek. Szkraby nawoływały się nawzajem. Wyglądały na zdezorientowane, jakby czegoś, bądź kogoś szukały. Niebawem do tego nawoływania dołączyła ich matka. W skrócie: dwie puchate kule, osadzone na cienkich, podobnych do patyków nóżkach. Mniejsza z kul będąca głową, od razu łączyła się z większą - tułowiem. Dawało to złudzenie, że owca wcale nie posiadała szyi, która tak naprawdę skrywała się pod grubą warstwą futra. 
 Gdy jej desperackie "meee!" zdało się na nic, owca ruszyła w pogoń za swymi pociechami, tyle, że z marnym rezultatem. Pobiegła bowiem w przeciwnym kierunku co one. Z perspektywy nas, obserwatorów, widok ten był co najmniej komiczny. Coś, co parę chwil wcześniej spokojnie żarło trawę, teraz uskuteczniało szaloną szarżę. Podczas niej każda z kul żyła własnym życiem. Falowała, wznosiła się, opadała.
    
  Z pomocą rozbrykanym owieczkom postanowili pośpieszyć turyści. Maluchy nic nie robiły sobie z ich wymachiwania rozcapierzonymi rękoma. Już pracujący kombajn miałby więcej gracji niż oni. Efekt działań turystów okazał się odwrotny do zamierzonego. Owieczki zniknęły za sąsiednim pagórkiem i nigdy więcej ich widzieliśmy. Przez najbliższe minuty z dna doliny dobiegało jedynie donośne meczenie matki.

Foto: Raku

  Pięliśmy się tylko wyżej i wyżej. Mijaliśmy pasterskie szałasy, najeżone lasami szczyty, drewniane mostki. Wędrówka płynęła, płynęliśmy i my, tylko czas zdawał się zatrzymać w miejscu. Chwilo trwaj! 

Foto: Raku

Foto: Raku

  Na polanie nieopodal bacówki, podbiegł do nas pies. Futrzak rzecz jasna kudłaty, pocieszny, ale co najważniejsze pozbawiony maniery szczekania na wszystko co się rusza. Tym samym zaskarbił sobie nasze serca. Łasił się bez żadnych oporów, nie oszczędził ani jednej nogawki spodni. Kto wie, być może tym oto sposobem niepozornie przerzucał na nas pchły. Jedno natomiast jest pewne. Podobnie jak pchły, jego radość przeskakiwała na każdego z grupy. 
  Głaskając go, miało się wrażenie, jakby ręka gładziła puszystą wykładzinę. Jednak wykładzina ta co rusz strzygła uszami, merdała sympatycznie ogonem. Z jej pyska wydobywała się ślina. Litry śliny. Wkrótce byliśmy cali mokrzy, ale szczęśliwi.


  Kiedy ostatni raz wędrując szlakiem, zastanawialiście się co kryje ziemia, po której stąpacie? 
Nasza przesiąkała historią smutnych wydarzeń. Dawniej tą bezkresną krainę zamieszkiwali Łemkowie. 
  Z reguły byli to biedni ludzie. Trudnili się pasterstwem i naprawą glinianych naczyń, która stanowiła dla nich główne, czasami nawet jedyne źródło utrzymania. Wiedli jednak spokojne życie w zgodzie z górską przyrodą. Wszystko zmieniło się w 1947 roku, kiedy to w ramach Akcji "Wisła" wysiedlono niemal wszystkich pienińskich Łemków. Dano im godzinę na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. Wkrótce potem spalono ich zabudowania, by nie mieli dokąd wrócić. Z całej wsi ocalał jedynie jeden dom, położony na uboczu, a także murowana kapliczka. 
  Dziś próżno szukać łemkowskich wiosek. Pieniny bezpowrotnie utraciły część swojej tradycji i tożsamości etnicznej, z którą tak silnie były związane od wieków.   

Smolegowa Skała

Foto: Raku

  Zmęczenie zbliżało się niewielkimi kroczkami, ale jeszcze nie doganiało grupy. Ta wkraczała w fazę zachwytu nad pięknymi widokami. Wzrok co rusz zawieszał się na szpiczastych wierzchołkach gór i łysych polanach, zaś lekkie podmuchy wiatru mierzwiły źdźbła traw podobnie jak nasze czupryny. Ściana drzew wyciągała ku nam swe drzewiaste ramiona. Niebawem wniknęliśmy w leśny ekosystem, stając się jego integralną częścią. 

Foto: Raku

Foto: Raku

Samotny buk na Przełęczy Rozdziela, która rzeczywiście rozdziela Małe Pieniny od Beskidu Sądeckiego

  Dym unosił się wysoko w korony drzew. W ustach czuliśmy jego duszący smak. Był to znak, że zbliżamy się w bardziej cywilizowane tereny. Choć to określenie użyte nad wyraz, bo kilka domów na krzyż, z których część rozpada się już ze starości, wypada raczej nazwać złudzeniem cywilizacji. 


Foto: Raku

Obidza
Foto: Kamila
  
  Tak więc owo złudzenie trwało do czasu, dopóki nie stanęliśmy u stóp mierzącej blisko 20 metrów wieży widokowej. Drewniana konstrukcja prezentowała się okazale. Wystawała ponad wierzchołki najwyższych drzew, niczym marchwiowa nać, która jako pierwsza wyrosła na ogrodowej grządce.
  Pokonując kolejne ze stopni, łapaliśmy głębokie oddechy. Każdy z nich przepełniała niczym nieograniczona wolność. Tuż za plecami aż po sam horyzont, rozciągały się beskidzkie knieje. Rzadko kiedy odwiedzane przez co inne niż zwierzęta, zwłaszcza po zmroku, który lada moment miał nadejść.

Foto: Statyw

Wieża widokowa na Eliaszówce
Foto: Kamila

  Ostatnie z promieni muskały nasze twarze. Wszelkie możliwe odcienie pomarańczy i czerwieni zlewały się ze sobą, a mniejsza z każdą chwilą krwista kula, znikała za postrzępioną linią szczytów. Z zachwytem przyglądaliśmy się temu zjawiskowemu spektaklowi, który właśnie rozgrywał się na niebie. Tym samym niebem, które za godzinę (kto wie może dwie), pokryje się haremem błyszczących gwiazd, które będą wskazywać nam drogę.
 
  Wszystko to, czego nie obejmował wzrok, ani nie potrafiły opisać słowa, zostawało gdzieś tam głęboko w naszych sercach, stając się żywym wspomnieniem. 

Foto: Raku


   Szczelnie przyciśnięci do siebie, siedzieliśmy przy resztkach niedogaszonego ogniska i ogrzewaliśmy skostniałe dłonie. Makumba przegrzebał patykiem w rozżarzonym popiele. To wystarczyło, by iskry zaczęły tańczyć na nowo. Powrócił też tlący się płomień - namiastka ciepła. W takich okolicznościach zastała nas noc. Dalszą podróż oświetlał już tylko blask srebrnej łuny księżyca i liche światełka latarek.

 Zaczęły odzywać się zarówno te stare, jak i nowo nabyte kontuzje. Plecaki ciążyły coraz mocniej. Postój przy najbliższej możliwej okazji, był więc nieunikniony. Śródleśna polanka w okolicach Wielkiego Rogacza, nadała się do niego idealnie. Po chwili ta trawiasta przestrzeń za nic nie przypominała już siebie. Bliżej jej było do splądrowanego obozowiska. Wszędzie walały się porozrzucane ubrania, karimaty. Królował chaos. I pomyśleć, że jeszcze kilka minut wcześniej to wszystko targaliśmy na plecach. Teraz, w końcu każde z nas mogło odpocząć od dźwigania ciężaru kilkunastu kilogramów. 

  Postój dobiegał końca. W czasie gdy pozostali uprzątali swoje graty, ja wyprułem jako pierwszy, zostawiając ich daleko w tyle, tylko po to, by ustrzelić jak najlepsze zdjęcie nocnego nieba. Wtedy to właśnie niema dotychczas noc przemówiła zwierzęcym głosem.

Foto: Raku



   Para żółtych ślepi spoglądała wprost na mnie ze środka ścieżki. Jak samochodowe reflektory. Druga, nieco mniejsza, skrywała się w gęstwinie przydrożnych krzaków. Podszedłem bliżej by zidentyfikować z czym u licha mam do czynienia. W jednej chwili to coś zerwało się gwałtownie. Usłyszałem trzepot skrzydeł. Jednocześnie dosięgło mnie przejmujące pohukiwanie. Wtedy byłem już pewny - to była sowa. Sowa, która leciała wprost na mnie. 
  Nie myśląc wiele, wziąłem nogi za pas. Biegłem z całych sił. Przestraszony. Od sowy dzieliło mnie dziesięć, może maksymalnie piętnaście metrów. Wciąż siedziała mi na ogonie. 

  Ciągle powtarzałem sobie w głowie byle się tylko nie potknąć, wszak kamyków sporo. Byle się tylko nie... Szlag, akurat trafiłem na wystający kamień. Jakimś cudem jednak uniknąłem upadku. W obawie przed atakiem rozcapierzonymi szponami (nie chciałem zostać pochwycony niczym jej bezbronna ofiara), co rusz wymachiwałem nad głową kijkami, tworząc coś na kształt skrzydeł wiatraka. Nie pomogło. 
  Z każdą sekundą adrenalina buzowała mi w żyłach, a uparte ptaszysko nadal nie dawało za wygraną. Przed sobą nie widziałem prawie nic. Czemu? Jak to czemu? Przecież była noc. Biegłem od kilku minut. Powoli zaczynało mi brakować tchu. Wciąż znajdowałem się w kropce. Ściślej to w leśnym tunelu, którego ściany tworzyły wysokie świerki. Dobrze wiedziałem, że nie mogę się poddać. A jedyną formą ucieczki, było parcie do przodu w nadziei, że kiedyś to tej skrzydlatej kreaturze musi się znudzić. W końcu lekko upokarzające byłoby zostać zaatakowanych przez sowę, przyznajcie sami.
  Czołówka powoli gasła. Nadzieja na to, że pościg się skończy także. Właśnie wtedy niczym objawienie ukazała się reszta grupy. Za moment i oni widzieli mnie. Dyszącego i mamroczącego coś niewyraźnie pod nosem. Tym czymś było: Nie idźcie dalej! Stójcie! 
  Ale gdzie tam oni usłyszeli, sam ledwie rozumiałem co mówię. Desperacko odwróciłem się za siebie, nie wiem który już raz, by sprawdzić czy ptaszysko nadal siedzi mi na ogonie. No i masz akurat teraz musiało się rozpłynąć, przepaść jak kamień w wodę. Teraz na bank mi nikt mi nie uwierzy, że uciekałem przed sową - pomyślałem. 
  Sowa jednak nie powiedziała ostatniego hu hu.

  Opowiedziawszy całą historię pozostałym, którzy pokładali się ze śmiechu (trudno im się dziwić), zawróciłem, by ponownie wkroczyć w sowie rejony. Wspólnie zdecydowaliśmy, że pierwszego na zwiady wyślemy Makumbę. Ten człowiek do zadań specjalnych wyposażony w maczetę, już samym swoim wyglądem jest w stanie zdominować wroga. Nie inaczej było i tym razem. Sowa nie odważyła się nawet do niego podfrunąć i posłusznie zniknęła w leśnym mroku.

  Po serii nalotów z udziałem sowy, nastąpił atak szczytowy. Wspinaczka stromizną południowego stoku dawała w kość. Nie tak zapamiętaliśmy nasze ostatnie, zimowe wejście. Owszem było wówczas trudno, lecz teraz, zmęczenie dodatkowo potęgował brak snu i głód. Kijki naprzemiennie walczyły to z koleinami, to z powykręcanymi korzeniami świerków, to z nami samymi. Do szczytu było już naprawdę blisko. Wystarczyło jedynie pokonać ostatni zakręt.
  Z głębi lasu dobiegały wesołe okrzyki. Niedługo potem ukazał nam się widok jak z harcerskiego pamiętnika. Jaskrawy płomień ogniska. Wokół niego zebrana grupka kilkudziesięciu turystów, którym podobnie jak nam przyświecała idea drzemki na Radziejowej. Zrobiło się gwarno. Lecz nie na długo. 

  Pół godziny później, skulony, przycupnąłem na jednym ze schodków wieży. Przez jakiś czas walczyłem jeszcze z nieustannie opadającymi powiekami, ale potem poddałem się i nie wiedząc nawet kiedy, tak jak pozostali, zwyczajnie zasnąłem.

Świetlne koraliki

  Zbudziło mnie gwałtowne szturchanie za ramię. Niechętnie otworzyłem zaspane oczy i ujrzałem przed sobą rozmazaną postać Bartka. Zegarek wskazywał parę minut po czwartej. Kto to wymyślił, żeby wstawać tak wcześnie i to jeszcze na wakacjach. Jeśli którekolwiek z nas chciało na własne oczy zobaczyć wschodzące Słońce z Radziejowej, to musieliśmy się śpieszyć. Czas pędził nieubłaganie.
  Sen jeszcze na dobre nie pożegnał się z moim ciałem, które ciągle dygotało nie tyle co z zimna, co ze zmęczenia. Toteż wbieganie na kolejne piętra wieży szło mi dosyć niemrawo. Ostatecznie jednak się udało i wraz z moim mobilnym budzikiem, stanęliśmy na najwyższej platformie widokowej. Szczerze mówiąc, uznaliśmy to za niemały sukces. Liczyliśmy bowiem, że nie starczy tu dla nas miejsca. W końcu grupa przybyłych tu przed nami turystów była naprawdę liczna. 
  Tymczasem oni wszyscy spali jak zabici. Ani drgnęli (nie licząc tych co chrapali). Owinięci w swoje śpiwory, przypominali owadzie kokony, pośród których przyszło nam przemykać się na paluszkach. Z gracją baletnicy oczywiście. Tyle, że ta baletnica ważyła ponad 60 kilogramów i spała niecałą godzinę. Na domiar złego przytrafiły się skrzypiące deski. Myślicie, że zrobiły one jakieś wrażenie na śpiochach? A gdzie tam. 
  Jak już przy wrażeniach jesteśmy, to wschodzik lekko mówiąc nas rozczarował. I nie chodzi tu ani o wczesną pobudkę, ani o jakichś 40 śpiących ludzi za nami. Nic z tych rzeczy. Głównym powodem tego zawodu było Słońce, a ściślej jakby... jego brak. 

Kamila jako kokon

Łącznie, by zobaczyć Słońce, próbowaliśmy szczęścia trzykrotnie. Za pierwszym razem szyki popsuła gęsta mgła, za drugim zachmurzenie tak duże, że zacząłem poważnie zastanawiać się, czy jest sens wchodzić na wieżę ponownie. Udało się dopiero za ostatnim, ale wtedy też nadeszła pora, by się zbierać. 

  Po wrzuceniu czegoś ciepłego na ząb, wybyliśmy dalej. I tu pojawiły się problemy. Mapa pokazywała swoje, droga swoje. Przekomarzały się nawzajem i nie mogły dojść do porozumienia - taka natura beskidzkich bezdroży. Na tym ucierpiał nie kto inny jak my, bo jak tu bezgranicznie ufać telefonowi, który każe Ci skręcić w krzaki, twierdząc, że dokładnie tędy przebiega porządna ścieżka. Wbrew racjonalnej logice zaufaliśmy. Na konsekwencje tej decyzji nie musieliśmy długo czekać.  

Foto: Raku

Foto: Raku

   Przed nami rysowały się ośnieżone wierzchołki Tatr. W tym widoku było coś nierealnego, ujmującego. Do tego stopnie, że przestaliśmy zwracać uwagę na brak ścieżki, na to, że od paru dobrych minut spełzujemy stromym zboczem góry przez krzaki borowin, które jagodzą nam spodnie. Aż wreszcie udało nam się zapomnieć o wszystkim co działo się dookoła. Odtąd mogliśmy rozkoszować się prawdziwą włóczęgą w samym sercu przygody.



  Z pozoru może wydawać się, że skoro byliśmy oddaleni od najbliższego szlaku o dobrą godzinę marszu, byliśmy w lesie sami. Nic bardziej mylnego. Leśne poszycie tętniło życiem. Było tu prawdziwie tłoczno. Mikroświat pełen owadów. Mrówki uwijały się w pocie czoła, spod kawałków kory wypełzały stworzenia kryjące niezliczoną ilość odnóży. A sterczące kikuty ogołoconych drzew, podobnie jak porozwieszane pułapki, pokazywały, że nawet korniki "pracują" pełną parą. Każdy z tych organizmów, choć malutki, niczym małe trybki, napędzał wielką machinę życia. 

Gmachówka drzewotoczna - największa z europejskich mrówek

Kolebka poczwarkowa, a w niej mało urodziwa larwa

 Myślami leżeliśmy najedzeni w łóżkach pod mięciutką pościelą. Brutalna rzeczywistość z każdym krokiem przypominała nam o sobie. Z brzuchów dobiegały bliżej niezidentyfikowane odgłosy burczenia. Zamiast łóżka musieliśmy się zadowolić siedzeniem na spróchniałych kłodach. Szutrowy dukt zdawał się nie mieć końca. Wędrówka nim ciągnęła się w nieskończoność. Gdzieś tam na jego końcu stała nasza kwatera.

Ostatni strażnik

Językowe ciekawostki prosto z Beskidów

Typowa łemkowska chata - chyża, która pozbawiona była komina

  Powoli zaczynało się ściemniać. Spałem tak długo, że przespałem przyjazd dziewczyn oraz wyjście Kamili z Wojtkiem na Wysoką na zachód Słońca. Niewiele brakowało, a przespałbym również grilla. Na całe szczęście instynkt żarłoka wybudził mnie w porę, tzn. ominęły mnie kuchenne przygotowania pełne cebulowych łez. Dzięki temu przybyłem na gotowe i wygłodniały mogłem od razu rzucić się do jedzenia. Akurat w tym nie byłem osamotniony. Oj grupa naprawdę postarała się o to, aby najeść się do syta. Potrawy za długo nie ostały na stole. Kiedy zawartość ostatnich talerzy została ogołocona do ostatniego okruszka, Bartek otrzymał od Kamili sms-a, który odmienił wszystko. 

- Cholera niedźwiedź, na szczęście jesteśmy blisko pola namiotowego
Otwórz
Wysłano
- To mamy iść na akcję ratunkową XD?
Otwórz
Wysłano
- To nie jest śmieszne, na razie czekamy, aż sobie pójdzie
   

  Ale my nie czekaliśmy, pobiegliśmy spakować najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy z pomocą, by stanąć twarzą w twarz z miśkiem....

C.D.N