24.07.2021
Trasa: Szczawnica, ul. Szlachtowska - Łaźne Skały - Kacze - Gronik - Vylízaná - Schronisko Orlica - Sokolica - Czertezik - Czerteż - Białe Skały - Bańków Gronik - Przełęcz Szopka - Trzy Korony - Krościenko nad Dunajcem, ok. 20 km
Kontakt z zagubionymi urwał się wkrótce potem. Telefon zamilkł. Żadnego sms-a, żadnej informacji. Głowę nawiedzały myśli przeróżne, ale biegliśmy, bo choć czasem łapała kolka i brakowało tchu - stawką mógł okazać się dalszy los naszych przyjaciół.
Podsumujmy. Nas jest szóstka, misiek "tylko" jeden. My razem wzięci nadal ważymy mniej niż on. Nie mamy też ostrych pazurów, jeszcze ostrzejszych zębów i przede wszystkim planu. Żadnego! Jedyne co mamy to oręż w postaci rzeczy, które udało nam się upchać w pośpiechu.
Bartkowi i Kubie po kieszeniach dźwięczały scyzoryki różnych rozmiarów. Makumba ściskał w dłoni swoją słynną maczetę, zaś ja - parę kijków trekkingowych. Jakbym kompletnie zapomniał o ich bezużyteczności w sytuacjach zagrożenia (bo skoro nie poradziły sobie z sową, to jakim cudem miały dać radę w pojedynku z niedźwiedziem?!). Jednak najbardziej poszkodowane były dziewczyny. Do walki musiał im wystarczyć urok osobisty.
Jak więc sami widzicie, misiek w starciu z nami nie miał najmniejszych szans.
Tak obładowani wszelkim żelastwem i ogarnięci chwilowym podnieceniem, czuliśmy się niczym banda hałaśliwych Galów nacierających na Rzymian. Z tą tylko różnicą, że raz brakowało nam magicznego napoju Panoramiksa, który obudziłby uśpioną odwagę, a dwa zamiast na Rzymian, kierowaliśmy się prosto w paszczę lwa, tzn. niedźwiedzia.
Po blisko kwadransie, dotarliśmy do wrót wąwozu, gdzie ukazały się otulone mrokiem skały. Mrok sprawiał wrażenie, że są niczym nie rozgraniczone i sięgają nieba. Przeróżne drzewa, mostki schowane głębiej, rysowały się zaledwie jako kanciaste cienie. Jedynie ścieżka, którą zdążaliśmy, znana nam była na tyle dobrze, że zdołalibyśmy pokonać ją z zamkniętymi oczami.
Tylko po co zamykać oczy, gdy wokół i tak za wiele nie widać, a wszystko, włącznie z nami samymi, zamknięte jest pod kloszem kruczoczarnej nocy.
Przez porwane strzępy chmur wreszcie przebił się księżyc. Od teraz rzucał blask na drogę. Jego srebrna tarcza odbijała się w bystrzach wartkiego potoku. Szliśmy równolegle do niego. Do polanki, na której niedźwiedź widziany był po raz ostatni, dzielił nas zaledwie kilometr.
Dotychczasowe cykanie świerszczy ustało. Zrobiło się przeraźliwie cicho. Za cicho. Słyszalny stał się każdy, najdrobniejszy nawet szept. Znienacka zaczęły dobiegać niezidentyfikowane szelesty, które stopniowo wzrastały na sile. Źródło tegoż dźwięku znajdowało się w lesie, tuż przed nami.
Zaszeleściło ponownie, tyle, że głośniej i... Jeśli liczycie na to, że nagle zza krzaków wyłonił się niedźwiedź i stanął na tylnych łapach przed panicznie wystraszoną grupą, to niestety muszę was zasmucić. Zamiast niedźwiedzia zobaczyliśmy zanoszącą się od śmiechu Kamilę. Nie wyglądała na kogoś, kto niedawno spotkał krwiożerczą bestię.
Chwilę później pojawił się Wojtek. O dziwo również w jednym kawałku. I kiedy już myśleliśmy, że wszystko to jeden nieśmieszny żart, któreś z nas zobaczyło, że palec Kamili jest podejrzanie wygięty. Czyżby pamiątka po walce z miśkiem? - pomyślałem. W odpowiedzi dostałem krótką opowieść, która brzmiała w skrócie tak.
Niedźwiedź rzeczywiście był, ale kompletnie nie zainteresowany dwójką naszych kompanów. Toteż obszedł ich na bezpieczną odległość i sam chwilę potem zniknął pośród drzew. Wyjaśnił się też brak kontaktu. Przyczyna najprostsza na świecie - nie mieli zasięgu. Niektóre z wiadomości dotarły do nas z kilkugodzinnym opóźnieniem.
No dobrze, a ten palec? Za nim to już na pewno musiała się kryć ciekawa historia. Tu wystarczyło, że powiedzieli jedno słowo: kamień. Popatrzyłem się na Kamilę i prędko połączyłem ze sobą fakty.
Może to, że nie spotkaliśmy żadnego niedźwiedzia jakoś byśmy przeżyli. Z trudem, bo z trudem, ale przeżyli. Ale jak przeżyć świadomość, że biegliśmy tyle tylko po to, by zabandażować palucha pewnej niezdarze?! Toż mi to akcja ratunkowa...
Nazajutrz nadciągnął jeden z tych dni, o których zwykło się mówić upalne. Zaraz po opuszczeniu busa, znaleźliśmy się w samym centrum rozgrzanej patelni. Uderzyła w nas fala gorąca. Powietrze zasysane nozdrzami, nieprzyjemnie piekło. Wypatrywaliśmy ciemnej plamy błogiego cienia, co jest niebywale trudne, mając przed sobą jedynie ogromną polanę, która zdaje się nie mieć końca.
Po pokonaniu solidnego pagórka, na horyzoncie zaczęły falować sylwetki samotnych drzewek. Na ich widok nieznacznie przyspieszyliśmy. Od teraz to one stały się priorytetem.
Żar lał się z z nieba, a z czoła pot. Zielone parasole jakie tworzyły korony rozłożystych buków, na niewiele się zdały. Były tylko krótką strefą przejściową między następną otwartą przestrzenią, gdzie duszne powietrze zaatakowało ze zdwojoną siłą. Nieco dalej rozciągał się las.
Kiedy już się w nim znaleźliśmy, nareszcie mogliśmy odetchnąć z ulgą, że najtrudniejszy fragment wędrówki mamy już za sobą. Przynajmniej tak nam się wówczas wydawało.
Z impetem wbiliśmy się w krzaki. Wątpiliśmy w to, czy aby na pewno idziemy dobrze. Uspokoił nas dopiero widok czerwono-białych słupków granicznych. Od teraz wystarczyło jedynie kierować się przed siebie. Pomyślicie - nic prostszego. Otóż nie tym razem.
Nasza, nazwijmy ją wędrówka, przypominała podążanie po omacku. Po lewej stronie opadało strome zbocze porośnięte gęstym lasem; z prawej przepaść (wiedzieliśmy o niej jedynie z mapy, wszak w terenie strona prawa wizualnie nie różniła się od lewej).
Jaskrawa zieleń wystrzeliwała prosto w nasze twarze. I to dosłownie. Gdy dostało się taką ulistnioną gałęzią, to człowiek przez parę najbliższych sekund nie wiedział, co na dobrą sprawę się wydarzyło i dopiero po czasie wracał do pełnej świadomości.
Zostawiwszy gdzieś po drodze kilka jęków bólu, dotarliśmy na początek grani. Dla nas stanowił on symboliczny początek wyprawy, jakiej celem było przejście całym skalistym grzbietem polskich Pienin jednego dnia.
Łaźne Skały |
Widok w kierunku Wysokiego Wierchu, Durbaszki i Wysokiej |
Zabłądziliśmy, lecz kontrolowanie. Przynajmniej musieliśmy stwarzać takie pozory. Tam dokąd zmierzaliśmy niewiele osób trafiało świadomie. Zazwyczaj byli to turyści, którzy zboczyli ze szlaku i w efekcie się gubili. My jednak byliśmy nieco bardziej wtajemniczeni. Ale czy ktoś musiał o tym wiedzieć?
Wszystko zaczęło się od skrzyżowania szlaków. Plan był prosty. Trzymać się twardo jednej tylko zasady: zero skrótów, skusiek i przejść na przełaj. Tymczasem wystarczyła okoliczność, bym znalazł się na czele grupy i zobaczył ścieżkę, która odbijała na południe. Zatrzymałem się przy niej i cierpliwie poczekałem, aż zbliżą się do mnie pozostali. Oznajmiłem wówczas, iż ścieżka wydaje mi się na tyle ciekawa, że nią pójdziemy. Nie usłyszałem sprzeciwu. Może dlatego, że jako jedyny wiedziałem dokąd ona tak naprawdę prowadzi.
Ścieżka z każdą chwilą stawała się coraz dziksza i bardziej niedostępna. Ostatecznie znikła na dobre, zostawiając nas właściwie pośrodku niczego. Wkrótce okazało się, że tym niczym jest... Słowacja.
I tak niepostrzeżenie przekroczyliśmy zieloną granicę kraju. Nie było nam jednak dane przebywać długo u południowych sąsiadów. Zapora bujnej roślinności skutecznie odbierała możliwość dalekich obserwacji. Takowe podobno można było stąd prowadzić. Podobno.
Na razie przez nieliczne prześwity przebijały się jedynie strzępki widoków. Należało poszukać jakiejś sensownej szpary pośród tej masy zarośli, z której dałoby się wychylić czuprynę i tym samym nacieszyć oczy górskimi pejzażami.
Szpara odnalazła się kilkaset metrów dalej, ale w pakiecie z pierwszorzędną przepaścią. Widoki owszem wspaniałe. Jednak w sytuacji, gdy leży się brzuchem na usypującym się piargu, 150 metrów nad ziemią trudno o szczery zachwyt.
Położona w przełęczy Leśnica. Na razie w ukryciu |
Foto: Raku |
Ostatnia nadzieja tliła się w wapiennej skale. Mogliśmy powiedzieć o niej jedno. Była wysoka. Na tyle, że nie obejmowaliśmy jej wzrokiem. Znaczną część skały skrupulatnie maskowały drzewa.
Niebawem wraz z Oliwką oraz Wojtkiem podjęliśmy próbę wspinaczki. Śliskie od potu dłonie zsuwały się z chropowatej powierzchni skały jakby była masłem. Pomagaliśmy sobie obejmując pnie rosłych buków. Na dół zlatywały okruchy skalne. My nie zlecieliśmy, co uznaliśmy za niemały sukces.
Ale zaraz, chwila. Przecież tam, przed nami biegnie ścieżka. To oznacza, że jacyś inni idioci weszli tu na wiele przed nami i trochę ich musiało być. W końcu ścieżka wygląda na porządnie wydeptaną. Od razu zrobiło się jakoś raźniej wiedząc, że nie tylko my wpadamy na tak szalone pomysły.
W parę minut później szczyt był nasz. Pojawił się błysk w oku. Spłynęło ku nam przyjemne ciepło. Tak gdybyśmy przed momentem pociągnęli za wstążkę od prezentu i naszym oczom ukazała się ukryta dotychczas niespodzianka. Jakby nie patrzeć tak właśnie było. Z wrażenia początkowo zaniemówiliśmy. Potem już tylko chciało się głośno krzyknąć z radości. Decyzja mogła być tylko jedna. Idziemy po resztę.
Początek ścieżki samobójców |
Ostatecznie poszedł sam Wojtek, a my zostaliśmy pilnować plecaków. Upłynęło trochę czasu nim zza stromej ścieżki zaczęły wychylać się pierwsze zgarbione postaci. Zmęczenie rysowało się na ich twarzach. Nie ma się co dziwić. Podejście szczerze dawało w kość, ale nie tak mocno jak wizja spadnięcia na dół. Bo kiedy słyszysz od Marysi, że zaraz spadniemy i się zabijemy, spoglądasz na pozostałych i w ich oczach widzisz strach, to już wiesz, że udało Ci się wymyślić coś wybitnie głupiego.
Na szczycie wiało potężnie. Kurczowo trzymaliśmy nasze nakrycia głowy, by nie odleciały niczym papierowe samolociki w przestwór skalnej otchłani. Do nosów docierała słodka woń naskalnych kwiatów i intensywny zapach ziół, które mieszały się ze sobą dając niepowtarzalny aromat gór. Większość z nich rosła nad samą krawędzią przepaści. Codziennie na granicy życia i śmierci. I pomyśleć, że niektórzy ludzie mogliby się z tymi roślinami utożsamić.
Nareszcie w komplecie Foto: Statyw |
Wijący się Przełom Dunajca, a na dalszym planie Trzy Korony |
Przypatrzcie się uważnie temu słupkowi, na którym siedzi Locht i zapamiętajcie go dobrze (słupek oczywiście) |
Pod nami przepaść, a my przepadliśmy bez reszty, w widokach. Majaczył się zarys dalszej drogi. Jak guma do żucia ciągnęła się nitka asfaltowej szosy. Przełom Dunajca majestatycznie rozdzielał skalne masywy, które to zalesione, to nagie opadały stromo, niemal pionowo. Wapienne ściany jaśniały bielą w świetle Słońca. Wodami rzeki spływali turyści. Z tej wysokości byli niewiele więksi od losowego kamienia. Co za wysokość! Wspaniałe to uczucie, gdy widziało się tych wszystkich ludzi doskonale, a oni Ciebie nie. Nie do porównania z czymkolwiek innym, niepodrabialne. I jeszcze ten szokujący bezkres i dziewiczość w czystej postaci. Ah... idzie się rozmarzyć.
Później nie było już tak kolorowo. Czekało nas pokonanie grani.
Kruche kamienie, żwir usypujący się spod nóg. Ścieżka - jest, ta sama, którą widzieliśmy kilkadziesiąt metrów wcześniej. O ile ktoś odważy się nazwać ścieżką wąski pas wydeptanej zieleni, po obu stronach rozgraniczony przepaścią. Właśnie przepaść. W tym miejscu liczyła już ponad 200 metrów, ale spokojnie, wtedy nie mieliśmy o tym pojęcia. Musiało wystarczyć określenie "wysoko".
Skalna grzęda prowadziła nas ku (jak nam się wydawało) jedynej rozsądnej drodze na dół. Grań rosła na naszych oczach. Coraz wyżej, i jeszcze bardziej wąsko, ale nogi ani ręce nie drżały. Zdążyły się już przyzwyczaić do wysokości. Niedługo potem znaleźliśmy się na sąsiednim, odizolowanym wierzchołku. Rosła tu samotna, uschnięta już sosna. Wyglądała jak maszt na okręcie. Tym okrętem mogła być śmiało postrzępiona, długa na kilkaset metrów grań.
A co dalej? Dalej wyrosła kolejna przepaść. Wpadała wprost do Dunajca. Kto chciał mógł schodzić. Droga wolna. Z drogi na dół wyszło więc nici. Zostało nam wrócić ścieżką samobójców (bo tak została ochrzczona) i wraz z pozostałymi udać się do Szczawnicy.
I my zostawiliśmy ślady naszych stóp na grani. Zabraliśmy też stamtąd masę zdjęć. O ile podczas wspinaczki musieliśmy wykazać się niewyobrażalną uwagą i ostrożnością, o tyle przy schodzeniu wszystkie nasze zmysły musiały wyostrzyć się podwójnie. Z resztą co ja piszę. Tu nie dało się schodzić. Było zbyt stromo. Schodzenie w takich warunkach mogłoby być równoznaczne ze skręceniem kostki. Dlatego też pierwsze metry część z nas pokonała zjeżdżając. Na tyłkach. Prawdziwy problem pojawiał się wówczas, gdy buty nie chciały współpracować z gliniasto-kamienistym podłożem. Z zatraceniem prędkości bywało wtedy różnie. Ale od czegoś są w końcu drzewa. Liczyłem tylko na to, by któreś z nas nie skończyło wkrótce jako ludzki kręgiel podcięty przez kogoś, kto nie zdążył wyhamować.
Kierunek promenada!
Szersza część grani |
Nieświadomi niczego odpoczywacze |
Gra świateł |
Na dziobie skalnego statku |
Rozbrzmiewała wrzawa, piski, śmiechy, krzyki. Promenadą przelewał się tłum turystów. Od rowerzystów, przez rodziny z dziećmi, kończąc na zaprawionych górołazach niosących plecaki wyższe od nich o głowę. Wkrótce staliśmy się jego częścią. Zbliżaliśmy się też powoli do przystani, gdzie czekać nas miała przeprawa przez Dunajec. Już sama myśl o tym, że na drugi brzeg dotrzemy suchą stopą, działała nadzwyczaj kojąco.
Wtem przed oczami Kuby śmignęła drewniana budka, a na niej wypisane wielkimi literami: cennik, godziny otwarcia i to co interesowało nas najbardziej, czyli telefon do flisaków. Wybraliśmy numer. Za moment w słuchawce odezwał się kobiecy głos, który kazał nam zejść niżej. Poczuliśmy się obserwowani. Posłusznie zeszliśmy po schodkach.
Na brzegu czekali ONI ubrani w tradycyjne stroje. Siedzieli w swych tratwach. Powątpiewałem, że niby to coś, co sklecają rozbitkowie, chcący wydostać się z bezludnych wysepek, ma nas bezpiecznie przetransportować i przy okazji nie zatonąć dźwigając na sobie taki balast. Nadeszła pora, by się o tym przekonać.
Odbiliśmy od brzegu. Tratwa nieznacznie się zakołysała. Z pełnym ciekawości spojrzeniem przyglądaliśmy się bocianowi czarnemu, który zajęty swoimi codziennymi obowiązkami, zdawał sobie nic nie robić z naszej obecności. Wkrótce znaleźliśmy się pośrodku rzeki. Tutaj praca drygawki okazała się niezastąpiona w walce z nurtem.
Patrzyłem na flisaków w nadziei, że urozmaicą nam czas snując zabawne opowieści. Oni tymczasem zażądali pieniędzy za przeprawę i tyleśmy się nagadali.
Na drugim brzegu odnaleźliśmy cień, bo o spokoju od turystów już tak nie mogliśmy powiedzieć. Każdy wdrapywał się w swoim tempie. Szlak lawirował. Prowadził przez obalone kłody pełniące funkcję stopni. Zdarzały się też dłuższe proste, gdzie dało się wymknąć z korka, jaki powoli się tworzył.
Z minuty na minutę robiło się tłoczniej. Duchota wysysała resztki pozytywnej energii. Wkraczaliśmy w fazę niechcenia i wszechobecnej niemocy. Miało się ochotę położyć gdziekolwiek, odespać trudy poprzednich dni i zregenerowanym wstać dopiero jutro.
Kiedy tak sobie narzekałem pod nosem, spośród kolejki, która zdążyła zgromadzić się przy kasie biletowej, wyłoniła się kobieta niezwykła. W moich oczach od razu urosła do bohaterki, choć nawet nie znałem jej imienia.
Podobnie jak my, pokonała trudy wędrówki, by stanąć na Sokolicy, ale dokonała tego o kulach, na jednej nodze. Drugiej nie miała. Pozostało mi tylko domyślać się ile niewyobrażalnego wysiłku, walki z samą sobą i przygotowań ją to kosztowało. Tymczasem nie widać było po niej choćby odrobiny zmęczenia. Widoczny był za to promienisty i poruszający zarazem uśmiech. Na tyle poruszający, że natychmiast przestałem narzekać.
Resztki pienińskiego symbolu Foto: Kamila |
Foto: Kamila |
Są takie spotkania, które zapamiętuje się na zawsze. Są i szczyty, z których widoki nie znudzą się nigdy. Sokolica bez wątpienia do nich należy. Bo choć zdobywałem ją już czterokrotnie, to wciąż zapiera dech w piersi jak przy pierwszym razie, a na usta ciśnie się ogromne WOW.
Niektórzy w tutejszej panoramie dopatrują się podobieństw do pewnego odcinka przełomu rzeki Jangcy. Porównanie mocno nietrafione. Co prawda rzeka tu i tu jest, skały również. I na tym właściwie podobieństwo się kończy. No cóż. Jakie Chiny takie mamy Jangcy.
Nam do szczęścia w zupełności wystarczył fakt, że to, na co teraz spoglądaliśmy, to krajobraz, który przed wiekami podziwiali nasi przodkowie. Dwa, trzy i więcej wieków temu. Od tamtego czasu prócz metalowych barierek na szczycie i ludzi robiących sobie selfie naprawdę niewiele się zmieniło.
Spiczaste wierzchołki drapieżnie wyglądały ku nam i kusiły. Gdyby potrafiły mówić ludzkim głosem, z pewnością skusiłyby nas, abyśmy się na nie wdrapali. Szczerze, to nie musiałyby się specjalnie wysilać.
Jedna z górek wydała mi się szczególnie znajoma. Wskazałem na nią palcem, by upewnić się, czy reszta sądzi podobnie. Nie myliłem się. Te wapienne ściany, ta uschnięta sosna, ta ścieżka biegnąca granią. Trudno sobie wyobrazić, ale zaledwie godzinę wcześniej po niej łaziliśmy.
Widząc w pełnej okazałości tego skalnego olbrzyma, dotarło do nas w jak niebezpiecznym miejscu tkwiliśmy. Najmniejsza nawet pomyłka tam mogła przybrać dramatyczne konsekwencje. Aż włos jeżył się na głowie.
Pamiętacie słupek, który kazałem zapamiętać? Tu, go co prawda nie widać, ale wprawne oko dostrzeże na szczycie inny. To właśnie za nim rosła uschnięta sosna |
Przekrój |
Na dobrą sprawę nie wiem jak do tego doszło. Może to dzięki niezwykłemu spotkaniu. Być może za tą decyzją stał zmysł cebuli, który obudził się we mnie na chwilę po tym, gdy dowiedziałem się, że na jednym bilecie możemy tego samego dnia wejść jeszcze na taras widokowy na Trzech Koronach. Faktem było, że wraz z Jankiem biegliśmy.
Bieg w tak wysokiej temperaturze, przy kilkudniowym zmęczeniu i znaczących brakach snu był nie tylko szaleństwem, ale i głupotą zakrojoną na szeroką skalę. Jeszcze z kijkami. Chwila nieuwagi a z nieświadomego niczego turysty mógł zostać szaszłyk.
Mijał kilometr za kilometrem. Nogi chciały dalej, lecz słabnący oddech nakazywał co innego. Czułem się jakbym uczestniczył w jakimś treningu Szaolin. Idealnie też odnalazłem się w roli marudy. Zastanawiałem się ile można tak jeszcze biec.
Janek w przeciwieństwie do mnie nie wykazywał żadnych oznak zmęczenia. Był równie energiczny, co przed biegiem. Co więcej, nie chciał słyszeć o żadnych postojach.
Trzeba grać twardego - stwierdziłem. Nie mogę wymięknąć pierwszy. Męska duma mi na to nie pozwala. Może zaraz osłabnie i sam zaproponuje przerwę? Nie osłabł. Przyspieszył. A ja zacząłem zostawać w tyle.
Spotkaliśmy się dopiero w okolicach wierzchołka. Janek niezmordowany. Mi z wysiłku drżały nogi. Oddech łapałem łapczywie jak ryba wyciągnięta z wody. Wszyscy wokół uważnie mi się przyglądali. Daleko mi było do obiektu westchnień. Prędzej widzieli we mnie sapiącego zboczeńca, który dosłownie przed kilkoma sekundami wybiegł zdyszany z krzaków i stanął przed nimi. Masakra...
Nie pamiętam kiedy ostatnio tak dogłębnie wpatrywałem się w swoje buty. Jeszcze chwila, a wyliczyłbym wszystkie włókna sznurówek. Jeśli o buty chodzi, turyści wokół reprezentowali cały ich przekrój. Rzecz jasna królował powiew klasycznej polskości w postaci białej (choć niekoniecznie czystej) skarpety odzianej w sandał. Rzadziej zdarzało się obuwie typowo górskie. Jednak największe chyba zaskoczenie wzbudził we mnie widok szpilek z obcasem tak wysokim, że raz na zawsze pozbawiłby on hobbity kompleksów związanych ze wzrostem.
Wzrok tkwił zawieszony do momentu wyrównania oddechu. W przyspieszeniu tego procesu niezawodna okazała się bułka. Brutalnie zakorkowała ona usta. Zadziałało podobnie jak smoczek u płaczącego bobasa - w obu przypadkach stworzenie ucichło. Mogliśmy więc udać się na taras widokowy.
Zachmurane do tej pory niebo, przejaśniało. Odsłoniły się schowane za obłokami szczyty. Wszystko wskazywało na to, że będzie nam dane zobaczyć panoramę z Trzech Koron w pełnej krasie.
Janek rozejrzał się wkoło, pstryknął garstkę zdjęć i pobiegł dalej. Na jego celowniku znalazła się najbliższa karczma w Krościenku, gdzie wygłodniały, mógł nareszcie się posilić. Sam zaś zdecydowałem, że nie ruszam się z tarasu aż do zachodu Słońca.
W międzyczasie przez punkt widokowy zdążyły się przewinąć dziesiątki turystów. Zarówno tych, po których widać było, że kochają góry całym sobą, jak i takich, których po stanięciu na metalowej platformie przytłaczała wysokość i ogarniał lęk. Chwytali się oni mocno barierki i krok po kroczku kierowali do zejścia. Na chwilę wpadli też Kamila z Wojtkiem, aby zostawić mi drugi aparat.
Ponad dwie godziny czekania w bezruchu zrobiły swoje. Z genialnego jeszcze do niedawna planu wychodziły mankamenty. Kurtka przeciwdeszczowa w starciu z chłostającym wiatrem, przestała dawać minimalne poczucie komfortu ciepła. Kończył się też jedyny gorący napój - herbata. Na dnie termosa zalegały góra dwa kubki. Nie wyglądało to najlepiej. Trzeba dodać, że z każdą minutą robiło się coraz zimniej.
Im bliżej złotej godziny, tym więcej gromadziło się fotografów. Większość z nich jednak szybko rezygnowała. Pokonywała ich pogoda, a ściślej przeszywający na wskroś wiatr. Ostatecznie wytrwał zaledwie jeden sympatyczny brodacz.
O 19:40 rozpoczęło się widowisko. Pastelowe promienie spłynęły po zboczach i osiadły na dnie szykującej się do snu doliny. Słupy światła niczym sceniczne reflektory rozświetlały mozaiki pól. Ostre turnie Tatr, górskie żleby, tonęły w złocie. Widoki przerosły oczekiwania kogokolwiek.
Sięgnąłem po aparat, by uwiecznić tę ulotną chwilę. Ręce dygotały z zimna. Wiedziałem, że bez statywu się nie obędzie. Mając jednak u boku profesjonalnego fotografa z krwi i kości, aż wstyd mi było wyciągać mojego starego grata z drewnianą rączką od dawnej maszynki do mielenia mięsa :)
Sesja trwała dwadzieścia minut. Tyle wytrzymał akumulator. Poza tym musiałem się śpieszyć, jeśli marzyło mi się wrócić jeszcze tego samego dnia na kwaterę.
Spakowałem sprzęt, wypiłem ostatni kubek herbaty i ruszyłem w nadziei, że uda mi się zdążyć na ostatniego busa.
Na rynku w Krościenku znalazłem się w samą porę. Zaczęło się już ściemniać. Ze wspomnień starałem się wygrzebać drogę na przystanek. Wiedziałem jedynie, że jest gdzieś w sąsiedztwie starego kościoła. Mijałem uliczne lampy, brukowane uliczki i tak doszedłem pod świątynię. Pamięć nie zawiodła. Niebiesko-biały znak stał w tym samym miejscu, gdzie przed laty. Jedynie rozkład nieco wyblakł. Według niego ostatni bus był... właśnie teraz.
Uzbrojony w cierpliwość i zegarek czekałem. Niecierpliwiłem się. Każda bowiem minuta zwłoki oddalała mnie od wcześniejszego powrotu na kwaterę.
Niespodziewanie nadjechał bus. Rozanielony podbiegłem bez chwili namysłu. Nie zwróciłem nawet uwagi na to, że pojazd nie posiada typowej dla busów tablicy.
Drzwi otworzyły się nim zdążyłem chwycić za klamkę. Ze środka chwiejnym krokiem wypełzli (tak to słowo jest nad wyraz adekwatne) mężczyźni. Ich garnitury miały stwarzać pozory elegancji i tuszować prawdziwą zawartość napojów wyskokowych we krwi. W rzeczywistości z elegancją niewiele mieli oni wspólnego.
Cierpliwie poczekałem, aż w busie ostanie się sam kierowca. Byłem już gotowy kupować bilet, kiedy to dowiedziałem się, że ów pasażerowie transportowani byli na wieczór kawalerski. Odrzuciwszy zaproszenie na imprezę, skierowałem się ponownie na przystanek. Dałem sobie 10 minut. Postanowiłem, że jeśli do tego czasu nie przyjedzie nic, idę z buta.
Niestety postanowienie okazało się prorocze. Nie zostało mi nic innego jak narzucić plecak na drugie ramię i ruszyć przed siebie. Nie ma nic przyjemniejszego jak 13 km samotnej, nocnej wędrówki obcym miastem. 13 niezwykle dłużących się kilometrów.
Z jakim powitaniem czekali na mnie pozostali, to co zastałem na wejściu do kwatery i dlaczego odtąd gdy słyszę słowo Panzerfaust dostaję ataku śmiechu, niech pozostanie tajemnicą...
Pozdrowienia dla całej ekipy. wkrótce wracam w Pieniny
OdpowiedzUsuńRównież serdecznie pozdrawiamy!
UsuńO, jak dobrze, że nasza grupa nie zabłądziła w Pieninach... Na platformie nikt by jednak nie wytrwał nawet 5 minut, taki wtedy panował wściekły atak meszek. Ale zdjęcia o zachodzie słońca warte wszelkich poświeceń. Brawo!
OdpowiedzUsuńPS Miałam podobną przygodę z dzikami, też zrobiłam kolegom głupi dowcip po tym, jak mnie minęło małe stadko. No, coś jest w człowieku, że takie głupoty są silniejsze od rozumu.
Najważniejsze, że spotkanie z niedźwiedziem skończyło się bezpiecznie. Tu bardziej zadziałał przedwczesny strach, niż głupota. Kto wie jakby się zakończyła cała ta przygoda, gdyby misiek nie chciał się oddalić z własnej woli. A z błądzeniem bywa różnie. Raz się zdarzy celowo (w nadziei, że uda się odkryć przypadkiem coś ciekawego). Innym - zupełnie przypadkowo. I właśnie wtedy potrafi zrobić się naprawdę ciekawie.
UsuńU mnie to ewidentnie był wygłup po tym, jak dziki przebiegły tuż obok. Może i potrzeba odreagowania chwilowej paniki na zasadzie, a niech się i inni boją, skoro ja miałam stracha.
Usuń