Obserwatorzy

Popularne posty

czwartek, 30 września 2021

Wycieczka nr 96: ZAGADKA TUMLIŃSKICH LASÓW

 15.05.2021

Skład: Makumba, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Chełmce - G. Zachętna - Bugaj - Kłm. Laskowa - Laskowa - Miedziana Góra - G. Wykieńska - Grodowe Źródło - Rez. Kręgi Kamienne - Tumlin-Węgle - G. Sośnica - Jaworzno - Tumlin PKP, ok. 29 km

  Co łączy skoki narciarskie, przedrośla buka i kryjówkę sekty? Posłuchajcie...

  Wyruszyliśmy jakieś 10 kilometrów od Tumlina, z Chełmiec. Znajduje się tutaj wzgórze, z którego widać naprawdę wiele. Bo i okolice Oblęgorka, bloki Kielc, a jak przy Kielcach jesteśmy to jeszcze Karczówkę, Patrol, czy Telegraf. 
   Wzgórze widnieje na mapach pod nazwą Góra Zachętna. Leży zaledwie parę kroków od drogi krajowej. Wchodząc na nie, można jednak odnieść wrażenie, że jest się daleko od cywilizacji. Wrażenie to ustępuje z chwilą, gdy docieramy do pierwszego z punktów widokowych. Trafiliśmy akurat na porę kwitnienia zawilców wielkokwiatowych, których białe dywany pokrywały najbardziej nasłonecznione skrawki terenu. Zewsząd otoczeni polami, spoglądamy dalej, gdzie nieśmiało odsłaniają się pierwsze z domów, a potem kolejne i... Nim się zorientowaliśmy, otaczały nas same domy. Wyszliśmy im więc na spotkanie.

Zawilec wielkokwiatowy

Kościół w Chełmcach
Foto: Raku

   Słodka woń kwiatów ściągała z daleka pszczoły gotowe zanurzyć się w pyłku. Tak sobie wokół nas latały i bzyczały. Jednak w tej chwili bardziej od nich samych, interesowała nas ścieżka. I to taka, którą swobodnie wydostalibyśmy się na asfalt. Poszukiwania trwały. Szukaliśmy zawzięcie. W telefonach, na mapach (czyli też w telefonach), a gdy to nie pomogło zostało wypatrywać jakiejś luki w terenie. Trafił się akurat drewniany płot. Jako azymut nadał się idealnie i pomógł znaleźć się wśród zabudowań.

Foto: Raku

Pasiak

Już nie takie samotne drzewko

  Najsłynniejszym zabytkiem w Chełmcach jest XVII-wieczny kościół z barokowym wyposażeniem. Zobaczyć go można z pierwszego lepszego, wyższego szczytu w okolicy. Nieco mniej znany jest już dwór obronny (być może ze względu na swój szkaradny wygląd). Niesłusznie. Jest to bowiem jedna z najstarszych budowli tego typu na Kielecczyźnie. Wzniesiono ją w XVI w. Niegdyś wejście do niej prowadziło mostem zwodzonym, po którym obecnie nie ma ani śladu. Jest za to współczesna przybudówka z cegły, odstraszająca każdego, kto się do niej zbliży. Brrr.

Gołębie nie do pary
Foto: Raku

Dwór obronny w Chełmcach. Kadr zmyślnie przemyślany, by ceglany straszak był na nim niewidoczny

  Wieś powoli zostawialiśmy za plecami. Mimo to, wciąż towarzyszyły nam stada ptaków przycupniętych na liniach wysokiego napięcia. Opanowały one lekcje fizyki do perfekcji, dzięki czemu płynący w przewodach prąd nic im nie robi. A dlaczego? 
  Otóż dopóki taki ptaszor ma styczność z jednym przewodem, różnica napięć pomiędzy jego obiema nóżkami jest równa niemal zeru. Wówczas opór w ciele ptaka jest o wiele wyższy, niż w przewodzie. Prąd ma to do siebie, że wybiera nośnik o mniejszym oporze. Omija więc ptaka i w ogóle przez niego nie przepływa. Wystarczyłoby jedynie, by jednocześnie ów ptaszor, dotknął czegoś innego, choćby takiego słupa elektrycznego i w jednej chwili zmieniłby się w grzankę.

Lekcja fizyki ze szczygłem

  W Bugaju, gdzie dawniej mieściła się huta ołowiu stoi drewniany młyn z XIX wieku. Wytapiano w niej rudy wydobywane w pobliskich kopalniach. A te rozsiane były po całej okolicy. Dziura na dziurze. Wracając do młyna swą działalność zakończył blisko 10 lat temu. Wraz z nim cały układ wodny, który poruszał koło i ogromną turbinę.

Foto: Raku

  Nim na dobre wkroczyliśmy w leśne ostępy, czekała na nas podmokła łąka pełna przeszkód. W wodę, poprzez sieć kanałów, zaopatrywała ją płynąca obok Bobrza. Tam, gdzie drugi brzeg rzeki sąsiadował z furtkami prowadzącymi do posesji, leżały przerzucone mostki. A właściwie betonowe słupy pełniące ich funkcję. 


  Trzymaliśmy się pasu wyschniętej trzciny. Na pierwszy rzut oka, droga nie wyglądała tak źle, bo kto mógłby się spodziewać, że ścieżka oznaczona na mapach jako "porządna ścieżka" jest w rzeczywistości... bajorem, które zrobiły bobry. Tak więc trochę chlupotało, ale jakoś daliśmy radę i znaleźliśmy się na niedużej polanie. Zewsząd otaczały ją samotne drzewa. Rosła tu też ogromna purchawa, obok której nie sposób było przejść obojętnie. 
  Pochylony nad nią, szykowałem się do zrobienia zdjęcia. Palec tkwił już na spuście migawki, kiedy usłyszałem tylko plask podeszwy buta Makumby. W jednej sekundzie tysiące mikroskopijnych zarodników wystrzeliło wprost na mnie. A potem nastała ciemność. Zarodniki były wszędzie. Unosiły się w powietrzu, osiadały na trawie, wirowały. Niczym mniejsza wersja pustynnej burzy.

Ścieżka

To widział obiektyw aparatu. Moje oczy wtedy na moment zamknęły się

  Nasza karawana zbliżała się nie tyle co do wydm, co nieco przypominających je hałd kamieniołomu. W połączeniu z tutejszą zabudową widok ten był co najmniej abstrakcyjny. Wszędzie nic, nic i nic, aż tu nagle wyrasta taka kilkunastometrowa góra piachu i odłamków skalnych, zza której ledwo wystają drzewa.

  Przerwę spędziliśmy rzut beretem od kopalni, bo na pobliskim placu zabaw. Mieściła się tam drewniana wiatka, a w niej długi drewniany blat stołu. Zdobiły go ornamenty, których kształt i rozmiary wprawiły by w zdumienie nie jednego urologa. Odpoczynek w takim miejscu był więc jedynie przykrą koniecznością i nie miał nic wspólnego z odpoczywaniem, zwłaszcza, gdy przyszło do konsumpcji.
 Tuż za placem zabaw rozciągało się ogrodzenie z drutu kolczastego. Niby ostre, długie i niebezpieczne, ale dla kogoś, kto bardzo chciał zobaczyć, czego ono strzeże, nie stanowiło większego problemu wykonać nieco większy krok lub efektownie przeczołgać się pod przeszkodą. 

Uważny obserwator dostrzeże na tym zdjęciu więcej niż jedną osobę

  Blisko 100 i więcej lat temu na Laskowej wydobywano galenę. Drążono sztolnie. Kuto szyby. Górnicze chodniki podtrzymywała drewniana obudowa z ociosanych belek. Stropy były niskie, ciasne i mało było w nich tlenu. Stwarzały realne ryzyko zasypania się. W takich warunkach  pracowali tutejsi górnicy. Ich nad wyraz ciężka praca z biegiem czasu została niemal zapomniana. Szczególnie ciężko było w okresie I wojny światowej, kiedy wydobycie wzrosło na niespotykaną dotychczas skalę.
  Po galenie, nadszedł etap wydobycia bogatych złóż dolomitów dewońskich. Eksploatacja prowadzona jest od 1974 roku. Czyli prawie pół wieku. Kopalnia zdążyła przez ten czas zniszczyć coś, czego nigdy później nie udało się u nas odnaleźć:
  
  Był 30 stycznia 1979 roku. W trakcie prac w kamieniołomie natrafiono na tajemniczy otwór w skale. Wezwano zespół geologów, który pod przewodnictwem Zbigniewa Rubinowskiego, dokonał wstępnej eksploracji. Dziura okazała się jaskinią. I to nie jakąś małą, a najdłuższą utworzoną w dolomitach. Miała imponującą długość 170 metrów. Ale to nie wszystko.
  Pierwsza z komór, nazwana Zawaliskową kryła w sobie wysoki komin krasowy. Poprzez labiryntową sieć ciasnych przejść i pokonaniu studni, dochodziło się do najpiękniejszego punktu jaskini - Sali Naciekowej. Ilość występujących tu form naciekowych była niespotykana. Nacieki pokrywały zarówno strop, jak i dno. Ostrzyło się od nich. Musiało to wyglądać obłędnie, zwłaszcza, gdy dotarli tam po raz pierwszy jej odkrywcy. 
  To, co po tym wszystkim zostało widać na poniższych zdjęciach. Jednym słowem - pustka.
   
Foto: Raku

  Nigdy w lesie nie jest bardziej zielono niż w maju. Zwłaszcza w połowie. Nie tyle co kolor zielony przeważa na tle pozostałych, co las po prostu w nim tonie. Zielone jest wówczas wszystko. Od liści na szczytach koron drzew, przez mchy, paprocie i dopiero co kiełkujące siewki. Nawet to co zazwyczaj bywa ponuro szare zdaje się przyjmować kolor zieleni.

Od ziarenka do przedrośla
Foto: Raku

Rozłożyste orlice

  Z kolei kiedy opuściliśmy las nie mogliśmy narzekać na brak dmuchawców. Co prawda w większości jeszcze żółtych, ale niektóre nieco wyprzedziły pozostałe i tak spotykaliśmy dyndające na łodygach puszyste kule. Wędrówka przez taką łąkę przypominała spokojny spacer w obcym mieście, gdzie wszystko dookoła dziwi i zachwyca.

Znowu uciekły

A tam zmierzaliśmy - zalesiony grzbiet Grodowej

  Ileż to razy słyszeliśmy opowieści o źródłach, które mają magiczne moce. Moce, które uzdrawiają, leczą. No nic tylko siedzieć przy takim źródle całymi dniami i siorbać wodę, zapominając o wizytach u lekarzy.
  Jedno z takich "cudownych źródeł" leży u podnóża Góry Grodowej. Jako, że autorzy jego nazwy nie byli zbyt kreatywni, to określa się go grodowym źródłem. Nazwa ta się utarła i tak została zarówno w kulturze i świadomości mieszkańców, jak i na siatce kartograficznej map. Najstarsze zapisy mówią jednak o Podgrodnim Stoku (tu autor wykazał się większą fantazją). Podgrodnim, bo kilometr dalej zlokalizowane było grodzisko, tzw. utulenie. Dziwaczna nazwa, a jeszcze dziwniejsze jest to, że właśnie od niej prawdopodobnie pochodzi Tumlin.

Rzadki przykład źródła szczelinowego

 Zatrzymała nas wiewiórka. Wcześniej śmignęła nam tylko jej ruda kita, ale teraz mieliśmy już pewność z kim mamy do czynienia. Stała jakieś 20 metrów i skubała ściśniętego w łapkach żołędzia. Widok tak samo słodki, jak i godny uchwycenia na zdjęciu. Tak więc kiedy zwierzątko odbywało swój codzienny posiłek, my momentalnie wydobyliśmy aparaty, jakby nagle pojawił się przed nami co najmniej jakiś znany celebryta z telewizji.

Pękaty dąb

Niby je, a tak naprawdę obserwuje

  Punkt widzenia zależy od perspektywy. Pokonywanie tego samego odcinka szlaku wypada jakoś urozmaicić. Czemu więc nie wejść kilkanaście metrów nad ziemię po gałęziach potężnego buka? Z góry teoretycznie widać więcej. Sprawdza się to w większości przypadków, poza takim, gdzie jedyne co nas otacza to chmary liści, których jest tak wiele, że tworzą zbitą ścianę, przypominającą siatkę maskującą. Maskuje wszelkie widoki i w efekcie widać tyle co z dołu. Tyle, że na dole nie trzeba wisieć na gałęzi, która może okazać się spróchniała. 

Foto: Raku

  W końcu nie padało. Ilekroć wędrowaliśmy tumlińskimi lasami witały nas, a częściej żegnały - krople deszczu. Tego dnia mogliśmy zachwycać się Słońcem do woli. Oświetlało ono bloki czerwonych piaskowców w znajdującym się w sąsiedztwie szlaku kamieniołomie. 
  Szlak biegł górą, a tuż obok urywały się pionowe ściany wyrobiska. Na dole nie było nikogo. Pusta budka wartownicza. Zero pojazdów, goniącej nas ochrony. Było jakoś tak wyjątkowo spokojnie. Nieprzypałowo.

Piaskowiec tumliński znalazł szerokie zastosowanie w budownictwie (jak i w przemyśle chemicznym, gdyż jest to materiał kwasoodporny). Pozyskiwany jest niemal nieprzerwanie od okresu średniowiecza.

Rozległa panorama północno-zachodnich krańców Gór Świętokrzyskich

  Przyglądając się dłużej, można było odnieść wrażenie, że kamieniołom działa. Jedynie nam nie udało się wpasować w godziny jego pracy. I dobrze. Bo dzięki temu mogliśmy zobaczyć dużo więcej.

Byle nie przechodzić pod, bo podobno przynosi to pecha

Colorado w Tumlinie

   Rezerwat przyrody Kręgi Kamienne powstał w tym miejscu w 1994. Chroni on pozostałości dawnego kultu pogańskiego. Szczyt otaczają bowiem trzy kamienne kręgi, które powstawały od VIII do IX w. Podobne kręgi znajdują się np. na Łysej Górze, gdzie mieścił się główny ośrodek kultu pogan. Będąc tutaj, zdaje się, że magia tego miejsca roztacza się nadal. Wykorzystali to twórcy filmu Wiedźmin, którzy postanowili nakręcić tu parę scen.

Wybudowana w 1850 kapliczka pw. Przemienienia Pańskiego

  W 1952 roku na stoku Grodowej Góry do użytku oddano pierwszą w województwie skocznię narciarską. Wszak niskopienne Góry Świętokrzyskie nie mogły być gorsze od takich Beskidów, czy Tatr. Cztery lata później na sąsiedniej Górze Łajscowej została uruchomiona druga - dużo większa. Przez krótko cieszyła się mianem największej poza Sudetami i Karpatami! 
  Obiekt na Grodowej do ćwiczeń wykorzystywali członkowie lokalnego klubu sportowego. Sekcja skoków rozpadła się w 1970 roku, a wraz z nią stan techniczny skoczni, która pokryła się rdzą. Z czasem zdemontowano deski i inne drewniane elementy, zostawiając sam metalowy szkielet. Przez lata swojej działalności oddano tu setki skoków. Najdłuższy z nich wynosił 32 metry. Może kiedyś rekord ten zostanie pobity... Wcześniej jednak skocznia musiałaby powrócić do stanu sprzed 50 lat. Na co się nie zanosi.

Szkieletor

Pająki na swojej nowej, pajęczynie metalowej

Foto: Statyw

  Na horyzoncie znów pojawiły się Kielce. Od razu zrobiło się jakoś raźniej, wiedząc, że jesteśmy blisko od domu. I gdyby uciekł nam powrotny transport, zawsze możemy uderzyć we włóczęgę. Same plusy. Trudno uwierzyć, że zaledwie dwa kilometry stąd, gdzie rozciągają się trudnodostępne lasy niegdysiejszej Puszczy Świętokrzyskiej, z dala od wszystkich, swoją siedzibę miała sekta.

Potem się schował do swojego domku, który targał na plecach
Foto: Raku

Znajome widoki

- "To było w Jaworznie. W lesie, ze dwa kilometry na piechotę. Teraz tam nikogo nie ma. Ale byli. Jacyś ludzie. Nic szczególnego chyba nie robili. W każdym razie tak to wyglądało z boku. Hodowali kozy, mieli konika. Obejście było bardzo zadbane. Pamiętam, mieli też ładną studnię. (...) Byli bardzo mili, grzeczni, ale... trzymali się na dystans."*

   Część mieszkańców o niej wiedziała. Ta inna część zapewne też, ale próbowała udawać, że jest inaczej. Tak było bezpieczniej. A sekta działała. Będąc jedną z najniebezpieczniejszych w kraju.

  O sekcie zrobiło się głośno we wrześniu 1991 roku, kiedy to w ramach kontroli miejsce to odwiedził Sanepid. Wezwali go zaniepokojeni rodzice dzieci, które pojechały na obóz harcerski i od kilku dni nie dawały oznak życia. Wiedziano tylko, że przebywają gdzieś w lesie koło Zagnańska. A więc prawie nic, bo "zagnańskie lasy" ciągną się na obszarze równym niemal powierzchni Monako pomnożonej 10-krotnie. Służby nie posiadały zatem żadnych konkretów, a co z tym się wiąże, musiały szukać pomocy wśród miejscowych. I tak trafiono do Jaworzna.

  Na miejscu okazało się, że dzieci mieszkają w niezwykle prymitywnych warunkach. Bez dostępu do wody. W obozie nie było nic do jedzenia. Co ciekawe organizatorzy tej kolonii specjalnej, tłumaczyli się, że harcerze uczestniczą w tzw. oczyszczającej głodówce. A wszystko miało odbywać się zgodnie z naturą. Taaak jasne. 
  Do umysłu dzieci było wkraść się łatwiej, ale z dorosłymi działano podobnie. Sekta tym sposobem zgarniała coraz więcej nieświadomych ludzi w swoje kręgi i rozrosła się na całą Polskę. To co działo się dalej, zasługuje już na osobną historię... 


   Wiedząc o tym wszystkim, ruiny stały się czymś więcej niż stertą walącego się gruzu i belek. Zajrzeliśmy do pierwszego z budynków. Był on też zarazem jedynym, który nie poddał się wandalom i upływającemu czasu i nadal stał. W środku nie było nic, prócz paru porozbijanych butelek i siana. Przez szpary w belkach wpadało nieco światła, które oświetlało nam, to co znajdowało się pod naszymi nogami.
  Z drugiego budynku ostały jedynie fundamenty i niedokończone schody. Ostatni zamienił się w kupę bezwładnie porozrzucanych desek. Jeszcze zima, może dwie i może już z nich nic nie zostać. Wszystko porosną krzaki i niedługo Ci, których zawieje w ten zakątek, nie będą mieli nawet pojęcia, że stąpają tam, gdzie niegdyś kryła się sekta. 


  Moje myśli okazały się prorocze i jakby kogoś interesowało pociąg nam uciekł. Na naszych oczach. Zabrakło jakichś góra trzech minut. Ale zbytnio się tym nie przejmowaliśmy. W końcu po raz kolejny udało nam się dotrzeć tam, gdzie okazję ma dotrzeć niewielu i dowiedzieć się jak wiele z pozoru nie pasujących do siebie elementów łączy się z tumlińskimi lasami.

W przekopie. Tego nie słychać (nie widać swoją drogą też), ale w tym momencie nasz pociąg podjechał na peron. I odjechał. Bez nas :(

Przejaw sztuki współczesnej - modny strach

*Fragment wywiadu z jednym z mieszkańców. Cała rozmowa do przeczytania tutaj

poniedziałek, 27 września 2021

Wycieczka nr 95: KIEDYŚ TO BYŁO

 8.05.2021

Skład: Kamila, Locht, Makumba, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Chęciny - G. Zamkowa - Podzamcze Chęcińskie - Kłm. Leśna Góra - Przymiarki - Lipowica - Nowe Młyny - Zakupniki - Tokarnia - Wolica PKP ok, 25 km

  U stóp mieliśmy całe miasto. Dziesiątki budynków, domów, które w miarę dzielącej nas odległości, stawały się jedynie nieznaczącymi punktami na horyzoncie. Ponad nie wszystkie wystawały kościelne wieże. Gołębie krążyły wokół nich stadami. Turyści dopiero się zjeżdżali, zostawiając na poboczach sznury zaparkowanych samochodów. Tam, na dole, życie ulic powoli rozkwitało, by wkrótce zamienić się w małomiasteczkowy zgiełk.

Foto: Kamila

Chaos

   Tymczasem bliżej murów zamkowych, byliśmy tylko my, drewniane figury polskich władców i wieki historii zapisane w kamieniach. Jednym słowem spokój. Pokonywaliśmy kolejne stopnie. Pięliśmy się coraz wyżej i wyżej, aż sięgnęliśmy szczytu. Skalisty grzbiet Zamkowej Góry ozdabiała wapienna grań.

  Cofając się do średniowiecza, góra ta wraz ze swymi stromymi zboczami, stanowiła trudnodostępną lokację. Usytuowany na niej zamek, prędko przekształcił się w prawdziwą fortecę, która jeszcze przez niemal 250 lat cieszyła się mianem niezdobytej. Wrogie wojska przez dekady głowiły się nad szturmem, prześcigając się na coraz to lepsze taktyki. Twierdza uległa dopiero w 1607 roku oddziałom rokoszu zebrzydowskiego. Rokoszanie ograbili ją, splądrowali, a następnie podpalili. Zamek udało się odbudować. Nie był to jednak koniec przykrych wydarzeń w historii warowni.

Foto: Raku

  Wkrótce po potopie szwedzkim zamek ucierpiał jeszcze dotkliwiej i w efekcie został opuszczony. Dzieła zniszczenia dokonali Austriacy. W czasie zaborów nakazali rozbiórki murów. Ochoczo pomagali im w tym miejscowi wieśniacy, cieszący się z darmowego źródła materiału budowlanego. Niegdyś potężna budowla nikła w oczach. Rozkradana kamień po kamieniu. 

  Jej przyszłym losem na dobre zaczęto interesować się dopiero w połowie XIX w. Wtedy to sam Henryk Sienkiewicz opublikował list w sprawie ochrony ruin. Musiało minąć wiele ponad pół wieku, by zamek formalnie stał się zabytkiem. Od tego czasu cieszy oczy tysięcy turystów odwiedzających go co roku. 

  Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. Słońce co rusz znikało za pierzastymi obłokami, by pojawić się po chwili. A kiedy już się pojawiało, to świeciło pełną mocą. Robiło się gorąco, a wraz z silniejszym podmuchem wiatru - nieznośnie zimno. Co rusz ściągaliśmy i zakładaliśmy nasze kurtki, nie mogąc się dostosować do zwariowanego żywiołu.  


Foto: Kamila

  Zmierzaliśmy do kirkutu. Lekko rozciągniętej grupie przewodził Makumba z Buglim. Pośrodku wędrowali naczelni fotografowie, a gdzieś z tyłu maszerowałem ja. Stąd miałem szerokie pole widzenia na wszystkich i wszystko.  
  Grzbiet wzniesienia, którym szliśmy opadał łagodnie. Na jego południowo-wschodnim zboczu odsłaniały się wychodnie wapieni dewońskich. Tworzyły pionowe ściany i niewielkie prożki skalne. 


Pierwiosnek wyniosły
Foto: Kamila

  Kirkut powstał prawdopodobnie jeszcze w XVII wieku. Otacza go niski murek. Powykręcane gałęzie drzew przykrywały sterczące z ziemi macewy. Tak jak na naszych cmentarzach zapala się znicze, tu funkcję tę przejęły pozostawione kamienie, czasem ułożone w nieregularne stosy. Taki symbol pamięci. Środkiem przebiegały wąskie ścieżki. Pozwalały dotrzeć w najdalsze zakątki i przyjrzeć się dokładniej każdemu z około 200 nagrobków. Ozdabiały je hebrajskie pismo, którego żadne z nas nie potrafiło rozszyfrować oraz ornamenty roślinne, zwierzęce i inne. Zdecydowana większość z nich miała znaczenie symboliczne, np. dłoń wrzucająca monetę do skarbonki, oznaczała osobę słynącą z dobroczynności. Zadaniem takich "ozdób" było przekazanie jak najwięcej informacji o zmarłym, gdyż jak już zdążyliśmy zauważyć, żadna z macew nie posiadała jego podobizny. A dlaczego? Bo byłoby to sprzeczne z żydowską tradycją.

Foto: Raku


 
  Niebawem wydostaliśmy się z objęć zieleni i wylądowaliśmy pośrodku wzgórza, nad którym zebrały się burzowe chmury. Widać było stąd okoliczne pagórki, kopalnie pożerające niegdysiejsze łąki. Dołem biegła droga krajowa. Jej pobocze przez najbliższe kilometry miało służyć za trasę wędrówki. Wędrówki niezbyt przyjemnej, bo co rusz przerywanej przez pędzące samochody, ich klaksony i wszechobecny warkot silników.

Góra Łgawa

  Ruch ustał w momencie, gdy wkroczyliśmy na teren dworu obronnego w Podzamczu Chęcińskim. Swą siedzibę miał tu starosta Jan Branicki. Przeniesiono ją z pobliskiego zamku, gdy ten został opuszczony. W XVII wieku dworski park wzbogacił się o ogród w stylu włoskim (obecnie największy w województwie). Według licznych przekazów, wznoszący się na jego tyłach łuk triumfalny zbudowano, by powitać Jana III Sobieskiego, który wracał ze zwycięskiej bitwy pod Wiedniem. Jednak sam zainteresowany prawdopodobnie nigdy go nie widział.
  

Obecnie w budynku dawnego dworu mieści się Centrum Naukowo-Technologiczne, na terenie którego jeszcze kilka lat temu organizowano konkurs łazików marsjańskich

  Po obu stronach alei rosły potężne lipy. Część ich grubych pni ze starości już spróchniała i potężni staruszkowie powoli rozkładali się na uboczu pod płaszczem młodszych drzew. W bliskim sąsiedztwie rozciągała się polana usiana żółtymi kwiatami mniszka. Gdzieś na linii widocznych w dali krzewów stała wpatrzona w nas sarna. 
  Skradałem się po cichu. Krok po kroku zbliżałem się do obiektu fotograficznego. A jako, że obiekt ten był żywy i myślący, prędko wypatrzył zbliżające się zagrożenie i czmychnął. Ruszyłem w pościg, wiedząc, że nie pobiegnie daleko. W końcu 100 metrów dalej głęboko wcinał się wąwóz. Jego dnem płynęła rzeka, a tuż za nią przebiegała znajoma szosa. Sarna jednak znalazła jakieś inne, cudowne rozwiązanie i znikła niepostrzeżenie.

Liczące ponad 300 lat pomnikowe lipy

W spróchnialcu

Pocieszne słoneczko
Foto: Kamila

  Przez dłuższy czas trzymaliśmy się wyznakowanego tej wiosny szlaku zielonego. Prowadził on z Chęcin do Daleszyc. Łącznie dawało to 45 kilometrów bezdroży, ścieżek skrytych w gęstych lasach i masy ciekawostek geologicznych. Jedną z nich mieliśmy właściwie na wyciągnięcie ręki. Wcześniej musieliśmy tylko pokonać przejście pod S7.


  Porzucone wyrobiska często zamieniają się w nielegalne wysypiska śmieci. Te na szczęście nie podzieliło ich losu. Przynajmniej nie w tak dużym stopniu. Gdzieniegdzie walały się fragmenty starej pralki i sterty eternitu. Pomijając te nieprzyjemne komponenty, w skalnych ścianach, gdzie wydobywano wapienie górnojurajskie, uwidoczniał się przebieg procesów geologicznych. Centralną część kamieniołomu stanowiła synklina, czyli wklęsły fałd. Odsłaniały się w niej warstwy skalne z różnych okresów geologicznych.
  Po poszukiwaniach skamieniałości (tym razem prawdę mówiąc średnio udanych), wdrapaliśmy się na stale usypującą się hałdę. Sprawdziła się idealnie jako punkt widokowy, z którego widzieliśmy zarówno przebyty odcinek trasy, jak i to, co jeszcze nas czekało.

Foto: Raku

Sypko

Kopuły kościoła pw. św. Stanisława BM w Starochęcinach

  Polska nazwa sasanki brzmi przyjemnie, a zarazem nieco tajemniczo. W końcu co oznacza sasanić? Angielska "wstydliwa pani"- bardziej zmysłowo. Zaś niemieckie PELZANEMONE wyjątkowo groźnie. Kojarzy się z wojennymi filmami, do momentu, kiedy nie dowiemy się, że oznacza futrzanego zawilca. Niegdyś pospolite i uchodzące za symbol wiosny, gdyż kwitły najczęściej na Wielkanoc; dzisiaj sasanki znajdują się na skraju wyginięcia. Podziwianie ich w naturalnym siedlisku to niezwykłe przeżycie. Niestety zarezerwowane tylko dla nielicznych. Nam udało się go doświadczyć.

Włochate dzwonki sasanki łąkowej
Foto: Raku


  Spoglądając przed siebie widzieliśmy nieco wzburzoną taflę zalewu w Lipowicy. Falowały też pola przesycone soczystą zielenią. Morze traw wprawiane w ruch silnymi podmuchami wiatru, tworzyło krajobraz, który chciało oglądać się bez przerwy. A jeśli o przerwę chodzi, to dzieliło nas do niej jakieś 20 minut solidnego marszu. Musieliśmy więc uzbroić się w cierpliwość.

Jedno zdjęcie, a tyle różnych odcieni zieleni


Foto: Kamila

  Przycupnęliśmy na drewnianym pomoście dla wędkarzy. Wokół pełno było chyboczącej się trzciny.  Poza tym świeciło pustkami. Zbiornik wraz z otaczającą go nową infrastrukturą, dopiero czekał na oficjalne otwarcie. W przeciwieństwie do naszych plecaków, z których niemal natychmiast wydobyliśmy smakołyki. Jedząc, wpatrywaliśmy się tylko w wodę.


Powiedzmy molo

  Dalej, kierunek marszu wyznaczała nam Czarna Nida. Meandrowała pośród zarośniętych brzegów - dawniejszych przystani kajakowych. Na jednym z takich brzegów rosło samotne drzewo. Wysokie i szykujące się dopiero do wypuszczenia wiosennych liści. Nie było jakichś imponujących rozmiarów. Wydawać by się mogło ot zwykłe drzewo. Jednak nie u każdego drzewa gałęzie zaczynają się tak nisko. Na tyle nisko, by móc się na nie swobodnie wspiąć. Bliżej wierzchołka w zasadzie również nie brakowało czegoś, czego można było się złapać, z tym, że wszystko się bujało przy każdym większym ruchu. Sytuacja pogorszyła się diametralnie, kiedy do Lochta przylepionego do pnia, dołączył Bugli z Makumbą. Drzewo przestało już przypominać drzewo, za to bliżej było mu do ogromnej procy, która wkrótce wystrzeli trzy pociski. Na szczęście nie wystrzeliła, a my mogliśmy kontynuować wędrówkę. 


Foto: Raku


Człowiek małpa

  Ścieżka prowadziła na przemian wzdłuż krzaków, by potem na dobre wejść do lasu. Ten spokojny zakątek, upodobały sobie tracze nurogęsi. Kaczki wyjątkowo rzadko u nas spotykane, zwłaszcza w tych rejonach. Niewielkim stadkiem przepłynęły tuż obok nas, po czym skryły się za najbliższym zakolem rzeki. Gdy one się skryły, zza drzew zaczęły już prześwitywać ruiny jakiejś tajemniczej budowli z czerwonej cegły. Ogrodzeniem, które je niegdyś otaczało zaopiekowali się miejscowi złomiarze. Zostało po nim kilka betonowych słupków i resztki zardzewiałej siatki, która szczęśliwie ocalała.

Opuszczony spichlerz
Foto: Raku

  Z wejściem nie było najmniejszego problemu. Drzwi otwarte na oścież. Podobnie jak okienka w piwnicy. Mogliśmy więc wybierać, którą drogą chcemy dostać się do środka. Wewnątrz królowały głównie gołe ściany. Ogólnie cały obiekt zdawał się być jednym wielkim pustostanem. Zmieniliśmy to zdanie, zaraz po wyjściu z podziemi, kiedy to zobaczyliśmy ciekawe drewniane elementy wyposażenia. Naprowadziły nas na trop, jakie było przeznaczenie budynku. Wkrótce potem okazało się, że nasze przypuszczenia potwierdziły się. 


Foto: Kamila

  Otóż mieścił się tu kiedyś wybudowany w XX wieku spichlerz dawnego kompleksu młynów. Podobny do tego, który znajduje się w Morawicy. Przechowywano tu m.in ziarna zboża, czy worki gotowej już mąki. Obecnie puste hale zaadaptowano na potrzeby Paintballa i ASG. Co łatwo rozpoznać na pierwszy rzut oka, widząc poprzyczepiane w każdym możliwym miejscu tarcze strzelnicze.

Foto: Kamila

Ręce do góry!

  Standardowe muzea pozwalają doświadczyć zwiedzania jedynie połowicznie. Kawałki zabytkowej wazy należące do jakiejś znanej osobistości, stare zapiski schowane w oszklonych gablotach i znudzony przewodnik zabraniający dotykać każdego z eksponatów. Kogo to zainteresuje? Tych, którzy stworzyli tą ekspozycję? Taka wystawa szybko się nudzi. Pozbawia nas możliwości odkrywania. Nie wywołuje żadnych większych emocji, no może poza znudzeniem, przez co nie zostaje zapamiętana. 
  Nieco inaczej jest ze skansenami. Zlokalizowane na zewnątrz, pozwalają obcować z tym, z czym obcowały nasze prababcie i pradziadkowie. Czyli wiejskim życiem w czystej postaci. Tyle, że jakieś 100, a nawet 200 lat temu.

Organistówka z Bielin z apteką w środku
Foto: Raku

Foto: Raku

  Wędrówkę w czasie (który wydaje się, że od dawna zatrzymał się w tym miejscu), rozpoczęliśmy od odwiedzenia kościoła szpitalnego z Rogowa. Znajdował się najbliżej wejścia, toteż poszedł na pierwszy ogień.
  Zaglądamy do środka, (co już uznaliśmy za mały sukces, bo przez pandemię niektóre z obiektów zamknięto dla zwiedzających), a tam najprawdziwsze bogactwo. Ileż tam było kolorów! Od czerwieni, przez pomarańcz, kończąc na odcieniach błękitu. I jeszcze te polichromie. Bardzo miłe zaskoczenie. Prócz tej masy barw nie brakowało też złota i obrazów o tematyce sakralnej, czyli czegoś charakterystycznego dla pełnego przepychu stylu rokoko.

Po lewej dzwonnica z Kazimierzy Wielkiej
Foto: Kamila

Foto: Kamila

Malowidło przedstawiające walkę Michała Archanioła z szatanem
Foto: Kamila

  Z pozostałą częścią obiektów nie poszło już tak łatwo i zostało nam zapuszczanie żurawia przez zakurzone szyby. Stopniowo wynurzały się kolejne kryte strzechą chatki. Na płotach wisiały gliniane garnki. Z czasem płotów było tak wiele, że tworzyły długi ciąg drewnianych ogrodzeń. Obszar zwiedzania wciąż się powiększał i powiększał, a my coraz bardziej obawialiśmy się, że nie zdążymy zobaczyć wszystkiego.

Aż chciało się przysiąść i posłuchać ludowych opowieści (jak byłby na to czas rzecz jasna)
 Foto: Kamila

Foto: Kamila

  Wnętrze jednej z chat, należało zapewne do jakiegoś cieśli. W ganku pełno było skrupulatnie ułożonych narzędzi. Heble, strugi, imadła i inne, których nazw zapewne nigdy nie słyszałem. Panował tu ściśle określony porządek jak na sklepowej półce. Poprzez sień wchodziło się do niewielkiego pokoiku. Pośrodku stało łóżko, a tuż obok kołyska. Był też konik na biegunach. Ściągał on całą uwagę, podobnie jak podczepiony do sufitu pająk. Ozdoba ta stanowiła symbol szczęścia i urodzaju na przyszły rok. Zaopatrzenie się w nią było zatem obowiązkiem. Jej wykonanie wymagało więcej czasu niż pieniędzy. Właściwie to robiło się ją z tego co miało się pod ręką: słomy, piór, czy papieru.

Konik - z drzewa koń na biegunach
Foto: Raku

Foto: Raku

  Park Etnograficzny został zmyślnie podzielony na sześć sektorów. Każdy z nich prezentuje budownictwo charakterystyczne dla danego regionu województwa. Od Wyżyny Sandomierskiej i krańców Gór Świętokrzyskich, po Nieckę Nidziańską. My właśnie wkraczaliśmy do Sektora Wyżynnego, gdzie powitały nas zagrody, a jak zagrody, to i mieszkające w nich zwierzęta ;)

Przynajmniej przestrzegaliśmy drugiej części zakazu
Foto: Raku

  I chyba ten właśnie fragment najbardziej nam się spodobał. Mogliśmy zajrzeć wszędzie gdzie się da. Nie ograniczeni, przez zakazy. Spojrzeć prosto w oczy drewnianym rzeźbom. Wleźć do klimatycznej piwniczki, gdzie przechowywano ziemniaki (jeden, mocno już sfatygowany nadal tam leżał). Ten oto klimat, to coś, co wyróżnia Tokarnię spośród innych skansenów skrojonych pod przeciętnego, niedzielnego turystę. 

Foto: Kamila

A ku ku! - wiejski monitoring całodobowy
Foto: Raku

Foto: Raku

  Nie mogło zabraknąć rzecz jasna wiatraków. Prawdziwej wizytówki skansenu, którą widać jeszcze na długo, zanim się tu dotrze. Swoimi ogromnymi skrzydłami (śmigłami) przywodziły na myśl powieść o Don Kichocie. Jeden z wiatraków pochodził z Grzymałkowa, był więc nam szczególnie bliski. Przykrywał go dwuspadowy dach z tzw. "naczółkiem". Tworzył on ruchomą, obrotową czapę. Taką czapę wraz ze skrzydłami, obracano w kierunku wiejącego aktualnie wiatru przy pomocy długiego drewnianego dyszla. W środku mieścił się jeszcze bardziej skomplikowany mechanizm złożony z wielu szyn, wózków i kół, który najlepiej zrozumieć, widząc go na żywo.

Wiatrak z Grzymałkowa

"Koźlak" z Dębna

  Na moment przenieśliśmy się w azjatyckie klimaty. Spacerowaliśmy właśnie pośród kwitnących jabłoni (musiały nam zastąpić wiśnie) i drewnianych spichlerzy (przy odrobinie wyobraźni przypominały pagody). Nagle zauważyliśmy za sobą COŚ. Jakby dziwną postać, która wystawała zza żywopłotu. Wyglądała na dobrze zbudowanego faceta. Patrząc pod Słońce nie widzieliśmy nic więcej, prócz tego, że cała ta postać była czarna i nienaturalnie dziwna. Mózg zatem otrzymał informację: dziwne, czarne, uciekać. Ale kiedy się ucieka, warto jeszcze wiedzieć przed czym.
  Któreś z nas, chcąc dowiedzieć się kto/co nas obserwuje, krzyknął w stronę nieznajomego. Ten w jednej chwili obrócił głowę wprost na nas, wywołując niemałe zaskoczenie u wszystkich. Wyjątkowo krótkie, gdyż szybko po tym jak Słońce zaszło, zorientowaliśmy się, że ów przerażającym podglądaczem jest nie kto inny jak strach na wróble, który "poruszył się" dzięki wiatrowi. 

Foto: Raku

Strach się bać

   W Tokarni kręcono zdjęcia do wielu filmów. Większość z nich była produkcjami polskimi, np. Wołyń, czy Śluby Panieńskie. Zdarzały się też egzotyczne wyjątki. Tutejszy wiatrak tak spodobał się filmowcom z Indii, że postanowi pokonać tysiące kilometrów tylko po to, by zrealizować tu odcinek jednej z najbardziej znanych bollywoodzkich oper mydlanych. Tak znanej, że przytoczenie jej tytułu dałoby tyle co i nic. No, chyba, że mamy do czynienia z namiętnym koneserem hinduskich produkcji wysokobudżetowych. Wówczas ,,Ek Ver Ki Ardaas", jest dla niego tym, czym dla standardowego Kowalskiego ,,Titanic''.


Foto: Raku

Holender z Pacanowa powstały w 1913 roku

Foto: Kamila

  Nieco później odwiedziliśmy szkolną salę z lat 30-tych XX wieku. Dawniejsza skala ocen składała się z czterech stopni: od 2 do 5. Było więc łatwiej? Nie do końca. Na pewno inaczej. Lekcje odbywały się również w soboty. Każdy musiał nosić specjalne mundurki. Panowała zupełnie inna dyscyplina, a nauczyciela traktowano jako kogoś, kto wie wszystko i nigdy się nie myli. 
  Książki do szkoły nosiło się w ciężkim drewnianym tornistrze, a kiedy już zasiadło się do ławki, trzeba było wykazać się niezwykłą wprawą i kunsztem pisarskim, by notatki były czymś więcej niż tylko kleksem na kleksie. Zanim wymyślono długopisy, uczniowie pisali stalówką, którą wcześnie zamaczali w atramencie osadzonym w szklanym naczyniu zwanym kałamarzem. O niepotrzebne plamy nie było więc trudno. Osobny przedmiot jakim była kaligrafia uczył sztuki pięknego pisania, która przydałaby się większości dzisiejszych lekarzy.

Foto: Kamila

  Młyn wodny z Parszowa pierwotnie stał nad Żarnówką. Płynąca rzeka wprawiała w ruch ogromne koła, zapewniając pracę wszystkich urządzeń w środku. Mechanizmy spoczywały na kamiennych fundamentach, co by przypadkiem zbyt szybko nie zardzewiały. Z użyciem belek i desek wykonano pewnego rodzaju zapadnię, którą spuszczano nadmiar wody.

Młyn wodny z Parszowa

Foto: Raku

  Parę chwil spędziliśmy na tradycyjnym wiejskim weselu. Jako goście spoza listy zaproszonych. Co prawda stoły suto zastawiono jedzeniem. Tyle, że pełniło one jedynie funkcję wizualną. Musieliśmy powstrzymywać nasze wygłodniałe żołądki, by przypadkiem nie zatopić zębów w plastikowych przysmakach. 
  Innym razem przyglądaliśmy się od kuchni pracy fotografa w XX wieku. Ten to miał naprawdę ciężką robotę. Nie to co teraz. Pstryk i po sprawie. Równie ciekawy okazał się pobyt w warsztacie tkacza. Pełno było tu kołowrotków i rzecz jasna nici. 

Na weselu w bielińskiej chacie
Foto: Kamila

Foto: Kamila

Na razie praca stoi w miejscu
Foto: Raku

  Ostatnią rzeczą której teraz potrzebowaliśmy było wzbudzenie w nas jeszcze większego poczucia głodu (bo apetyt na atrakcje został tego dnia w pełni zaspokojony). Udało się to staremu sklepu spożywczemu. Spoglądając na półki uginające się od pustych pudełek po produktach, wyobrażaliśmy sobie ich zawartość. Zapach starych desek ustąpił wyobraźni, która podpowiadał, że kiełbasa i świeże bułki z szyldu są jak najbardziej prawdziwe. Dopiero spojrzenie na zegarek, uruchomiło trzeźwe myślenie, że czas się zbierać.


Foto: Kamila

  Przeżywać wycieczkę w pełni, to odkrywać ją wszystkimi zmysłami. To zaciągnąć się oddechem swojskiego powietrza. Podziwiać mnogość otaczających nas barw, odcieni. Dotykać zimnej i chropowatej powierzchni skały, czy wsłuchiwać się w odgłosy przyrody. Czasem warto nie zapomnieć jeszcze czegoś zjeść :)