Obserwatorzy

Popularne posty

poniedziałek, 14 lutego 2022

PIENINY 2021: ZIEMIA JANOSIKA

 21.07.2021

Trasa: Dębno - Nowa Biała - Krempachy - Dursztyńskie Skałki -  G. Kramnica - Rez. Przełom Białki pod Krempachami - G. Obłazowa, ok. 21 km

  Głośna muzyka z radia rozlała się po całym wnętrzu minivana, który zamienił się w dyskotekę na kółkach. Za szybą malował się rozmazany górski krajobraz. Pasy drogowej farby zlewały się ze sobą tworząc jedną linię. Migotał słup za słupem, tak prędko, że głowa nie nadążała za wzrokiem i tylko niespokojnie kołysała się na boki, jak piesek nad fotelem kierowcy. Zdawało się, że szybciej ten grat już nie pociągnie. Wtedy to właśnie osiągnęliśmy prędkość chyba nadświetlną.
  Pędziliśmy. Przy każdym większym wyboju podskakiwaliśmy w fotelach i tylko dzięki zapiętym pasom unikaliśmy ciągłego obijania się o sufit, od którego dzieliły centymetry. Wreszcie dowiedziałem się do czego służą te śmieszne uchwyty przy oknach. Teraz trzymaliśmy się ich kurczowo. Z niemałym przerażeniem wchodziliśmy w ostre zakręty, kolejne wyrwy, czy dziury na pół szerokości drogi. Na dobrą sprawę więcej czasu byliśmy poza fotelami niż w nich. Z perspektywy pasażera wyglądało to na czołówkę z kroniki wypadków, do której wkrótce mogliśmy trafić.

  Zerkam desperacko na mapę w telefonie. Ta pokazuje jeszcze prawie pół godziny jazdy. Myślę sobie - zaraz zginiemy. Spoglądam na kierowcę. Mym oczom ukazuje się uosobienie oazy spokoju, która zamiast patrzeć na drogę, co chwilę odwraca się do tyłu, by dalej snuć swą opowieść. Wiedzieć trzeba, że mieliśmy do czynienia z doskonałym gawędziarzem, który kiedy już zaczął opowiadać, ani myślał przedwcześnie skończyć, a, że każdą z jego historii słuchaliśmy z zapartym tchem, nie mieliśmy zamiaru przerywać. 
  Nasza znajomość trwała od całych 20 minut. Poznaliśmy się, kiedy to całą grupą koczowaliśmy przy przystanku wyczekując busa jadącego do Dębna. Czekaliśmy i czekaliśmy. Busy owszem chodziły jak najęte, ale co z tego, jak żaden w pasującym nam kierunku. Zaczęliśmy więc poważnie zastanawiać się nad tym, czy przypadkiem nie odpuścić. Wówczas niczym wybawienie dosięgnął nas wzrok pana z taksówki zaparkowanej po drugiej stronie drogi. Oferta była bezkonkurencyjna. Dyszka od głowy i możemy jechać. Zgodziliśmy się. W końcu co innego nam zostało.

  Teraz, cyferki taksonometru obracały się jak najęte, licznik zaczął już wskazywać liczbę trzycyfrową i ani myślał zwolnić. Uczciwość taryfiarza w naszych głowach trzymała się na bardzo cienkiej nitce, która lada moment mogła pęknąć. Lecz na całe szczęście nie pękła. A my dotarliśmy na miejsce, o dziwo żywi, lżejsi o dyszkę w portfelu i parę kilo strachu, który oddaliśmy wraz z potem. 
  
Kościół w Dębnie
 
  Swą podróż po spiskiej krainie rozpoczęliśmy od miejsca, które powstało na dwa lata przed "odkryciem Ameryki" przez Krzysztofa Kolumba. A miejscem tym był drewniany kościół w Dębnie z 1490 roku. Przy jego budowie nie użyto ani jednego gwoździa, zaś poszczególne elementy konstrukcji łączono na zrąb. Z zewnątrz zabytek prezentuje się okazale. Ale to dopiero wnętrze skrywa największe skarby. 
  Jeśli musiałbym wybrać jedno słowo, które byłoby w stanie opisać nasz stan, kiedy przekroczyliśmy próg świątyni, byłby nim zachwyt. Świadomość, że barwne polichromie znajdujące się nad naszymi głowami liczą sobie ponad 5 wieków i są tym samym najstarszymi wykonanymi w całości na drewnie w Europie, była naprawdę trudna do ogarnięcia. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że ich kolor nie wyblakł przez cały ten okres i jest tak samo intensywny jak niegdyś. Niebywałe!
  Wrażenie robi również oryginalne wyposażenie: ołtarze, ambona, czy tabernakulum. Jednak poukrywanych od wzroku odwiedzających smaczków jest więcej. Choćby intersujące cymbałki z XV wieku, które wydają tony pozornie wbrew prawom fizyki. Cienka kształtka odpowiada za ton niski, zaś najgrubsza za wysoki.
  
  Kościół zachwyca nie tylko turystów takich jak my. Jego piękno dostrzeżono daleko poza granicami naszego kraju. W 2003 trafił bowiem na prestiżowa listę UNESCO. Nieco wcześniej, bo niecałe 30 lat wcześniej we wnętrzu świątyni kręcono sceny ślubu Maryny z serialowym Janosikiem. Według licznych legend sam król zbójników miał zatrzymać się u stóp kościoła podczas jednej ze swoich podróży.

Ołtarz główny wraz przepiękną polichromią
Foto: Kamila

Kolejna ciekawostka czyli krucyfiks na belce tęczowej. Prawdopodobnie jest jeszcze starszy niż sam kościół, gdyż pochodzi z końca XIV wieku. Stanowił on granicę pomiędzy nawą a prezbiterium
Foto: Kamila

  W wielkich gniazdach skleconych na szczytach słupów, kokosiły się bociany. Czasem było ich tak wiele, że ledwo się w nich mieściły. Na niebie z rozpostartymi skrzydłami szybował myszołów. Jakby się dłużej zastanowić, to w zasadzie taki myszołów ma fajnie. Z lekkością wznosi się ponad okoliczne góry i lata w kilka minut tam, gdzie my na piechotę docieramy w godzinę. 
  Cel wycieczki był na tyle odległy, że nawet nie migotał. Idąc szlakiem co chwilę zatrzymywaliśmy się na garść soczystych malin, przy krzakach których nie potrafiliśmy przejść obojętnie. Kijki stukały, a rozbiegane oczy podziwiały nieznane krajobrazy. Paski białej i niebieskiej farby, wkrótce zaprowadziły nas na opłotki czwartej co do wielkości wsi polskiej części Spiszu - Nowej Białej.

Bociania rodzinka

Foto: Raku

  Ostatnio o Nowej Białej zrobiło się głośno za sprawą największego pożaru jaki doświadczyła Małopolska w ciągu ostatnich 3 dekad.
  Był 19 czerwca. Godzina 18:22. Godzina, którą większość z mieszkańców zapamięta już na zawsze. W jednej chwili ich dotychczasowe życie zmieniło się w koszmar. Ogień, który pojawił się znienacka, prędko zaczął obejmować sąsiednie budynki, zwartej zabudowy wsi. Trawił dom za domem. Mieszkańcy w popłochu ratowali, co tylko mogli. Przybyli na miejsce strażacy rozpoczęli nierówną już na starcie walkę z niszczycielskim żywiołem. W kulminacyjnym momencie akcji było ich ponad czterystu.

  Dziś, nieco ponad miesiąc od tych smutnych wydarzeń, przemierzaliśmy smętne uliczki. Wzdłuż nich ciągnęły się jak pod linijkę szeregi niskich domków. Te, które ucierpiały podczas pożaru, skryte głęboko, przypominały aktywny plac budowy. Gdzieś dopiero stawiano fundamenty, gdzie indziej powiewała czarna folia zamiast dachu. Nową zabudowę pokrywała falista blacha, zaś najstarsze z budynków - zielonkawy mech. Niektóre z dachów, wyglądały na zapadnięte. Przed gankiem jednego z takich starych domostw, siedziała zamyślona staruszka. Do pobliskiego sklepu prócz naszej ciągnęła nieznacznie mniejsza grupka miejscowych. Prócz tego mnóstwo dzieciaków na rowerach. Ten obrazek, utwierdzał w tym, że wieś powoli podnosi się zgliszczy. A życie kołem się toczy, trwa dalej, bo trwać zwyczajnie musi.

No prawie okładka płyty Beatlesów wyszła :)

  Na moście w Krempachach nastąpiło pierwsze spotkanie z Białką. Ta okazała się nie tak jak przypuszczałem górskim potoczkiem, lecz najprawdziwszą rzeką. Szeroką, pełną bystrzy, o wartkim nurcie. Samym mostem jej pokonywanie zajmowało dobre dwie minuty. 
  Słońce powoli sięgało pionu, co widzieliśmy w przerwach, gdy przebijało się zza obłoków. To wystarczyło w zupełności, by nasze zaczerwienione do granic możliwości karki, zaczęły piec. Ronda kapeluszy, rzecz jasna tych szczęśliwych posiadaczy, którzy je ze sobą zabrali, nie starczyły, by w pełni chronić od poparzeń słonecznych. Koszule, dociskane dodatkowo przez ciężkie plecaki, zdążyły się już przykleić do pleców do tego stopnia, że zaczęły tworzyć ze skórą integralną całość. Wypatrywaliśmy z utęsknieniem jakieś polnej ścieżki. A ta miała się pojawić nie za kolejnym zakrętem, ani też jeszcze następnym, a dopiero dwa kilometry dalej.

Charakterystyczna wieża gotyckiego kościoła w Krempachach w kształcie jaskółczego ogona. Czegoś podobnego nie zobaczymy w innych rejonach Polski poza Spiszem

  Ku nam nadciągała kolejna fala gorąca. W dali widzieliśmy jedynie tańczący horyzont rozgrzanego asfaltu. Miraże ustały z chwilą wkroczenia w śródpolne zadrzewienia, zza których zaczęły wyłaniać się postrzępione skałki. To niewielkie pagórki, niemal w całości porośnięte bujną roślinnością, to nieco większe ostańce, które jeszcze dzielnie walczyły, by przebić się przez gąszcz krzewów.

  Dursztyńskie skałki, bo taką nazwę ów twory noszą, ciągną się przez blisko 4 km, w pasie między północnym Trybszem, a północno zachodnich krańcem Dursztyna. W większości nie osiągają imponujących rozmiarów i zbytnio nie wyróżniają się z krajobrazu. Ale podobnie jak od każdej reguły musi zawsze pojawić się jakieś odstępstwo, tak i tu skałka Gęśle pełni funkcję takiego wyjątku. Wraz z sąsiednimi Basami stanowi geologiczny unikat w całych Pieninach. 
  
Foto: Raku

Wznoszące się na 12 metrów wysokości Gęśle
Foto: Raku 

  Wszyscy chyba kojarzą Maczugę Herkulesa, która stała się symbolem Ojcowskiego Parku Narodowego. Skałka Gęśle swym kształtem nieco ją przypomina, rzecz jasna w o wiele mniejszej skali, jest bowiem dwukrotnie od niej niższa. Nazwa Gęśle nie wzięła się znikąd. Jej autor skojarzył sobie fantazyjną skałkę z ludowym instrumentem muzycznym. A, że z tyłu była jeszcze jedna nienazwana skałka, to postanowił to wykorzystać nazywając ją równie muzycznie - Basy.
  
 Nie od dziś wiadomo, że kiedy pojawiają się skałki, my stajemy się nieznośni do opanowania. Kieruje nami wówczas głód wspinaczki. Ja biegam jak szalony z aparatem i cykam zdjęcia tym, co próbują sił we wspinaczce, zaś Ci którzy widzą to po raz pierwszy, stoją z osłupieniem na twarzach.
  
  Wydłużona grzęda Basów, porozdzielana wąskimi uskokami nasuwała mi wspomnienia naszej świętokrzyskiej Zelejowej. Podobnie jak ona porośnięta była przez liczne krzaczory. Chropowatą strukturę wapieni pokrywały zielonkawe różyczki rojowników. I jeszcze ten widok. Pola, pola i raz jeszcze pola. A na jednym z pól mężczyzna ubrany w białą, lnianą koszulę, który macha długą kosą. Jak cudownie sielsko, aż szkoda się stąd ruszać.


Rojownik włochaty

A za Bartkiem w tle Lorencowa Skałka

  Odkąd opuściliśmy szlak zrobiło się nieopisanie pięknie. Królowała soczysta zieleń i rozległa przestrzeń. Tak rozległa, że trudno było odnaleźć coś, co można byłoby uznać za jej wyraźny koniec. Niektóre z pagórków wyglądały niczym tapeta Windowsa. Aż miało się ochotę z nich turlać, prędko rozbić piknik, na którymś z nich i z lornetką w ręku podziwiać te liczne fale, szachownice, pasy. Je wszystkie przecinała wijąca się jak wąż ubita polna droga. Zgromadzone przy niej łaciate mućki spode łba patrzyły na naszą roześmianą grupę i co rusz odganiały się od chmar upierdliwych much. Blaszane dzwonki melodyjnie dzwoniły, za każdym razem, gdy przeżuwacze schylały się, by przystrzyc trochę trawy.

Ukryta pośród drzew Rafaczowa Skała

To spojrzenie mówi wszystko
Foto: Raku

Foto: Raku

  I tak znaleźliśmy się pośród morza blado fioletowych bodziszków. Lekki wiatr gładził i czesał kwiaty, tak, że okolica zdawała się falować. A my niczym okręty na tym morzu płynęliśmy między kolejnymi zielonymi wysepkami, by ostatecznie dotrzeć na największą z nich, z której roztaczał się widok na bijące serce tej ni to płaskiej, ni to górzystej krainy. 

Łany bodziszków łąkowych

  Z każdej strony otaczał nas grzbiet zalesionych górskich szczytów. Ale i tak na pierwszym planie wciąż pozostawała iskrząca się tafla czorsztyńskiego zalewu. Po obu jego brzegach rozlewały się dziesiątki, a może i nawet setki małych domków okolicznych wsi. I tak aż po horyzont. Gdzieniegdzie rosły pojedyncze drzewa, niczym jacyś strażnicy. Niebo pokryły przypominającą watę cukrową cumulusy. Co jakiś czas przebijały się przez nie promienie południowego Słońca, które wraz z cieniem malowało obraz na pobliskim krajobrazie, a pola jak płótno chłonęły go bez najmniejszego sprzeciwu. Rozpoczęła się gra świateł.

Zalew Czorsztyński

Foto: Raku

Widok w kierunku wschodnim z Korowej Skały
Foto: Kamila

  Upał nieco zelżał. Wędrowaliśmy czymś, co przypominało niewielką kotlinę. U wrót zielonej bramy, do której zbliżaliśmy się z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej, majaczyła się góra, będąca jednocześnie miejscem upragnionego postoju. Wyglądała na dziką, taką, której zdobycie będzie wymagało od nas sporych pokładów siły i energii. I istotnie dużo się nie pomyliliśmy.


 Po wyznaczeniu azymutu ze strefy pól zmierzaliśmy do granicy lasu. Jako, że prowadziła tędy jedna tylko droga, zbyt dużego wyboru nie mieliśmy, a tym samym nie mogłem dać pokazu swoich niebywałych zdolności gubienia grupy. 
  W lesie rosły głównie sędziwe olsze i wierzby. To oznaczało, że wkraczamy w coraz bardziej podmokłe tereny. Do rzeki było już blisko. Zapach wody, podobnie jak jej szum, wypełniał powietrze. Wkrótce całkiem zwyczajna ścieżynka, przybrała postać błotnistej kałuży. 
  Za kałużową drogą czekała na nas polanka. Było też widać ją. Była ogromna, wznosiła się ponad wszystko dookoła. Nasze, zadarte wysoko w górę głowy badały każdy jej zakamarek w poszukiwaniu jakiejś ścieżki, która zaprowadziłaby nas na samą górę.

Osobliwe ule

Ściana skalna Kramnicy

  Ścieżka znalazła się sama, parę chwil później. Należała do absolutnie najbardziej stromych w każdej możliwej skali. Pnąca się nitka oplatała wpierw podnóże majestatycznej skalnej ściany, następnie kręcąc zawijasy ostrym zboczem, łączyła się z położoną ciut wyżej wąską półką skalną, która z kolei spinała sąsiednie krańce góry. Na koniec przechodziła w coś na kształt stromej, gliniastej pochylni, będącej ostatnią przeszkodą w dostaniu się na górę. 

  Ciężkie plecaki, gorąc i powszechne zmęczenie również stanowiły niemałą przeszkodą w stanięciu na szczycie. Ciążyły, ograniczały nie tylko ruchy, ale i ich płynność, szybkość. Wchodziliśmy jeden za drugim. Krok w krok, pomagając sobie kijkami i chwytając się wystających z ziemi korzeni. 
  Prócz gliny ścieżkę pokrywał luźny materiał skalny. Jeden nieostrożny ruch w połączeniu z trudno dostępnym terenem wystarczył, by przepis na katastrofę stał się gotowy.

  Wspinaczka szła niemrawo. Gdzieś mniej więcej w połowie drogi, któraś z osób idących na przodzie, przypadkowo strąciła kamyk. Ten jeden, niepozorny kamyczek poruszył kolejne, a te następne, które spadając zmieniały się w miniaturową lawinę, która sunęła wprost na nas, z każdą chwilą nabierając prędkości tak wielkiej, że ratowanie się ucieczką zwyczajnie nie miało sensu. Szczęśliwie deszcz skalnych odłamków spadł daleko od nas.
   Im dalej, tym robiło się i trudniej i stromiej. Kijki przestały już wystarczać. Ścieżka zbliżała nas do urwiska, które opadało pionowo, jakby ktoś z pietyzmem przekroił je nożem wprost do rwącej rzeki, z dnem usłanym przez głazy. Gdyby któremuś z nas przypadkiem stoczył się, a w konsekwencji spadł plecak, to przy takiej wysokości zostałoby z niego parę strzępów, a o drugim śniadaniu, czy właściwie już podobiadku, moglibyśmy zapomnieć.

  Opierając się o pnie powykręcanych sosen, nabieraliśmy rumieńców zachwytu. Widok z góry zapierał dech w naszych zmęczonych piersiach. Ponad skalisty przełom Białki wyrastały okazałe Tatry. Co prawda zachmurało się do tego stopnia, że prawie nie było ich widać, ale najważniejsze, że były. W końcu udało nam się je ujrzeć. 

Foto: Raku
  
  Po zejściu, a może bardziej kontrolowanym zsunięciu się tą samą ścieżką, wkroczyliśmy w nieuczęszczane gęstwiny. Innej drogi nie było. Tą jedyną musieliśmy wytyczyć sami. Czuliśmy się jak w dżungli. Co rusz wymachiwaliśmy kijkami.
  Roślinne resztki wplątywały się we włosy. Goła, bezbronna i nie osłonięta niczym żółw bez skorupy skóra, przeżywała istną katorgę. Wiklina drżała. Przybrzeżne szuwary, wyższe od nas samych i liście tak wielkie, że równie dobrze, pod jednym takim moglibyśmy przeczekać ulewę, kładły się jeden za drugim. Po badylach, które dzielnie stawiały opór, nie zostało już ani śladu. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą, nie widać było nic prócz chaszczy, teraz widniała przecięta ścieżka. Była jak gęsty tunel, który zamykał się szczelnie za każdym, kto do niego wszedł.
  Zaraz za tunelem i następnym pasem zarośli, ukazała nam się Białka, a do głowy zawitała budząca trwogę wizja wodnej przeprawy.


  Stanęliśmy jeden obok drugiego, rozciągając się wzdłuż brzegu rzeki. Porozumiewawczo zerknęliśmy na rzekę, następnie na swoje buty i raz jeszcze na nią. Po chwili obuwie wylądowało to przywiązane do plecaków, gdzie sobie spokojnie dyndało, to w mocno zaciśniętych dłoniach.

  Woda obmywała krągłe otoczaki. Prześlizgiwała się pośród mniejszych, a na tych większych rwała ostro i tworzyła bystrza. Niektóre z głazów wystawały ponad jej wzburzoną powierzchnię, tworząc coś na kształt naprzemiennie znikającego i pojawiającego się pomostu.
  Na tym etapie jeszcze żadne z nas nie chciało się za bardzo zmoczyć. Toteż stąpaliśmy wdzięcznie i ostrożnie, dokładnie obmyślając najmniejszy nawet ruch. Odległość dzieląca sąsiednie głazy stawała się tym większa, im bardziej zbliżaliśmy się do wysepki. 
  Gdy w końcu udało nam się na nią dotrzeć, razem z Wojtkiem i Kamilą postanowiłem, że przycupniemy tu na dłuższą chwilę i zorientujemy się w sytuacji. Niebawem okazało się, że odcinek rzeki, który dotychczas pokonaliśmy, był jedynie przedsmakiem tego, z czym mieliśmy się zmierzyć za moment.

Początek przeprawy


  Jakby to ująć... rzeka nabrała nieco rozmiarów. Zrobiła się nie tylko widocznie szersza, ale i głębsza. Teraz każdy z otoczaków tonął pod masą żywo płynącej wody. My jeszcze nie tonęliśmy. Ci odważniejsi ruszyli nawet do walki z żywiołem.
 Woda w oka mgnieniu sięgnęła im do kolan, by zaraz potem sięgnąć już pasa. Uderzała w nich całą mocą, i roztrzaskiwała się jakby byli skałami. Raku, Makumba, Locht oraz Janek z pomocą dodatkowej pary odnóży w postaci kijków trekkingowych, dzielnie napierali do przodu. Ciężkie plecaki dociskały ich do dna, niczym jakaś niewidoczna siła. 

   Przerażenie najpierw odpijało się w ich oczach, skąd przechodziło na twarze naszej trójki, a dalej przenikało do naszych wnętrz, gdzie paraliżowało i kazało ani drgnąć z suchej i co najważniejsze bezpiecznej wysepki. Wtedy właśnie dokonaliśmy najgorszego wyboru z możliwych. 

Locht walczący z nurtem

  Znaleźć inne, węższe miejsce, by przeprawić się przez rzekę - brzmi świetnie. Szkoda tylko, że nie mieliśmy pojęcia o tym, że takie miejsce zwyczajnie nie istnieje. A przynajmniej nie w promieniu pół godziny wędrówki. Ale na co komu ta wiedza, gdy jest się kuszonym utopijną wizją bezproblemowego znalezienia się na drugim brzegu. 
  Kilkanaście minut później podjęliśmy próbę przejścia numer dwa. Nim weszliśmy do wody, śledziliśmy wzrokiem kłodę. Ot całkiem spory kawał drewna, oddał się nurtowi bez reszty. Ten robił z kłodą dosłownie co chciał.
  Sama woda była lodowata. Dłuższe brodzenie w niej doprowadzało do tego, że nogi stawały się sine i przeszywająco mrowiły. Kiedy usiłowaliśmy wbić kijek w skaliste podłoże, ten bezwładnie odchylał się od pionu i zakotwiczał kilkadziesiąt centymetrów dalej niż tego chcieliśmy. 
  Wpatrując się dłużej w rwącą toń, nasz błędnik zaczynał szaleć. Miało się wrażenie, że świat wkoło wiruje. Chwila nieuwagi - choćby poślizgniecie się na którymś z kamieni, albo wytrącenie kijka z ręki - wystarczyła, by runąć na dno i albo pozostać tam na zawsze, albo zostać porwanym przez dziki nurt Białki jak ta kłoda, będąc zupełnie bezbronnym wobec potęgi żywiołu.

  Nadszedł czas próby. Strach czaił się na każdym kroku. Wyglądał spod naszych czupryn i w moim przypadku przybrał formę fobii. Fobii przed wodą. A to dlatego, że nigdy dotąd nie nauczyłem się pływać. Wstyd się przyznać, ale z pływaniem zawsze mieliśmy na pieńku. Teraz z tyłu głowy osaczała mnie myśl, że skoro na basenie nie dawałem sobie rady, to co dopiero miałbym poradzić sobie tutaj. 
  Serce podchodziło mi do gardła. Zapewne byłoby też słychać moje głośne przełykanie śliny, gdyby nie jeszcze głośniejszy szum rzeki. Wojtek czekał na mnie już w połowie drogi do sąsiedniego brzegu. Ale się mnie nie doczekał, bo zawróciłem. Białka ze mną wygrała. Nie doceniłem jej, a może właściwszym określeniem byłoby powiedzieć, że przeceniłem swoje możliwości. Co prawda każde z nas poczuło, ten wyczekiwany z utęsknieniem smak prawdziwej przygody, ale dzielił go posmak gorzkiej porażki.

  W czasie, gdy ostatecznie porzuciliśmy zamiar przeprawy wpław, grupka najodważniejszych suszyła się już na drugim brzegu. Czy im zazdrościliśmy? Nie znam nikogo, kto by nie zazdrościł znajdując się w naszym położeniu. Byliśmy równie potwornie zmęczeni, co przemoczeni, a do najbliższego mostu dzieliło nas ponad 2 km wędrówki brzegiem rzeki. Boso.

Foto: Locht
 
 Gołe stopy zostawiały nietrwałe ślady w mokrym piasku. Grudki ziemi wchodziły między palce i obcierały. I jeszcze te uciążliwe kamyki. Po godzinie chodzenie nawet po otoczakach przypominało stąpanie po rozrzuconych klockach. Bolało. Nasze, wcześniej białe stopy, teraz oblepiała zeschnięta mieszanka rzecznego mułu i błota. Tak nas pochłonęło to narzekanie, że nawet nie spostrzegliśmy, że prosto na nas biegnie rozpędzony owczarek niemiecki. 
  Z dala - krwiożercza włochata bestia ważąca na oko 30 kilogramów, której szczęśliwy los zesłał trzy ofiary na pożarcie. O ucieczce nie było nawet mowy. Pędziło na nas toto tak szybko, że nie zdążylibyśmy czmychnąć.
  Przybraliśmy pozycję ochronną, tj. staliśmy dokładnie tak samo jak przedtem, z tą tylko różnicą, że żadne z nas nie śmiało wydusić z siebie ani słowa. Jak się okazało ów pozycja zdała się na nic, bo jedynym czego chciał od nas pies była potrzeba atencji i niekończąca się chęć zabawy z obcymi.

  Dziesięć minut później zrobiło się na moment przyjemnie. Weszliśmy na asfalt. Przyjemnie było do czasu, gdy asfalt nie zaczął parzyć. Dotychczas niewidoczne odciski uwidoczniły się. Cali brudni, rozłożyliśmy się na poboczu i marzyliśmy tylko o tym, by jak najszybciej wysuszyć stopy i założyć buty. Czuliśmy się tak, jak wyglądaliśmy, czyli te parę kilometrów temu zupełnie uleciało z nas życie.
  
Most na Białce w okolicach Trybsza

  W końcu udało nam się pokonać rzekę, co prawda mostem, ale kiedy już znaleźliśmy się po tej drugiej stronie Białki, nastała nieopisana ulga. Rzeka jakby całkowicie obojętna na trud jaki włożyliśmy w jej pokonanie, płynęła sobie z charakterystyczną dla siebie energią. Taką samą, jaką mieliśmy okazję podziwiać będąc jeszcze w Krempachach. 
  Niedługo potem wkroczyliśmy na teren rezerwatu, gdzie powitała nas skalna grań. Wędrówkę jej grzbietem urozmaicały widoki tak piękne, że zapomnieliśmy o towarzyszącym nam dotychczas zmęczeniu i oddaliśmy się magii tego niesamowitego miejsca. 

Droga wiodąca na szczyt Obłazowej Skały

Postrzępiony grzbiet grani. To tutaj minęliśmy się z parą młodych, którzy wraz z fotografem wybrali to miejsce na sesje ślubną

  Woda i skałki to jedno z tych połączeń, które w naszym kraju jest na tyle egzotyczne, że po prostu musi zadziałać. My mieliśmy to szczęście, że przybyliśmy tutaj akurat na godzinę przed zachodem Słońca. Złociste promienie padały na skalne wrota onieśmielając, zgłębiając ich wielkość. Ze szczytu Obłazowej, jak z żadnego innego miejsca wcześniej, widać było drogą naszej dzisiejszej wycieczki. Mogliśmy wskazać palcem na zdobyte szczyty, polne równiny, a nawet kamienie, po których próbowaliśmy przejść przez rzekę.

Znana w środowisku wspinaczkowym południowa ściana Kramnicy 

I pomyśleć, że z góry aż tak strasznie to nie wygląda
Foto: Raku

  By chronić to niezwykle cenne zarówno przyrodniczo, jak i krajobrazowo miejsce, w 1959 roku, powołano do życia rezerwat Przełom Białki pod Krempachami. Swym zasięgiem obejmuje on dwie góry Obłazową oraz Kramnicę. Kiedyś były one jedną skałą, ale Białka postanowiła je rozdzielić. Zupełnie tak jak naszą grupę rozdzieliła na tych odważnych i tych... powiedzmy mniej odważnych :)


  W dali zamigotały znajome postaci. Nareszcie w komplecie! No prawie. My na punkcie widokowym, a oni dreptają ścieżką, którą ewidentnie musiał wydeptać niedoszły samobójca. Oj dziwna była to ścieżka. A jak niebezpieczna. Ciągle prowadziła nad przepaścią i żeby to tylko. Czasem, gdy jej się uwidziało, potrafiła trawersować skalne ściany, gdzie by utrzymać równowagę trzeba było balansować.  Super sprawa. 

Foto: Raku

  Ale rezerwat nie tylko z pięknych skał, niebezpiecznych ścieżek i cudownych widoków słynie. Pośród skał można natrafić na niezwykłe jaskinie. W jaskiniach tych przed laty odnaleziono relikty pradziejów. Od neolitycznych ozdób po najstarszy bumerang na świecie. Wykonano go z mamuciego ciosu i liczy przeszło 30 000 lat! Do wnętrza grot prowadzą imponujące swą wielkością otwory wejściowe i właściwie na tym etapie powinno się zakończyć zwiedzanie jaskiń. Czemu? Otóż jaskiniowe wnętrza z racji tego, że prowadzono w nich prace archeologiczne, po dziś dzień noszą ich ślady i są zwyczajnie szpetne.  

Dziurawe wejście Jaskini Obłazowej (9m)

Foto: Kamila

Schronisko w Obłazowej I (14 m)

  Na kilka minut przed dwudziestą driftem na parking wleciał poznany rano kierowca. Przednie drzwi otworzyły się i ku nam rozbrzmiało głośne: No ELO! 

Kramnica w blasku ostatnich promieni

  Może i przed wiekami drogę identyczną co my przemierzył sam legendarny Janosik. Może i podczas swej podróży zmagał się z podobnymi przeszkodami co my. Tego nie wiem. Mam jednak tę pewność, że ten dzień pozostanie w naszej pamięci na baaardzo długo jako pełen zwrotów akcji, widoków, których się już nie odzobaczy i spotkań z cudownymi ludźmi. 
  Spisz nas absolutnie oczarował. I pomyśleć, że taki Janosik spędzał tu całe swoje (czytaj serialowe) życie...

środa, 2 lutego 2022

PIENINY 2021: BABA I DZIAD

20.07.2021

Trasa: Jaworki, Czarna Woda - Sołtysie Skały - Czerszlowe Skałki - Durbaszka - Wysoki Wierch - Huściawa - Szlachtowa, ok. 14 km

  Zew przygody wzywał. Wołał głośno, przyprawiając o szybsze bicie naszych serc. Te spragnione dalekich wojaży, czekały tylko na to, abyśmy z zakurzonej paszczy szafy znów wyciągnęli ogromne plecaki i wyruszyli z nimi tam, gdzie poniosą nogi.
 
  Ponad ostre wierzchołki smreczyn wyrastała skalna wyspa. I kusiła. Górale mówili o niej Baba. Trzeba przyznać, że nazwa ta oddawała w pełni jej podstępny charakter i masywne rozmiary. Tuż za wysoką na blisko 25 metrów Babą, wychylał się zmizerniały Dziad - ostaniec skalny, przyćmiony do reszty rozmiarami swej sąsiadki.
  Z góry widzieliśmy jedynie jeżące się drzewa. Spoglądając na potężne skały ulegliśmy złudzeniu, że dotrzemy do nich w mniej niż kwadrans. Nie przewidzieliśmy tylko, że to, co tak naprawdę las krył w sobie, stanowiło jedną wielką tajemnicę, w którą wkrótce mieliśmy się zagłębić. 

Skała Baba
Foto: Raku

Skały Krupianka

  Tu i ówdzie sterczały spróchniałe pnie okryte mszystym kożuchem. Mimo wczesnej pory panowała atmosfera mroku. Po wczorajszych, solidnych opadach deszczu, każdy krzak, najmniejszy nawet listek, a właściwie cokolwiek czego człowiek się nie dotknął - było mokre. Mimo to dzielnie napieraliśmy do przodu. Tylko jak tu dalej iść, gdy ścieżki brak.
  Zamiast niej pojawiło się głęboko wcięte koryto górskiego potoku. Im niżej, tym robiło się tylko gorzej: niemal pionowa, błotnista skarpa porośnięta zbiorowiskiem paskudnych chwastów. Wyglądało na to, że bez wspinaczki na czworaka się nie obędzie. 

  Decyzja o odwrocie pozostałych jakoś mnie nie zdziwiła. W końcu czekało nas jeszcze wiele kilometrów wspólnej wędrówki. Wyeksploatowanie się do reszty już pierwszego dnia, byłoby czystą głupotą. Skały jednak kusiły do tego stopnia, że postanowiłem spróbować samotnej włóczęgi. Bez względu na konsekwencje. Tak więc, kiedy grupa oddaliła się na miejsce postoju, samozwańczy przewodnik ruszył w kierunku Baby.

  Gdy wszystko wkoło jest mokre, wystarczy zaledwie chwila, by przemoknąć do suchej nitki. Mnie czekało sporo takich chwil. Łącznie ponad trzydzieści minut przedzierania. W tym czasie zdążyłem stoczyć nierówny bój z (jakżeby inaczej mokrymi) pnączami niewiadomego pochodzenia, uzbrojonymi w długie kolce oraz błotnistą breją - jedyną imitacją ścieżki w promieniu kilkuset metrów. Chodzenie czymś takim, sprawiało, że nogi ciągle się rozjeżdżały, zaś utrzymanie pozorów równowagi graniczyło z cudem. Całe te męki zostały wynagrodzone jakiś kilometr dalej. Jakiś, bo parę minut od znalezienia się w dzikim gąszczu, nawaliła lokalizacja i dalej trzeba było iść na czuja. 



 Trzymając się białego sznurka, który wyznaczał granice pola, dotarłem do czegoś, co swym wyglądem przypominało starą, rozpadającą się ze starości drewnianą chałupinę. Szybki rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że jest opuszczona. Zbita była ze wszystkiego, co architekt aktualnie miał pod ręką. Toteż szczeliny między belkami nie były jakimś nadzwyczajnym widokiem. Kiedyś poupychano w nie słomę, która miała służyć jako izolacja. Przez te wszystkie lata nikt nie kwapił się do jej usunięcia i tak została ona do dziś. 
  Przedmioty, które napotkałem wewnątrz, pozostawiono tak, jak gdyby prace na pobliskim polu zakończyły się dosłownie przed chwilą, a gospodarz wybiegł w pośpiechu, by zjeść gorący obiad. Dookoła walało się mnóstwo siana, jego snopy leżały bezładnie na klepisku. U progu zaś znajdował się porzucony garnek, a nieco dalej zardzewiałe taczki. 



  Od bacówki prowadził węzeł dawno nie widzianych ścieżek. Jedne biegły trawiastym grzbietem pasterskich hal. Inne, w tym ta, którą i ja podążałem, oplatały skalne ściany jak wstążka świąteczny prezent. Skały rosły w oczach, z każdą chwilą stając się coraz potężniejsze. Z bliska Dziad nie wyglądał już na takiego zmizerniałego jak przedtem. Stąd był łudząco podobny do twierdzy, czy baszty obronnej osadzonej na niedostępnym cyplu.
  Nabierałem wysokości. Bo ze wspinaczką miało to niewiele wspólnego. Co rusz uważałem, by nie spierniczyć się na dół. Na taką nieopisaną gafę pozwolić sobie zwyczajnie nie mogłem. Nie, ponad 20 metrów nad ziemią. 

U stóp Dziada

  Długo przed sobą nie widziałem nic prócz skalnej ściany. Była poszarpana, nieco zarośnięta. Śledząc wzrokiem drzewa rosnące w pobliżu, powoli zdawałem sobie sprawę, jak wysoko już się wgramoliłem. Ale dopiero kiedy wspiąłem się ponad czupryny najwyższych z nich, dotarło do mnie, że to, na czym obecnie stoję, jest olbrzymim stołem skalnym. Tyle, że pokrywał go nie obrus, a kolorowy dywan, który tworzyły setki, a może nawet i tysiące intensywnie pachnących kwiatów i ziół.
  Stado owiec z tej wysokości przypominało niewielkie, białe punkciki, które stale się przemieszczały. Można powiedzieć, że niewiele różniły się one od znudzonej grupy, która czekała na mnie od prawie godziny (ładny mi ten kwadrans). Nie musiałem widzieć ich twarzy, by wiedzieć, że są wściekli, a wszczęcie buntu wisi w powietrzu. Jeśli chciałem mu jeszcze zapobiec, musiałem zbierać się czym prędzej. 

Uważne oko dostrzeże sylwetki ludzików przy drodze. To nie kto inny jak my

Iglica skalna Dziada


  Ze skałkami wiąże się interesująca ciekawostka geologiczna. Obie ukształtowały się w środkowej jurze. W tamtych czasach tereny te zalewało gorące morze, w którym dochodziło do m.in do tzw. procesu sedymentacji, czyli prościej mówiąc gromadzenia się osadów, a następnie dzielenia się powstałych formacji skalnych na mniejsze. Wtedy też skałki nabrały obecnego kształtu. To, że budują je wapienie można dostrzec już na pierwszy rzut oka, ale jeśli przyjrzymy się im nieco dokładniej, to okaże się, że spoczywają one na łupkach. Ktoś może się zastanawiać co w tym ciekawego. Otóż takie podłoże jest niezwykle niestabilne dla skał i tym oto sposobem Dziad odchyla się grawitacyjnie od Baby. Taka krzywa wieża jaką możemy odwiedzić w Pizzie, tylko w geologicznej wersji.
 
  160 milionów lat później, ściany skalne Baby i Dziada ściągają miłośników wspinaczki, którzy mogą się tu bezkarnie wyszaleć i obudzić w sobie endorfiny. 

Taką ścieżkę to ja rozumiem :)

Droga wspinaczkowa na Babę. W skale znajduje się też niewielka jaskinia. Zwiedzając jej wnętrze natknąłem się na stare banery wyborcze, które służą wspinaczom jako miejsce, gdzie mogą pozostawić sprzęt

  Droga kreśliła zawijasy, łagodnie wchodziła w zakręty, tylko po to, by wkrótce niebezpiecznie opaść w głąb doliny. My tułaliśmy się od zakrętu, do zakrętu w rytmie uderzeń kijków. A stukały dosłownie o wszystko, co napotkały. Kamienista nawierzchnia dodatkowo nie ułatwiała sprawy, ale gdzie ja po wcześniejszych przeżyciach mogłem pozwolić sobie na narzekanie na tak komfortową drogę. Gdyby tak tylko pogoda zechciała choć odrobinę się poprawić byłoby w ogóle wspaniale.

Foto: Kamila

Foto: Locht

Jedna ze skał tworzących grupę tzw. Czerszlowych Skałek. Przed laty te tereny zamieszkiwali Łemkowie

 No cóż, nie ma co ukrywać, że Pieniny powitały nas zgniłą mieszanką pogodową z pogranicza przedwiośnia i późnej jesieni. Mogło lunąć w każdej chwili. Warunki idealne do tego, aby zasiąść wygodnie w fotelu z kubkiem gorącej herbaty, nakryć się po same uszy cieplutkim kocem i zostać pod nim tak długo, jak długo trwać będzie nasz ulubiony film. Do górskiej wędrówki to już tak kontrowersyjnie bym powiedział. Należy jednak pamiętać, że magia gór nie znika wraz z odejściem ładnej pogody. Ona zostaje i towarzyszy dotąd, dopóki jesteśmy pośród szczytów. Ona wędruje wraz z nami jako niewidzialny uczestnik wycieczki, snuje się po bezdrożach i czasem tylko ujawnia, by o sobie przypomnieć.  

Foto: Kamila

Wysoka w chmurach

Foto: Raku

  Właśnie minęliśmy rozległą polankę, kiedy na karku poczuliśmy pierwsze krople deszczu. Na szczęście na horyzoncie wyłaniało się już schronisko. Z komina leciał dym. A jak wiadomo skoro jest dym, to i musi być ciepło. Ale żeby nie było od razu tak bajkowo, nim przekroczyliśmy próg schroniska, zdążyliśmy jeszcze zmarznąć pod pobliską wiatą, gdzie zawiewało z każdej możliwej strony, uderzając kroplami deszczu prosto w nasze twarze. Nie mam pojęcia, kto taki wpadł na pomysł, by zostać pod nią na dłużej(!)

  Podczas gdy za oknem porządnie siąpiło, my podziwialiśmy stare futra rozpięte na ścianach i przeglądaliśmy tomiszcza starych książek o pożółkłych kartkach. Staraliśmy się każdą cząstką siebie pochłonąć niepodrabialny klimat, jaki wypełniał to miejsce i zabrać go ze sobą, by towarzyszył nam przez kolejne dni. 
  Niedługo potem mżawka zdążyła o sobie zapomnieć, i dobrze, gdyż żadne z nas jej nie potrzebowało. Po ostatnim łyku herbaty, który smakował tu jak nigdy, podjęliśmy decyzję o skorzystaniu z okienka pogodowego i ruszenia w dalszą podróż. W końcu lada chwila wszystko mogło się diametralnie zmienić. 

Schronisko pod Durbaszką

  Towarzyszyły nam rozległe hale. W teorii miały rozpościerać się z nich jeszcze bardziej rozległe widoki. Na razie jednak w dali widać było jedynie gęste i lepiące się mleko. Oczy wyobraźni musiały się nieźle nakombinować, by zmajstrować te piękne panoramy, które doskonale pamiętaliśmy z pocztówek. 
  Przed nami podobno najpiękniejszy punkt widokowy w całych Pieninach. Skoro tak mówią, to podziwiam. Najpierw w lewo. A tam yyy.... mgła. No całkiem ładna, taka mglista. Obracam głowę w prawo. O znowu mgła. Wciąż jako ostatnia resztka nadziei pozostawał jeszcze widok za plecami. Może chociaż on nie zawiedzie. Zawiódł i to na całej linii. Szlak, którym wędrowaliśmy powoli znikał za mglistą zasłoną, a co tu dopiero mówić o odległych krajobrazach. Tośmy się naoglądali.
  Według drogowskazu do Kilimandżaro zostało nam ponad 6000 km. Dach Afryki musiał sobie jednak cierpliwie poczekać, bo dyszka dzieląca nas od kwatery wyglądała o wiele bardziej kusząco. 


Kilkadziesiąt sekund na Słowacji

Drogowskaz na szczycie Wysokiego Wierchu

  Niebawem okienko pogodowe zasłoniły kłębiaste paskudy, z których znów zaczęło kropić coś drobnego. Czuliśmy się, jakby ktoś stale spryskiwał nas aerozolem. Turystów taka pogoda jednak nie zniechęcała. Wręcz przeciwnie - nadciągały tłumy. Lada moment zrobiło się tak samo tłocznie, jak i multikulturowo. W końcu na Słowację mieliśmy przysłowiowy rzut beretem. I autentycznie, jeśli tylko któreś z nas posiadałoby taki beret i nim w miarę mocno rzuciło, to wylądowałby już po stronie naszych południowych sąsiadów.

Wehikuł czasu
Foto: Raku