Nie od dziś wiadomo, że kiedy pojawiają się skałki, my stajemy się nieznośni do opanowania. Kieruje nami wówczas głód wspinaczki. Ja biegam jak szalony z aparatem i cykam zdjęcia tym, co próbują sił we wspinaczce, zaś Ci którzy widzą to po raz pierwszy, stoją z osłupieniem na twarzach.
Wydłużona grzęda Basów, porozdzielana wąskimi uskokami nasuwała mi wspomnienia naszej świętokrzyskiej Zelejowej. Podobnie jak ona porośnięta była przez liczne krzaczory. Chropowatą strukturę wapieni pokrywały zielonkawe różyczki rojowników. I jeszcze ten widok. Pola, pola i raz jeszcze pola. A na jednym z pól mężczyzna ubrany w białą, lnianą koszulę, który macha długą kosą. Jak cudownie sielsko, aż szkoda się stąd ruszać.
Odkąd opuściliśmy szlak zrobiło się nieopisanie pięknie. Królowała soczysta zieleń i rozległa przestrzeń. Tak rozległa, że trudno było odnaleźć coś, co można byłoby uznać za jej wyraźny koniec. Niektóre z pagórków wyglądały niczym tapeta Windowsa. Aż miało się ochotę z nich turlać, prędko rozbić piknik, na którymś z nich i z lornetką w ręku podziwiać te liczne fale, szachownice, pasy. Je wszystkie przecinała wijąca się jak wąż ubita polna droga. Zgromadzone przy niej łaciate mućki spode łba patrzyły na naszą roześmianą grupę i co rusz odganiały się od chmar upierdliwych much. Blaszane dzwonki melodyjnie dzwoniły, za każdym razem, gdy przeżuwacze schylały się, by przystrzyc trochę trawy.
|
Ukryta pośród drzew Rafaczowa Skała |
|
To spojrzenie mówi wszystko Foto: Raku |
|
Foto: Raku |
I tak znaleźliśmy się pośród morza blado fioletowych bodziszków. Lekki wiatr gładził i czesał kwiaty, tak, że okolica zdawała się falować. A my niczym okręty na tym morzu płynęliśmy między kolejnymi zielonymi wysepkami, by ostatecznie dotrzeć na największą z nich, z której roztaczał się widok na bijące serce tej ni to płaskiej, ni to górzystej krainy.
|
Łany bodziszków łąkowych |
Z każdej strony otaczał nas grzbiet zalesionych górskich szczytów. Ale i tak na pierwszym planie wciąż pozostawała iskrząca się tafla czorsztyńskiego zalewu. Po obu jego brzegach rozlewały się dziesiątki, a może i nawet setki małych domków okolicznych wsi. I tak aż po horyzont. Gdzieniegdzie rosły pojedyncze drzewa, niczym jacyś strażnicy. Niebo pokryły przypominającą watę cukrową cumulusy. Co jakiś czas przebijały się przez nie promienie południowego Słońca, które wraz z cieniem malowało obraz na pobliskim krajobrazie, a pola jak płótno chłonęły go bez najmniejszego sprzeciwu. Rozpoczęła się gra świateł.
|
Zalew Czorsztyński |
|
Foto: Raku |
|
Widok w kierunku wschodnim z Korowej Skały Foto: Kamila |
Upał nieco zelżał. Wędrowaliśmy czymś, co przypominało niewielką kotlinę. U wrót zielonej bramy, do której zbliżaliśmy się z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej, majaczyła się góra, będąca jednocześnie miejscem upragnionego postoju. Wyglądała na dziką, taką, której zdobycie będzie wymagało od nas sporych pokładów siły i energii. I istotnie dużo się nie pomyliliśmy.
Po wyznaczeniu azymutu ze strefy pól zmierzaliśmy do granicy lasu. Jako, że prowadziła tędy jedna tylko droga, zbyt dużego wyboru nie mieliśmy, a tym samym nie mogłem dać pokazu swoich niebywałych zdolności gubienia grupy.
W lesie rosły głównie sędziwe olsze i wierzby. To oznaczało, że wkraczamy w coraz bardziej podmokłe tereny. Do rzeki było już blisko. Zapach wody, podobnie jak jej szum, wypełniał powietrze. Wkrótce całkiem zwyczajna ścieżynka, przybrała postać błotnistej kałuży.
Za kałużową drogą czekała na nas polanka. Było też widać ją. Była ogromna, wznosiła się ponad wszystko dookoła. Nasze, zadarte wysoko w górę głowy badały każdy jej zakamarek w poszukiwaniu jakiejś ścieżki, która zaprowadziłaby nas na samą górę.
|
Osobliwe ule |
|
Ściana skalna Kramnicy |
Ścieżka znalazła się sama, parę chwil później. Należała do absolutnie najbardziej stromych w każdej możliwej skali. Pnąca się nitka oplatała wpierw podnóże majestatycznej skalnej ściany, następnie kręcąc zawijasy ostrym zboczem, łączyła się z położoną ciut wyżej wąską półką skalną, która z kolei spinała sąsiednie krańce góry. Na koniec przechodziła w coś na kształt stromej, gliniastej pochylni, będącej ostatnią przeszkodą w dostaniu się na górę.
Ciężkie plecaki, gorąc i powszechne zmęczenie również stanowiły niemałą przeszkodą w stanięciu na szczycie. Ciążyły, ograniczały nie tylko ruchy, ale i ich płynność, szybkość. Wchodziliśmy jeden za drugim. Krok w krok, pomagając sobie kijkami i chwytając się wystających z ziemi korzeni.
Prócz gliny ścieżkę pokrywał luźny materiał skalny. Jeden nieostrożny ruch w połączeniu z trudno dostępnym terenem wystarczył, by przepis na katastrofę stał się gotowy.
Wspinaczka szła niemrawo. Gdzieś mniej więcej w połowie drogi, któraś z osób idących na przodzie, przypadkowo strąciła kamyk. Ten jeden, niepozorny kamyczek poruszył kolejne, a te następne, które spadając zmieniały się w miniaturową lawinę, która sunęła wprost na nas, z każdą chwilą nabierając prędkości tak wielkiej, że ratowanie się ucieczką zwyczajnie nie miało sensu. Szczęśliwie deszcz skalnych odłamków spadł daleko od nas.
Im dalej, tym robiło się i trudniej i stromiej. Kijki przestały już wystarczać. Ścieżka zbliżała nas do urwiska, które opadało pionowo, jakby ktoś z pietyzmem przekroił je nożem wprost do rwącej rzeki, z dnem usłanym przez głazy. Gdyby któremuś z nas przypadkiem stoczył się, a w konsekwencji spadł plecak, to przy takiej wysokości zostałoby z niego parę strzępów, a o drugim śniadaniu, czy właściwie już podobiadku, moglibyśmy zapomnieć.
Opierając się o pnie powykręcanych sosen, nabieraliśmy rumieńców zachwytu. Widok z góry zapierał dech w naszych zmęczonych piersiach. Ponad skalisty przełom Białki wyrastały okazałe Tatry. Co prawda zachmurało się do tego stopnia, że prawie nie było ich widać, ale najważniejsze, że były. W końcu udało nam się je ujrzeć.
|
Foto: Raku |
Po zejściu, a może bardziej kontrolowanym zsunięciu się tą samą ścieżką, wkroczyliśmy w nieuczęszczane gęstwiny. Innej drogi nie było. Tą jedyną musieliśmy wytyczyć sami. Czuliśmy się jak w dżungli. Co rusz wymachiwaliśmy kijkami.
Roślinne resztki wplątywały się we włosy. Goła, bezbronna i nie osłonięta niczym żółw bez skorupy skóra, przeżywała istną katorgę. Wiklina drżała. Przybrzeżne szuwary, wyższe od nas samych i liście tak wielkie, że równie dobrze, pod jednym takim moglibyśmy przeczekać ulewę, kładły się jeden za drugim. Po badylach, które dzielnie stawiały opór, nie zostało już ani śladu. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą, nie widać było nic prócz chaszczy, teraz widniała przecięta ścieżka. Była jak gęsty tunel, który zamykał się szczelnie za każdym, kto do niego wszedł.
Zaraz za tunelem i następnym pasem zarośli, ukazała nam się Białka, a do głowy zawitała budząca trwogę wizja wodnej przeprawy.
Stanęliśmy jeden obok drugiego, rozciągając się wzdłuż brzegu rzeki. Porozumiewawczo zerknęliśmy na rzekę, następnie na swoje buty i raz jeszcze na nią. Po chwili obuwie wylądowało to przywiązane do plecaków, gdzie sobie spokojnie dyndało, to w mocno zaciśniętych dłoniach.
Woda obmywała krągłe otoczaki. Prześlizgiwała się pośród mniejszych, a na tych większych rwała ostro i tworzyła bystrza. Niektóre z głazów wystawały ponad jej wzburzoną powierzchnię, tworząc coś na kształt naprzemiennie znikającego i pojawiającego się pomostu.
Na tym etapie jeszcze żadne z nas nie chciało się za bardzo zmoczyć. Toteż stąpaliśmy wdzięcznie i ostrożnie, dokładnie obmyślając najmniejszy nawet ruch. Odległość dzieląca sąsiednie głazy stawała się tym większa, im bardziej zbliżaliśmy się do wysepki.
Gdy w końcu udało nam się na nią dotrzeć, razem z Wojtkiem i Kamilą postanowiłem, że przycupniemy tu na dłuższą chwilę i zorientujemy się w sytuacji. Niebawem okazało się, że odcinek rzeki, który dotychczas pokonaliśmy, był jedynie przedsmakiem tego, z czym mieliśmy się zmierzyć za moment.
|
Początek przeprawy |
Jakby to ująć... rzeka nabrała nieco rozmiarów. Zrobiła się nie tylko widocznie szersza, ale i głębsza. Teraz każdy z otoczaków tonął pod masą żywo płynącej wody. My jeszcze nie tonęliśmy. Ci odważniejsi ruszyli nawet do walki z żywiołem.
Woda w oka mgnieniu sięgnęła im do kolan, by zaraz potem sięgnąć już pasa. Uderzała w nich całą mocą, i roztrzaskiwała się jakby byli skałami. Raku, Makumba, Locht oraz Janek z pomocą dodatkowej pary odnóży w postaci kijków trekkingowych, dzielnie napierali do przodu. Ciężkie plecaki dociskały ich do dna, niczym jakaś niewidoczna siła.
Przerażenie najpierw odpijało się w ich oczach, skąd przechodziło na twarze naszej trójki, a dalej przenikało do naszych wnętrz, gdzie paraliżowało i kazało ani drgnąć z suchej i co najważniejsze bezpiecznej wysepki. Wtedy właśnie dokonaliśmy najgorszego wyboru z możliwych.
|
Locht walczący z nurtem |
Znaleźć inne, węższe miejsce, by przeprawić się przez rzekę - brzmi świetnie. Szkoda tylko, że nie mieliśmy pojęcia o tym, że takie miejsce zwyczajnie nie istnieje. A przynajmniej nie w promieniu pół godziny wędrówki. Ale na co komu ta wiedza, gdy jest się kuszonym utopijną wizją bezproblemowego znalezienia się na drugim brzegu.
Kilkanaście minut później podjęliśmy próbę przejścia numer dwa. Nim weszliśmy do wody, śledziliśmy wzrokiem kłodę. Ot całkiem spory kawał drewna, oddał się nurtowi bez reszty. Ten robił z kłodą dosłownie co chciał.
Sama woda była lodowata. Dłuższe brodzenie w niej doprowadzało do tego, że nogi stawały się sine i przeszywająco mrowiły. Kiedy usiłowaliśmy wbić kijek w skaliste podłoże, ten bezwładnie odchylał się od pionu i zakotwiczał kilkadziesiąt centymetrów dalej niż tego chcieliśmy.
Wpatrując się dłużej w rwącą toń, nasz błędnik zaczynał szaleć. Miało się wrażenie, że świat wkoło wiruje. Chwila nieuwagi - choćby poślizgniecie się na którymś z kamieni, albo wytrącenie kijka z ręki - wystarczyła, by runąć na dno i albo pozostać tam na zawsze, albo zostać porwanym przez dziki nurt Białki jak ta kłoda, będąc zupełnie bezbronnym wobec potęgi żywiołu.
Nadszedł czas próby. Strach czaił się na każdym kroku. Wyglądał spod naszych czupryn i w moim przypadku przybrał formę fobii. Fobii przed wodą. A to dlatego, że nigdy dotąd nie nauczyłem się pływać. Wstyd się przyznać, ale z pływaniem zawsze mieliśmy na pieńku. Teraz z tyłu głowy osaczała mnie myśl, że skoro na basenie nie dawałem sobie rady, to co dopiero miałbym poradzić sobie tutaj.
Serce podchodziło mi do gardła. Zapewne byłoby też słychać moje głośne przełykanie śliny, gdyby nie jeszcze głośniejszy szum rzeki. Wojtek czekał na mnie już w połowie drogi do sąsiedniego brzegu. Ale się mnie nie doczekał, bo zawróciłem. Białka ze mną wygrała. Nie doceniłem jej, a może właściwszym określeniem byłoby powiedzieć, że przeceniłem swoje możliwości. Co prawda każde z nas poczuło, ten wyczekiwany z utęsknieniem smak prawdziwej przygody, ale dzielił go posmak gorzkiej porażki.
W czasie, gdy ostatecznie porzuciliśmy zamiar przeprawy wpław, grupka najodważniejszych suszyła się już na drugim brzegu. Czy im zazdrościliśmy? Nie znam nikogo, kto by nie zazdrościł znajdując się w naszym położeniu. Byliśmy równie potwornie zmęczeni, co przemoczeni, a do najbliższego mostu dzieliło nas ponad 2 km wędrówki brzegiem rzeki. Boso.
|
Foto: Locht |
Gołe stopy zostawiały nietrwałe ślady w mokrym piasku. Grudki ziemi wchodziły między palce i obcierały. I jeszcze te uciążliwe kamyki. Po godzinie chodzenie nawet po otoczakach przypominało stąpanie po rozrzuconych klockach. Bolało. Nasze, wcześniej białe stopy, teraz oblepiała zeschnięta mieszanka rzecznego mułu i błota. Tak nas pochłonęło to narzekanie, że nawet nie spostrzegliśmy, że prosto na nas biegnie rozpędzony owczarek niemiecki.
Z dala - krwiożercza włochata bestia ważąca na oko 30 kilogramów, której szczęśliwy los zesłał trzy ofiary na pożarcie. O ucieczce nie było nawet mowy. Pędziło na nas toto tak szybko, że nie zdążylibyśmy czmychnąć.
Przybraliśmy pozycję ochronną, tj. staliśmy dokładnie tak samo jak przedtem, z tą tylko różnicą, że żadne z nas nie śmiało wydusić z siebie ani słowa. Jak się okazało ów pozycja zdała się na nic, bo jedynym czego chciał od nas pies była potrzeba atencji i niekończąca się chęć zabawy z obcymi.
Dziesięć minut później zrobiło się na moment przyjemnie. Weszliśmy na asfalt. Przyjemnie było do czasu, gdy asfalt nie zaczął parzyć. Dotychczas niewidoczne odciski uwidoczniły się. Cali brudni, rozłożyliśmy się na poboczu i marzyliśmy tylko o tym, by jak najszybciej wysuszyć stopy i założyć buty. Czuliśmy się tak, jak wyglądaliśmy, czyli te parę kilometrów temu zupełnie uleciało z nas życie.
|
Most na Białce w okolicach Trybsza |
W końcu udało nam się pokonać rzekę, co prawda mostem, ale kiedy już znaleźliśmy się po tej drugiej stronie Białki, nastała nieopisana ulga. Rzeka jakby całkowicie obojętna na trud jaki włożyliśmy w jej pokonanie, płynęła sobie z charakterystyczną dla siebie energią. Taką samą, jaką mieliśmy okazję podziwiać będąc jeszcze w Krempachach.
Niedługo potem wkroczyliśmy na teren rezerwatu, gdzie powitała nas skalna grań. Wędrówkę jej grzbietem urozmaicały widoki tak piękne, że zapomnieliśmy o towarzyszącym nam dotychczas zmęczeniu i oddaliśmy się magii tego niesamowitego miejsca.
|
Droga wiodąca na szczyt Obłazowej Skały |
Jak miło z Wami powspominać nasze nie tak dawne wędrówki. Rzecz jasna, odmienne, choć podobne. Do Białej nie weszliśmy, wystarczyło nam podziwianie przełomu, a Dursztyńskie Skałki musieliśmy odpuścić, bo okrutnie lało.
OdpowiedzUsuńJakim cudem Kamila zrobiła takie świetne zdjęcia w kościele w Dębnie?! Podczas naszej bytności był kategoryczny zakaz fotografowania. Można sobie było co najwyżej widokówkę kupić.
Ze zdjęciami było ciekawie. Podczas mojej ostatniej wizyty w kościele, czyli jeszcze 8 lat temu, nie było mowy o zrobieniu choć jednej foty ze środka. Doskonale pamiętając o tym zakazie, wpadłem na pomysł, aby wejść z ukrytym telefonem, w którym byłaby włączona kamera. Misja godna filmów szpiegowskich, ale ostatecznie nic z niej nie wyszło. Telefon owszem nagrał wszystko, jednak tuż za przekroczeniem progu kościoła, zapadł się zbyt głęboko do kieszeni i wszystko co się nagrało było jedynie czarną plamą :) I kiedy już myśleliśmy, że odnieśliśmy druzgocącą porażkę, przyszedł koniec zwiedzania. Wówczas turyści zwiedzający razem z nami, wyciągnęli aparaty i zaczęli robić zdjęcia. Nikt nie protestował. To i my wyciągnęliśmy korzystając z niebywałej okazji.
Usuń