Obserwatorzy

Popularne posty

środa, 2 lutego 2022

PIENINY 2021: BABA I DZIAD

20.07.2021

Trasa: Jaworki, Czarna Woda - Sołtysie Skały - Czerszlowe Skałki - Durbaszka - Wysoki Wierch - Huściawa - Szlachtowa, ok. 14 km

  Zew przygody wzywał. Wołał głośno, przyprawiając o szybsze bicie naszych serc. Te spragnione dalekich wojaży, czekały tylko na to, abyśmy z zakurzonej paszczy szafy znów wyciągnęli ogromne plecaki i wyruszyli z nimi tam, gdzie poniosą nogi.
 
  Ponad ostre wierzchołki smreczyn wyrastała skalna wyspa. I kusiła. Górale mówili o niej Baba. Trzeba przyznać, że nazwa ta oddawała w pełni jej podstępny charakter i masywne rozmiary. Tuż za wysoką na blisko 25 metrów Babą, wychylał się zmizerniały Dziad - ostaniec skalny, przyćmiony do reszty rozmiarami swej sąsiadki.
  Z góry widzieliśmy jedynie jeżące się drzewa. Spoglądając na potężne skały ulegliśmy złudzeniu, że dotrzemy do nich w mniej niż kwadrans. Nie przewidzieliśmy tylko, że to, co tak naprawdę las krył w sobie, stanowiło jedną wielką tajemnicę, w którą wkrótce mieliśmy się zagłębić. 

Skała Baba
Foto: Raku

Skały Krupianka

  Tu i ówdzie sterczały spróchniałe pnie okryte mszystym kożuchem. Mimo wczesnej pory panowała atmosfera mroku. Po wczorajszych, solidnych opadach deszczu, każdy krzak, najmniejszy nawet listek, a właściwie cokolwiek czego człowiek się nie dotknął - było mokre. Mimo to dzielnie napieraliśmy do przodu. Tylko jak tu dalej iść, gdy ścieżki brak.
  Zamiast niej pojawiło się głęboko wcięte koryto górskiego potoku. Im niżej, tym robiło się tylko gorzej: niemal pionowa, błotnista skarpa porośnięta zbiorowiskiem paskudnych chwastów. Wyglądało na to, że bez wspinaczki na czworaka się nie obędzie. 

  Decyzja o odwrocie pozostałych jakoś mnie nie zdziwiła. W końcu czekało nas jeszcze wiele kilometrów wspólnej wędrówki. Wyeksploatowanie się do reszty już pierwszego dnia, byłoby czystą głupotą. Skały jednak kusiły do tego stopnia, że postanowiłem spróbować samotnej włóczęgi. Bez względu na konsekwencje. Tak więc, kiedy grupa oddaliła się na miejsce postoju, samozwańczy przewodnik ruszył w kierunku Baby.

  Gdy wszystko wkoło jest mokre, wystarczy zaledwie chwila, by przemoknąć do suchej nitki. Mnie czekało sporo takich chwil. Łącznie ponad trzydzieści minut przedzierania. W tym czasie zdążyłem stoczyć nierówny bój z (jakżeby inaczej mokrymi) pnączami niewiadomego pochodzenia, uzbrojonymi w długie kolce oraz błotnistą breją - jedyną imitacją ścieżki w promieniu kilkuset metrów. Chodzenie czymś takim, sprawiało, że nogi ciągle się rozjeżdżały, zaś utrzymanie pozorów równowagi graniczyło z cudem. Całe te męki zostały wynagrodzone jakiś kilometr dalej. Jakiś, bo parę minut od znalezienia się w dzikim gąszczu, nawaliła lokalizacja i dalej trzeba było iść na czuja. 



 Trzymając się białego sznurka, który wyznaczał granice pola, dotarłem do czegoś, co swym wyglądem przypominało starą, rozpadającą się ze starości drewnianą chałupinę. Szybki rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że jest opuszczona. Zbita była ze wszystkiego, co architekt aktualnie miał pod ręką. Toteż szczeliny między belkami nie były jakimś nadzwyczajnym widokiem. Kiedyś poupychano w nie słomę, która miała służyć jako izolacja. Przez te wszystkie lata nikt nie kwapił się do jej usunięcia i tak została ona do dziś. 
  Przedmioty, które napotkałem wewnątrz, pozostawiono tak, jak gdyby prace na pobliskim polu zakończyły się dosłownie przed chwilą, a gospodarz wybiegł w pośpiechu, by zjeść gorący obiad. Dookoła walało się mnóstwo siana, jego snopy leżały bezładnie na klepisku. U progu zaś znajdował się porzucony garnek, a nieco dalej zardzewiałe taczki. 



  Od bacówki prowadził węzeł dawno nie widzianych ścieżek. Jedne biegły trawiastym grzbietem pasterskich hal. Inne, w tym ta, którą i ja podążałem, oplatały skalne ściany jak wstążka świąteczny prezent. Skały rosły w oczach, z każdą chwilą stając się coraz potężniejsze. Z bliska Dziad nie wyglądał już na takiego zmizerniałego jak przedtem. Stąd był łudząco podobny do twierdzy, czy baszty obronnej osadzonej na niedostępnym cyplu.
  Nabierałem wysokości. Bo ze wspinaczką miało to niewiele wspólnego. Co rusz uważałem, by nie spierniczyć się na dół. Na taką nieopisaną gafę pozwolić sobie zwyczajnie nie mogłem. Nie, ponad 20 metrów nad ziemią. 

U stóp Dziada

  Długo przed sobą nie widziałem nic prócz skalnej ściany. Była poszarpana, nieco zarośnięta. Śledząc wzrokiem drzewa rosnące w pobliżu, powoli zdawałem sobie sprawę, jak wysoko już się wgramoliłem. Ale dopiero kiedy wspiąłem się ponad czupryny najwyższych z nich, dotarło do mnie, że to, na czym obecnie stoję, jest olbrzymim stołem skalnym. Tyle, że pokrywał go nie obrus, a kolorowy dywan, który tworzyły setki, a może nawet i tysiące intensywnie pachnących kwiatów i ziół.
  Stado owiec z tej wysokości przypominało niewielkie, białe punkciki, które stale się przemieszczały. Można powiedzieć, że niewiele różniły się one od znudzonej grupy, która czekała na mnie od prawie godziny (ładny mi ten kwadrans). Nie musiałem widzieć ich twarzy, by wiedzieć, że są wściekli, a wszczęcie buntu wisi w powietrzu. Jeśli chciałem mu jeszcze zapobiec, musiałem zbierać się czym prędzej. 

Uważne oko dostrzeże sylwetki ludzików przy drodze. To nie kto inny jak my

Iglica skalna Dziada


  Ze skałkami wiąże się interesująca ciekawostka geologiczna. Obie ukształtowały się w środkowej jurze. W tamtych czasach tereny te zalewało gorące morze, w którym dochodziło do m.in do tzw. procesu sedymentacji, czyli prościej mówiąc gromadzenia się osadów, a następnie dzielenia się powstałych formacji skalnych na mniejsze. Wtedy też skałki nabrały obecnego kształtu. To, że budują je wapienie można dostrzec już na pierwszy rzut oka, ale jeśli przyjrzymy się im nieco dokładniej, to okaże się, że spoczywają one na łupkach. Ktoś może się zastanawiać co w tym ciekawego. Otóż takie podłoże jest niezwykle niestabilne dla skał i tym oto sposobem Dziad odchyla się grawitacyjnie od Baby. Taka krzywa wieża jaką możemy odwiedzić w Pizzie, tylko w geologicznej wersji.
 
  160 milionów lat później, ściany skalne Baby i Dziada ściągają miłośników wspinaczki, którzy mogą się tu bezkarnie wyszaleć i obudzić w sobie endorfiny. 

Taką ścieżkę to ja rozumiem :)

Droga wspinaczkowa na Babę. W skale znajduje się też niewielka jaskinia. Zwiedzając jej wnętrze natknąłem się na stare banery wyborcze, które służą wspinaczom jako miejsce, gdzie mogą pozostawić sprzęt

  Droga kreśliła zawijasy, łagodnie wchodziła w zakręty, tylko po to, by wkrótce niebezpiecznie opaść w głąb doliny. My tułaliśmy się od zakrętu, do zakrętu w rytmie uderzeń kijków. A stukały dosłownie o wszystko, co napotkały. Kamienista nawierzchnia dodatkowo nie ułatwiała sprawy, ale gdzie ja po wcześniejszych przeżyciach mogłem pozwolić sobie na narzekanie na tak komfortową drogę. Gdyby tak tylko pogoda zechciała choć odrobinę się poprawić byłoby w ogóle wspaniale.

Foto: Kamila

Foto: Locht

Jedna ze skał tworzących grupę tzw. Czerszlowych Skałek. Przed laty te tereny zamieszkiwali Łemkowie

 No cóż, nie ma co ukrywać, że Pieniny powitały nas zgniłą mieszanką pogodową z pogranicza przedwiośnia i późnej jesieni. Mogło lunąć w każdej chwili. Warunki idealne do tego, aby zasiąść wygodnie w fotelu z kubkiem gorącej herbaty, nakryć się po same uszy cieplutkim kocem i zostać pod nim tak długo, jak długo trwać będzie nasz ulubiony film. Do górskiej wędrówki to już tak kontrowersyjnie bym powiedział. Należy jednak pamiętać, że magia gór nie znika wraz z odejściem ładnej pogody. Ona zostaje i towarzyszy dotąd, dopóki jesteśmy pośród szczytów. Ona wędruje wraz z nami jako niewidzialny uczestnik wycieczki, snuje się po bezdrożach i czasem tylko ujawnia, by o sobie przypomnieć.  

Foto: Kamila

Wysoka w chmurach

Foto: Raku

  Właśnie minęliśmy rozległą polankę, kiedy na karku poczuliśmy pierwsze krople deszczu. Na szczęście na horyzoncie wyłaniało się już schronisko. Z komina leciał dym. A jak wiadomo skoro jest dym, to i musi być ciepło. Ale żeby nie było od razu tak bajkowo, nim przekroczyliśmy próg schroniska, zdążyliśmy jeszcze zmarznąć pod pobliską wiatą, gdzie zawiewało z każdej możliwej strony, uderzając kroplami deszczu prosto w nasze twarze. Nie mam pojęcia, kto taki wpadł na pomysł, by zostać pod nią na dłużej(!)

  Podczas gdy za oknem porządnie siąpiło, my podziwialiśmy stare futra rozpięte na ścianach i przeglądaliśmy tomiszcza starych książek o pożółkłych kartkach. Staraliśmy się każdą cząstką siebie pochłonąć niepodrabialny klimat, jaki wypełniał to miejsce i zabrać go ze sobą, by towarzyszył nam przez kolejne dni. 
  Niedługo potem mżawka zdążyła o sobie zapomnieć, i dobrze, gdyż żadne z nas jej nie potrzebowało. Po ostatnim łyku herbaty, który smakował tu jak nigdy, podjęliśmy decyzję o skorzystaniu z okienka pogodowego i ruszenia w dalszą podróż. W końcu lada chwila wszystko mogło się diametralnie zmienić. 

Schronisko pod Durbaszką

  Towarzyszyły nam rozległe hale. W teorii miały rozpościerać się z nich jeszcze bardziej rozległe widoki. Na razie jednak w dali widać było jedynie gęste i lepiące się mleko. Oczy wyobraźni musiały się nieźle nakombinować, by zmajstrować te piękne panoramy, które doskonale pamiętaliśmy z pocztówek. 
  Przed nami podobno najpiękniejszy punkt widokowy w całych Pieninach. Skoro tak mówią, to podziwiam. Najpierw w lewo. A tam yyy.... mgła. No całkiem ładna, taka mglista. Obracam głowę w prawo. O znowu mgła. Wciąż jako ostatnia resztka nadziei pozostawał jeszcze widok za plecami. Może chociaż on nie zawiedzie. Zawiódł i to na całej linii. Szlak, którym wędrowaliśmy powoli znikał za mglistą zasłoną, a co tu dopiero mówić o odległych krajobrazach. Tośmy się naoglądali.
  Według drogowskazu do Kilimandżaro zostało nam ponad 6000 km. Dach Afryki musiał sobie jednak cierpliwie poczekać, bo dyszka dzieląca nas od kwatery wyglądała o wiele bardziej kusząco. 


Kilkadziesiąt sekund na Słowacji

Drogowskaz na szczycie Wysokiego Wierchu

  Niebawem okienko pogodowe zasłoniły kłębiaste paskudy, z których znów zaczęło kropić coś drobnego. Czuliśmy się, jakby ktoś stale spryskiwał nas aerozolem. Turystów taka pogoda jednak nie zniechęcała. Wręcz przeciwnie - nadciągały tłumy. Lada moment zrobiło się tak samo tłocznie, jak i multikulturowo. W końcu na Słowację mieliśmy przysłowiowy rzut beretem. I autentycznie, jeśli tylko któreś z nas posiadałoby taki beret i nim w miarę mocno rzuciło, to wylądowałby już po stronie naszych południowych sąsiadów.

Wehikuł czasu
Foto: Raku

2 komentarze:

  1. Pamiętam, że będąc w Pieninach planowaliśmy wejście na Wysoki Wierch, ale, jak to się mówi, nie dzisiaj. No i jakoś to jutro jeszcze nie nadeszło... Pogoda się zmieniła na niekorzyść i nas zniechęciła. Dobrze, że Was nic nie zniechęca. Przywilej młodości.

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetnie znam te tereny, Ale zawsze wracam chętnie. Najbliższy powrót to do Szczawnicy, do siedziby PTTK żeby odznakę zdobywcy Korony Pienin odebrać.

    OdpowiedzUsuń