Obserwatorzy

Popularne posty

środa, 27 lutego 2019

Wycieczka nr 24: MACZETA, PIEŃ I RZEKA


28.08.2018

Skład: Makumba, Obar i Ja

Trasa: Wólka Kłucka - Kuźniaki - Rez. Perzowa Góra - Góra Siniewska - Rez. Barania Góra - Oblęgorek, ok. 18 km

  Na początku była rzeka. Mętna, szeroka i głęboka do kolan. Jak nazwał ją sam Żeromski - Wierna. Następnie obudziły się pokrzywy. Kąsały, parzyły, bolały. Maczeta w starciu z nimi zdawała się bezużyteczna. Było i ogrodzenie z metalowej siatki. Wówczas nie do sforsowania dla trójki gimnazjalistów. W tym wszystkim zabrakło tylko jednego - mostu. Musieliśmy skonstruować go własnoręcznie. 
  Z każdą chwilą teren, w którym przebywaliśmy stawał się coraz mniej przystępny. Gąszcz przybierał na sile. Dostępu do ruin broniła niestrudzenie rzeka. Tuż przed nią pojawiła się niespodzianka w postaci mokradeł. Takich, w których Shrek spokojnie znalazłby dla siebie przytulny kącik. 

  Kto by pomyślał, że wówczas z pomocą przyjdą nam bobry. Ścięty przez ich pożółkłe siekacze pień spinał oba brzegi rzeki na wzór kładki. Wystarczyło tylko po nim przejść. Tylko? Aż! Był potwornie śliski. W miejscach pozbawionych kory nie sposób było ustać. Nogi tańczyły same kankana. Wtedy do gry wkroczyły kijki. 
  Służyły za dodatkowe kończyny, jakimi łapaliśmy równowagę. Kijek w rzekę - krok wprzód. I tak aż po sam brzeg, o ile w drodze kijek nie ugrzązł w mule, a ty nie zachybotałeś się omal nie wpadając do lodowatej wody.

Dzielny Obar pokonujący rzekę

  Nikt się nie utopił, nikt też nie zanurkował i o dziwo każdy przeżył w jednym kawałku. Jak więc sami widzicie żadnych sensacji, tylko same nudy. Ale do czasu.
  Powiedzieć, że ruiny pałacu rozczarowały, to nic nie powiedzieć. Ot resztki kamiennych ścian i murków połatanych cegłami. Przy próbie wdrapania na jeden z takich murków, część z tworzących go kamieni poluzowała się, w wyniku czego murek runął, a my wraz z nim. Szczęśliwie skończyło się tylko na paru zadrapaniach i siniakach. Trudno było się nie zgodzić z tabliczkami krzyczącymi na każdym kroku: zakaz wstępu grozi zawaleniem
  Eksploracja pałacowych piwnic również jeżyła włos na głowie. Z popękanego stropu sypały się okruchy ziemi. Czuliśmy się nieswojo, odnosząc nieodparte wrażenie, że ściany piwnic dłużej nie wytrzymają i zawalą się podobnie jak murek grzebiąc nas żywcem. 



  Z pałacem wiąże się intrygująca historia. Jeden z niegdysiejszych właścicieli upierał się, że w salonie rozmawiał z duchem eleganckiego staruszka, którego osobiście zaprosił nawet do stołu. Według innych przesłanek o zmroku przed pałacem pojawiała się zaprzęgnięta w konie karoca. Konie okrywała ulotna piana. Przy wtórze strzelania z batów w oknie karocy ukazywała się blada twarz młodej kobiety, która po chwili rozpływała się we mgle. 
  Ostatnią ze zjaw widziano w pierwszych dniach września 1939 roku, kiedy to ostrzegła żonę ówczesnego właściciela przed ucieczką z pałacu i nieuniknioną klęską Hitlera. 

Widok na pałac od frontu

  Jak to w podobnych przypadkach bywa z ruin wydostaliśmy się nie po pniaku, lecz po ludzku - dziurą w kamiennym murze, a następnie mostem, który poprzednio umknął naszej uwadze w niewytłumaczalny sposób. 
  Odtąd staliśmy się Tezeuszami w labiryncie Minotaura. Poważnie, ktoś wpadł na pomysł, że rozwinie se biały sznurek między drzewami. Po jakiego licha? Można tylko gdybać, bo prawdy nie poznamy raczej nigdy. Ktoś inny, a dokładnie trzech takich ktosiów, śledziło opuszkami palców ów sznurek, zdążając jego śladem i kipiąc ciekawością dokąd zaprowadzi. 
  Plątanina nici z biegiem czasu przekształciła się w serpentyny, koślawe okręgi, aż sznurek niemal tak niespodziewanie jak się pojawił, tak też zniknął. Na końcu zamiast kłębka natrafiliśmy na schody wykute w skale, którymi dostaliśmy się do pewnej groty. 


  Choć ściany groty tonęły w różnego typu dewocjonaliach, kiczowatych kwiatkach i obrazach z podobizną świętych, to było w nich coś intymnego. A to za sprawą skalnej szczeliny, z której wystawały poskładane karteczki. Każda z karteczek - inna intencja. Każda - osobna lista niespełnionych marzeń, obietnic... Każda to człowiek, który kiedyś tu przybył, by ją zostawić. I każde z tych myśli, istnień mieściła w sobie jedna grota skryta pośród świętokrzyskich lasów.   

  Od kilometra po lesie roznosił się smród słodkiej padliny. Sprawców szukaliśmy pod nogami. I znaleźliśmy. Było ich pełno. Wysokością dorównywali innym grzybom. Z racji swego kontrowersyjnego wyglądu nazywano je sromotnikami bezwstydnymi. Były równie urodziwe, jak i przyjemne w zapachu. Lecz to, co jednych obrzydza, innych zniewala. 
  Za przykład niech posłużą muchy, które raźno ściągały do owocników całymi rodzinkami zwabione owadzim afrodyzjakiem. Są też takie elementy, które wierzą, że początkowe stadium grzyba (tzw. czarcie jajo) zalane wódką stanowi niezastąpiony medykament. Niektórzy posunęli się o krok dalej i uważają czarcie jajo za jadalne, w wyniku czego "to coś" ląduje później na ich talerzach, a stamtąd do ust. Niemniej ze względu na ryzyko śmiertelnego zatrucia odradzałbym wszelkich kulinarnych eksperymentów z udziałem sromotnika. 

Młocarnia czyszcząca

Sromotnik smrodliwy

  Szło się płasko jak po stolnicy naszpikowanej z obu stron widokami. Nieraz głowy nie nadążały za oczyma i w szalonym tempie starały się pochłonąć na własność rozległą panoramę. Zdarzały się też wzniesienia oblane asfaltem jak baton czekoladą. 

  Była sobie jedna górka pełna stromizny. Samochody zjeżdżając z niej wywijały piruety i ledwo wyrabiały się z wchodzeniem w zakręt. A to za sprawą palmy benzyny jaka wyciekła z nieszczelnego kanistra. Plama przybrała kształt dwóch podłużnych smug mieniących się we wszystkich kolorach tęczy. Ciekawiło nas jedno. Jak to jest zjechać po czymś takim.
  Starczyło postawić zaledwie malutki kroczek, by przekonać się, że droga w tym miejscu przemieniła się w potężną ślizgawkę. Nabieraliśmy prędkości rowerów. Każde z nas przy próbie wyhamowania na piętach, pląsał śmiesznie i paradoksalnie nabierał prędkości. Przypominaliśmy nowonarodzone kaczątka, którym wbrew własnej woli rozjeżdżały się nogi. 
Przyznaję, że jedna z bardziej absurdalnych rzeczy jaką kiedykolwiek czyniłem


Cała nasza ekipa (od lewej: Ja, Makumba i Obara)
Foto: Stół

  Przeskok o 5 kilometrów do Oblęgorka. Tamtejszy przystanek, gdzie po dłuuugim oczekiwaniu nadjeżdża nasz dyliżans. Bus rusza z warkotem. Obar z Makumbą zdążyli wsiąść. Ja nie miałem tyle szczęścia. Wciąż jeszcze jedną nogą stałem na asfalcie. 
- Wsiadajo, panie wsiadajo! - wrzeszczy cały tył busa.
Ale kierowca zbyt zasłuchany w muzyce płynącej ze słuchawek na uszach, zbyt zapatrzony w przednią szybę, by zorientować się w sytuacji. A gdyby tak tylko zerknął w prawe lusterko z pewnością dostrzegłby w nim mnie odpychającego się rozpaczliwie jedną drogą jak na hulajnodze. Cholernie szybkiej hulajnodze. Zamiast tego, kierowca przyspiesza.
Przestaję nadążać i podkurczam nogi. Bezdech. Zawieszam się na drzwiach, próbując się podciągnąć co sił. W konsekwencji wpadam do środka busa, lądując tuż przy skrzyni biegów. Rozlega się trzask. Drzwi zatrzaskuje pęd powietrza. 
- Szkolny do Kielc!


środa, 20 lutego 2019

I Wyprawa Jaskiniowców Świętokrzyskich: ŁAGÓW - ROZDZIAŁ PIERWSZY


27.08.2018

Skład: Obara, Makumba, Ja

Trasa: Łagów - Dolina Łagowicy - Jaskinia Zbójecka - Łagów

  Jaskinie stanowią zupełnie odrębny świat, zamknięty w mroku ograniczonym siecią trudno dostępnych korytarzy. Pełno w nim błota, wstrętnych pająków i przejmującej ciszy. Te abstrakcyjne połączenia składają się na obraz miejsca, do którego nie każdy chce się dostać. Nie każdy jest bowiem w stanie przemóc swoje lęki i poddać się wirowi ciekawości, porzucając z dala od siebie myśli o czyhającym na każdym kroku niebezpieczeństwie. Wizja utknięcia w pułapce bez wyjścia, gdzie wszystko dookoła chce Cię zabić, jest mocno frapująca i powoduje uwidacznianie się wielu głęboko skrytych reakcji organizmu, których w normalnych warunkach próżno jest poznać. 
  A jednak jaskinie od niepamiętnych czasów zachwycają kolejnych śmiałków, chcących zagłębić się w ich tajemnice. Jaskiniowa niedostępność, często i dziewiczość, działają na niektórych wręcz podniecająco, podsycając wiecznie rozżarzony ogień przygody tlący się w każdym z nas. Przez te kilka chwil spędzonych pod ziemią możemy oderwać się od rzeczywistości, puścić wodzę fantazji, która nieraz znajduje odzwierciedlenie w osobliwych tworach form naciekowych. Niepodrabialna oryginalność jaskiniowego królestwa, dzieli ludzi, na tych, którzy je kochają, chcąc nieustannie do niego wracać, a także tych, u których wywołuje same negatywne emocje.

  Korzystając z ostatnich dni wakacji, postanowiłem wybrać się na pierwszą wyprawę jaskiniową. Szukając w internecie odpowiedniego miejsca na eksploracje, natrafiłem na ciekawe zdjęcia z wnętrza Jaskini Zbójeckiej w Łagowie. Na przystanku przed kościołem Św. Wojciecha, czekali na mnie Makumba i Obara. Po chwili przyjechał autobus nr 206, którym dotarliśmy na miejsce. Pokręciliśmy się trochę w pobliżu rynku szukając szlaku. Z rynku udaliśmy się w stronę mostku na Łagowicy. Według mojej mapy gdzieś przy jej brzegu miała znajdować się jaskinia. Ruszyliśmy więc na jej poszukiwania. Zgodnie z nawigacją weszliśmy pod most i szukaliśmy najwęższego przejścia przez rzekę.

Łagowica
Rzeczka Łagowica

Po oddaniu dzikiego susa byliśmy na jej drugim brzegu. W końcu znaleźliśmy się na asfaltowej drodze. Kiedy minęliśmy ostatnie zabudowania, dotarliśmy do grupy wapiennych skałek.

Dolina Łagowicy skałki 1

Nie znaliśmy jednak dokładnej lokalizacji poszukiwanego przez nas obiektu. Po serii niepowodzeń i wspinania się po skałach, dzięki któremu zobaczyłem, że ktoś z oddali nas obserwuje; nareszcie dotarliśmy do otworu wejściowego Lisiej Jamy.

Dolina Łagowicy skałki 2

Dolina Łagowicy skałki 3

Dolina Łagowicy jaskinia lisia jama
Lisia Jama w Dolinie Łagowicy
Po przebraniu się w odzież roboczą, zaczęliśmy szykować się do zagłębienia się w dziurę. Ostatecznie oświetlając latarkami jej wnętrze, szybko zrezygnowaliśmy z penetracji dalszych partii. Jednym słowem była po prostu za mała. Następnie zaczęliśmy kierować się do Wąwozu Dule. Po drodze spotkaliśmy naszego obserwatora - miejscowego pana, który opowiedział nam historię tutejszych skałek, wspominając, że przed laty były znacznie lepiej widoczne. Pokazał nam też przydatne skróty. Niedługo potem znaleźliśmy się przed wejściem do jaskini.

Jaskinia Zbójecka

Jaskinia Zbójecka


Jaskinia Zbójecka
Otwór wejściowy
Nasze plecaki ukryliśmy w najmniej dostępnych częściach, a ze sobą wzięliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy, wśród których znalazły się czekolady i koc termiczny Makumby. Upchaliśmy je do mojego plecaka owiniętego w czarny worek na śmieci. Z takim wyposażeniem rozpoczęliśmy dalszą podróż. Po przejściu przez całkiem dużą i wysoką komorę, w której zachwyciły nas zachowane formy nacieków, wkroczyliśmy do niezwykle wąskiego przejścia, którego pokonanie wymagało nie lada umiejętności.

Jaskinia Zbójecka

Jaskinia Zbójecka

Jaskinia Zbójecka

Jaskinia Zbójecka

Jaskinia Zbójecka
Tworzący się stalaktyt
Najpierw lewa, potem prawa noga i dopiero ręce. Tak to mniej więcej wyglądało. Musieliśmy jednak uważać, by się nie zaklinować, a mi i Makumbie niewiele do tego brakowało. Dodatkowo sprawę utrudniał transport plecaka. Czasami myślałem, że nie przejdzie w węższych miejscach, ale zawsze jakimś cudem się mieścił. Zdecydowanie tutejsza jaskinia różniła się od tych, po których dotychczas wędrowaliśmy.

Jaskinia Zbójecka

Jaskinia Zbójecka

Jaskinia Zbójecka


Jaskinia Zbójecka

Jaskinia Zbójecka
Potężne stalagnaty tuż przed wejściem do Sali Naciekowej
Potem przyszła przyjemniejsza część wyprawy, którą były piękne stalagmity, kolumny naciekowe i pola ryżowe.

Jaskinia Zbójecka
Żeberka i zasłony

Jaskinia Zbójecka


Cały czas szukaliśmy jednak wejścia do Sali Naciekowej, w której podobno znajdowały się najpiękniejsze nacieki. Zachęceni poszukiwaniami, dotarliśmy do pięciometrowej głębokości studni, która prowadziła do najgłębszych partii jaskini. Jeszcze nigdy wcześniej nie spotkaliśmy się z obiektami o rozwinięciu pionowym, więc stanowiło to dla nas ciekawe wyzwanie jak na pierwszą jaskiniową wyprawę. Wykorzystując zieloną linę, zeszliśmy na sam dół.

Makuba i Obara nad studnią
Jako pierwszy zszedł Makumba, potem Ja i na końcu Obara. Na dole jeszcze przez chwilę szliśmy dość szerokim korytarzem. W jednej z zasypanych odnóg bocznych, zobaczyliśmy ślady pazurów, do dziś nie wiemy czyich.

Jaskinia Zbójecka
Tajemnicze ślady pazurów
Niestety przejście dalszej części przez ciasny zacisk stanowiło dla nas wtedy przeszkodę nie do pokonania.

Jaskinia Zbójecka
Dalej już nie dało rady

Jaskinia Zbójecka

Jaskinia Zbójecka

Jaskinia Zbójecka

Postanowiliśmy, że wrócimy tu ponownie, ale tym razem zejdziemy na sam dół. Trzeba dodać, że nie mieliśmy zbyt dużo czasu do najbliższego autobusu, więc zaczęliśmy powoli wychodzić. Nie było łatwo. Ubrudzeni po uszy w glinie, po pół godzinie przeciskania się i czołgania, szukając jak najlepszej drogi powrotnej, wydostaliśmy się do obszernej sali. Nie mogliśmy jednak jeszcze wyłonić się na powierzchnię. Słysząc czyjeś odgłosy w oddali, nie chcieliśmy nikogo przestraszyć naszym jaskiniowym wyglądem. Po przebraniu się i krótkiej rozmowie z turystami, niedowierzającymi, że jaskinia ma ponad 100  metrów długości, mogliśmy wydostać się na zewnątrz. Wygłodniali zjedliśmy prawie cały prowiant jaki tylko mieliśmy i powędrowaliśmy na autobus. Pierwszą wyprawę Jaskiniowców Świętokrzyskich trzeba uznać jak najbardziej za udaną. Był strach pomieszany z zachwytem, ale pozostał także lekki niedosyt, że można było zobaczyć więcej.

Kościół w Łagowie
Pomnik przed kościołem w Łagowie

wtorek, 19 lutego 2019

Wycieczka nr 23: POTWÓR ZNAD ZALEWU


19.08.2018

Skład: Makumba i Ja

Trasa: Baranówek - Wietrznia - Zagórze - Mójcza - Cedzyna, ok. 20 km

  Dla mnie Wietrznia to miejsce kultowe. Pamiętam jak za dziecka ganiałem tu z młotkiem w poszukiwaniu skamieniałości. A i mnie ganiano głównie z sadów, kiedy postanowiłem wybrać się na szabry. 
  To tutaj próbowałem pierwszych i jak dotąd jedynych sił w wędkarstwie. Skończyło się na tym, że zamiast ryby wyłowiłem raka i nie wędką, a podbierakiem zmajstrowanym z firanki i kawałka bambusa.
  Myślę, że wspomnienia podobne do moich siedzą w głowach innych małolatów, którzy na Wietrzni spędzili całe dzieciństwo. I choć te piękne czasy nigdy nie wrócą, to serducho niczym sejf przechowuje je w sobie i otwiera, gdy człowiekowi zdarzy się złapać doła.

  Wiedzieć trzeba, że dół rozmiarami dorównywał niejednemu boisku do piłki nożnej. Wapienne ściany ograniczały go skalnym pierścieniem. Gdzieś tam, te 40 metrów poniżej, malutcy jak mrówki staliśmy my, wpatrzeni w miliony lat historii, gotowi na wspinaczkę, jakiej nigdy dotąd nie doświadczyliśmy.

Wspinający się Makumba

Rezerwat Wietrznia 2

  Dopóki twoje buty dotykają trawiastego podłoża, nic złego nie może się jeszcze przydarzyć. Wystarczy jednak wykonać pierwszy krok, sięgniesz po pierwszy z wystających fragmentów skały, aby tolerancja błędów ograniczyła się do zera. Wspinaczka nie wybacza błędów. Zwłaszcza jeśli wspinasz się bez zabezpieczeń. 
 Zbliżając się do półki skalnej już wiemy, że zabranie plecaków wypchanych kilogramami znalezionych kamieni nie było najlepszym pomysłem. Ciążą potwornie. Na domiar złego zrobiło się nieznośnie parno. 
  Mokre od potu dłonie wycieramy o spodnie i podejmujemy wyzwanie drugiego poziomu wyrobiska. 
Tu skały należało darzyć zasadą ograniczonego zaufania. Zdarzały się głazy, które łapałeś myśląc, że znalazłeś genialny uchwyt, po czym taki głazior zostawał ci w ręce. 
  Jeszcze trochę. Szybki trawers wapiennej ściany. Oho, stanąłem pod ostatnią ścianą. Chwytów jakby brak. Zostaje albo obejść, albo zaryzykować i pchać się w niepewny teren. 12 metrów pode mną półka skalna, między nami powietrze przesycone strachem. Przy swojej masie spadałbym niecałe dwie sekundy. Widzę jak Makumba macha mi już znad krawędzi wyrobiska. Dobra, ryzykuję - chcę jak najszybciej znaleźć się tam gdzie on. Dzieje się to po trzech minutach.
  
Rezerwat Wietrznia 4

  Przez następną godzinę prowadził nas szlak. Lawirował nad skrajem wyrobiska, po krótce opadłszy po poziom gruntu wyprowadził na kocie łby, a stamtąd już na pola Złodziejowa. Ta peryferyjna dzielnica Kielc zawdzięcza swą nazwę jej pierwszym mieszkańcom. 
  Początkowo na budowę domów w urokliwej okolicy stać było jedynie majętne osoby. Nazywano ich VIP-y. Mówiono, że "tam złodzieje mieszkały i kradły" i tak jakoś to się utrwaliło w pamięci Kielczan i zostało do dziś.

  Polna dwupasmówka obfitowała w przyjemne oku panoramy. Gdzie nie spojrzeć, tam wznosiły pofalowane, górskie grzbiety, skąpane zielenią lasów. Pokonawszy mizerny pagórek, dotarliśmy do półmetka wędrówki - Mójczy. 
  To ponoć tutaj znajdowała się słynna biskupia (podobnie z resztą jak cała wieś) karczma, o której pisał Jan Długosz. Jeszcze w XVII wieku pod Mójczą działała huta ołowiu. Rudę potrzebną do wytopu pozyskiwano z nie tak odległej Kadzielni, czy też Wietrzni, a przy wydobyciu pomagali mieszkańcy.
  Wraz z kolejnymi wiekami wygląd Mójczy zmienił się nie do poznania. XIX-wieczna drewniana osada mająca kształt owalu, z chaotycznym układem ulic, z których trzy główne przecinały się tworząc pośrodku trójkąt, stała się uporządkowaną wsią o formie tzw. ulicówki. 
   
Zagórze łąki

Zagórze kościół
Kościół w Zagórzu

  Dzisiaj chyba największą atrakcję wsi stanowi zalew. Kameralny, położony z dala od często uczęszczanych szlaków. Idealny na plenery fotograficzne, zwłaszcza o wschodzie Słońca. Jedynie w okresie wakacji lubi być tu tłoczno. Głównie za sprawą wszystkich tych, którzy chcą się trochę schłodzić. 
  Nasza ubita ścieżka, prędko przemieniła się w plażę pokrywającą północny brzeg zalewu. Prędzej szuraliśmy niż maszerowaliśmy. Winny wszystkiemu był piasek. Jego ziarna wsypywały się do butów, gdzie jakimś cudem dostawały się do skarpet i nieprzyjemnie obcierały. Za każdym razem trzeba było zatrzymywać się, ściągać buta i wysypywać z niego tony piachu. I tak na odcinku długości ponad kilometra. Oszaleć można.

Zalew w Mójczy
Zalew w  Mójczy

Mójcza Lubrzanka 1

   Piachu ciąg dalszy nastąpił w momencie, gdy zamiast leśnego szutru objawiła nam się wydma. I znowu postój-but-wysypywanie. Gdybym wiedział, że tak będzie (a wiedzieć jako przewodnik to powinienem) zamiast adidasów zabrałbym sandały. Tyle, że nie mam pojęcia jak wtedy wyglądałaby wspinaczka w kamieniołomie. Trzeba by tego kiedyś spróbować...
   Zanim żołądki zaczęły domagać się przerwy na podobiadek, zdążyliśmy wejść na drogę p. poż. Stąd to już łatwo, gdyż kierunek wędrówki narzuca Papież, ściślej szlak papieski. Jedyny taki w województwie. Nareszcie mamy pewność, że nie zabłądzimy. Na horyzoncie majaczy tafla wody. To musi być Cedzyna - kres naszej wędrówki. 

Piaszczysta wydma

  Plaża obstawiona parawanami, powbijanymi kapeluszami parasolów i mnóstwem tłustego, roznegliżowanego ludu. Jedni wylegują się na leżaczkach zażywając kąpieli słonecznej. Inni preferują kąpiel, ale wodną. Mijamy ich wszystkich, wiedząc, że wkrótce podzielimy ich los. Makumba wskoczy do wody, a ja rozłożę się jak płaszczka na piasku (jakby mi go było po dzisiejszym dniu mało).

  Po przekroczeniu słynnego szyno-mostku, który gdy to teraz czytasz przestał istnieć, wylądowaliśmy na drugim brzegu. Ciszej, spokojniej. Przede wszystkim mniej tłoczno. Można wiec przystąpić do relaksu. Makumba zrzucił ubrania zostając w samych kąpielówkach i odpłynął tak daleko, że straciłem go z pola widzenia. Ja zaś wedle planu zakopałem się w gorącym piasku.

  Minęło może pięć minut, gdy spostrzegam płynącego w moją stronę Makumbę. Pędzi jak motorówka. Jego nogi i ręce rozchlapują wodę dookoła niczym turbina silnika. Tyle, że zamiast ryku silnika, słyszę niepokojąco brzmiące odgłosy. Strachu? Wstrętu? Jakbym był świadkiem kręcenia kolejnej części Szczęk. Co jest? - myślę. I w sekundzie na plażę wypełza Makumba. Od pasa w dół zaplątany w jakieś jeziorne glony, czy inne wodorosty. Jeny, gdyby nie jego - jak sam ją określa - zdradziecka morda, pomyliłbym go z diabłem.

Szyno-mostek

Zalew w Cedzynie 1
Zalew w Cedzynie

Wycieczka nr 22: OGÓRKOWY ZAWRÓT GŁOWY


17.08.2018

Skład: Raku, Makumba i Ja

Trasa: Wierna Rzeka PKP - Młynki - Rez. Milechowy - G. Czubatka - Bocheniec - Zakrucze- Małogoszcz PKP, ok. 32 km

Z dala od resztek cywilizacji, między ciągiem śródleśnych bagien, a tysiącami podobnych do siebie pagórków wybrzmiewa dźwięk harmoszki...
- Cześć kochana Mamusiu. Jak to gdzie jestem? W lesie, bo gdzie? Mhm, mhm... Zaiste, nie śnieży. Znakiem tego. Pa, kochana Mamusiu. 
Makumba odkłada telefon, po czym przenosi wzrok na mnie i Rakowa. Widzi dwie purpurowe głowy płaczące ze śmiechu.
- N' co? - dopytuje.
Wtedy uderza w niego kolejna salwa śmiechu. Raku wyciera załzawioną twarz  i stara się opanować na moment:
- Kalfas, - przerwa na śmiech - prawda, że nie wiesz gdzie idziemy? 
Siorbiąc nosem, rozkładam bezradnie ręce. Pojęcia nie mam. 
Pokrótce atak głupawki powraca ze większą zdwojoną siłą, tym razem nie oszczędzając również Makumby. 

Jakąś godzinę wcześniej....

  Jechaliśmy pociągiem zaledwie we trójkę. Reszcie się nie chciało. Bywa. Zgodnie z polską tradycją -narzekaliśmy. Naszej rozmowie przysłuchiwał się staruszek siedzący obok. Któryś z nas wspomniał coś o Obarze i wtedy staruszek niespodziewanie włączył się do rozmowy. Spytał skąd znamy jego wnuczka. I tak od słowa do słowa, podróż zleciała w mgnieniu oka. Wysiedliśmy razem na tej samej stacji. 
  Pan Dziadek zaproponował nam swą pomoc przewodnicką. Rzecz jasna wzięliśmy w ciemno. W końcu wyglądu pedofila to on nie ma nie wyglądał na pedofila z wieloletnim doświadczeniem, który chciałby zaciągnąć nas do lasu. Zamiast tego Pan Dziadek z pasją opowiadał o okolicy, snuł historię mrożące krew w żyłach. Nie wiadomo kiedy dotarliśmy do mostku, gdzie nasze drogi się rozeszły. 
  Pan Dziadek obdarował nas garścią wskazówek, po czym oddalił się dziarskim krokiem. 

Rezerwat Milechowy wąwóz 1

  Jak to szło? "Za cmentarzem skręćcie w prawo, potem..." No właśnie, próbuję sobie przypomnieć co potem. Bezskutecznie. Pytam więc innych. Jak na złość, oni też zapomnieli. Czas zatem uciec się do starych sposobów. Iść na czuja.
  Skończyło się na tym, że błądziliśmy od przeszło pół godziny. W tym czasie zdążyliśmy pogubić się jeszcze bardziej, pozbierać sobą wszystkie możliwe pajęczyny, pobabrać się w błocie... Zdążyła też zadzwonić stęskniona Mama Makumby. Co było dalej, wiecie już ze wstępu. 

  Głupawka odpuściła nas dopiero na wejściu do wąwozu. Cudne to było miejsce. Miałeś wrażenie, że wędrowałeś dnem gardzieli leśnego stwora, z obu stron ograniczonej przez strome zbocza. Gdzieniegdzie z zieleni wychylały się białe kamienie, które następnie przybierały formę skalnych ścian. W jednej z takich ścian mieścił się soczewkowaty otwór jaskini, zwanej przez miejscowych nie bez powodu Piekłem. 

Piekło Bolmińskie rezerwat Milechowy 1
Piekło Bolmińskie

  Według krążącej legendy pewnego dnia do jaskini wpuszczono kaczkę, która pokonać miała kilometry podziemnych korytarzy. Ponoć przebyła tak długą drogę, że wydostała się dopiero w studni zlokalizowanej na dziedzińcu chęcińskiego zamku. Czyli więc prawie 15 km stąd. Pogłoski o ukrytym tunelu łączącym jaskinię z zamkiem przekazywano z pokolenia na pokolenie. Ile w nich było prawdy, mieliśmy przekonać się włażąc do jaskini osobiście.

  Pech chciał, że żaden z nas nie wyposażył się tego dnia w kaczkę. Mieliśmy jednak asa w rękawie w postaci Makumby, który wraz z wejściem do jaskini zamieniał się w stworzenie wchodzące w symbiozę z podziemnym mrokiem. Żadne błota, żadne ciasnoty nie były mu straszne. Pod ziemią czuł się jak u siebie w domu, nie zaś jak w zimnej noże zamieszkałej przez nietoperze i kolonie komarów.


- Ma ktoś kawałek szmatki, czapkę, czy cokolwiek?
- Mam apaszkę, a na co ci ona Makumba?
- Żeby se twarz owinąć przed tymi cholernymi komarami.
- Trzymaj.
I tak weszliśmy do wnętrza Piekła, chcąc przekonać się samemu, ile prawdy tkwi w legendzie. 

  Sytuacja przedstawiała się następująco. Jaskinia zdążyła się skończyć zanim zaczęła się na dobre, tzn. jej główna komora. W sam raz duża, aby pomieścić nas w komplecie. Dalej ciągnął się już tylko niski przełaz, możliwy do pokonania poprzez czołganie. Na ochotnika, aby go zbadać zgłosił się nie kto inny jak Makumba we własnej osobie. Efekty wczołgiwania się na poniższym zdjęciu.

Piekło Bolmińskie rezerwat Milechowy 6
Komargedon. Kaczka dalej zawędrować nie mogła, chyba, że potrafiła niczym duch przenikać przez ściany.
Foto: Makumba

  Rozbudowana sieć wąwozów przerosła możliwości mobilnej aplikacji. Wadliwe ustrojstwo psuło się przy każdej możliwej okazji, a Iwona z Endomondo nie przestawała powtarzać z sadystyczną satysfakcją: Utracono sygnał GPS. Utracono sygnał GPS. Utracono... My utraciliśmy już resztki cierpliwości i jedyne, czego pragnęliśmy, to wyrwać się wreszcie na jakiś otwarty obszar, skąd dałoby się zorientować w terenie. 
  Nasze prośby zostały wysłuchane po niespełna dwóch kilometrach. Kiedy to stanęliśmy na wygolonej polance, a na wysokości oczu wypiętrzył się spiczasty wierzchołek Czubatki. Prezentowała się majestatycznie. Każde z nas już nie mogło doczekać kiedy sięgnie szczytu. 

  Tylko weź tam traf! Na chybił trafił losujemy ścieżkę. I co z tego, że nie wiemy dokąd zaprowadzi. O pozostałych dwóch możemy powiedzieć dokładnie to samo. Dopóki Czubatka jeszcze majaczy się pomiędzy koronami drzew, dotąd mamy jakiś punkt orientacyjny, lecz później. Otóż później ściernisko przeprowadziło ofensywę i pokancerowało nam nieosłonięte łydki. Roztapiający się od duchoty asfalt doprowadził do przegrzania mózgów. Na konsekwencje tego nie musieliśmy długo czekać.    

Góra Milechowska panorama na Czubatkę 1
Czubatka widziana z okolic Milechowego

  Czubatka to góra pełna sprzeczności. Z oddali przypomina zieloną piramidę, z bliska jej potęga gaśnie. Grzbiet wzniesienia tworzy górską grań z przepaściami z prawdziwego zdarzenia, ale prawie na całej długości porastają je chaszcze nie do sforsowania. Zgodnie z mapą Czubatka zalicza się do grona wybitnych punktów widokowych, a w rzeczywistości. No cóż...
  Za kilometr mieliśmy rozkoszować się bajkową panoramą, nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że od paru minut ciągle schodziliśmy ze szczytu, zagłębiając się w las. Zastanawiające, bo oczywistym wydaje się, że punkt widokowy powinien być gdzieś wysoko, a nie skryty w leśnej głuszy. Tymczasem na taką właśnie głuszę wyprowadziła nas mapa. Wykiwała nas menda, uparcie twierdząc, że w miejscu stosu drewna znajduje się wybitny punkt widokowy. To ci dopiero coś. 
  Skonsternowani zawróciliśmy z powrotem w kierunku szczytu i co? I wyszliśmy na jakąś przecinkę. Coś tam nawet było widać w oddali. Na tyle wiele, aby można uznać go punktem widokowym. Ale, żeby od razu wybitnym? Co to, to nie. 

Góra Czubatka Bocheniec skałki 4
Maczuga

Góra Czubatka Bocheniec punkt widokowy
(WPW), czyli wybitny punkt widokowy

  Absurd absurdem poganiał toteż kiedy nagle na mojej łepecynie Makumba roztrzaskał konar potraktowałem jako coś zwyczajnego. Ot tak, po prostu podniósł z ziemi spróchniały konar i bez ostrzeżenia mnie zdzielił. Zupełnie jakbym był jednym z tych kretów wyskakujących z lunaparkowego automatu, które trzeba walnąć w łeb gumowym młotkiem, aby zdobyć punkty. Konar złamał się z pustym trzaskiem. Pomyślicie co za psychopata z tego Makumby. Poniekąd jakby się tak dokładniej przyjrzeć każdy z nas był takim samym psychopatą jak on. Wszak pchamy się w totalną dzicz, gdzie się gubimy, walczymy z chaszczami, tarzamy w błocie, zjeżdżamy w klapkach z wiaduktu (ups chyba umknęło mi o tym wspomnieć) i to wszystko za własne pieniądze. 
  Od czegoś w końcu jest młodość. Jak nie teraz to kiedy? No i masz zabrzmiałem jak kwalifikowany emeryt.
  
  Piesze wędrówki odblokowują pewne bariery, których przekroczenie większość uznałaby za niestosowne, niemoralne, wręcz prymitywne. Ci, co chodzą na wycieczki - zrozumieją.  Odblokowanie tych barier pozwala przede wszystkim wyjść z pancerza społecznych standardów i poczuć się sobą w pełnym słowa znaczeniu. Oznacza to również takie hardkorowe akcje. 
  Ktoś może się zastanawiać dlaczego nie wpadłem w szał po ciosie i nie oddałem Makumbie. Odpowiedź jest następująca: bo choć czasem bywa cholernie dziwnie, to i tak zawsze próbujemy zrozumieć się nawzajem. Bywa różnie, ale nigdy nie zapominamy, że kluczem do trwałej przyjaźni na lata jest akceptacja kogoś, takim, jaki jest na co dzień. Czy to nam się podoba, czy też nie. Warto o tym pamiętać.

Bocheniec Wierna Rzeka 4

  Po 23 kilometrze mózgi zblazowały się do granic możliwości. Poziom niedorzeczności sięgnął zenitu, a wszystko przypieczętował finisz poboczem wylotówki. Kierowcy z niedowierzaniem przyglądali się trójce wyjątkowo rozbawionych postaci rozbijających młotkiem na asfalcie wapienne kamienie ze skamieniałymi muszlami, które znalazły po drodze. Prawdziwe apogeum nastąpiło jednak, gdy monotonna wędrówka asfaltem zaczęła się dłużyć i dla rozrywki do każdego mijającego nas samochodu krzyczeliśmy: Ogórek! Nawet nie próbujcie w tym doszukiwać się jakiegokolwiek sensu, bo go nie ma.
  I tak sobie człapaliśmy, aż doczłapaliśmy wreszcie do stacji, a w następnej kolejności do wagonu pociągu, gdzie powitał nas z zaraźliwym uśmiechem... Domyślacie się kto? Ano Pan Dziadek, z którym niezwłocznie musieliśmy podzielić się wrażeniami z błądzenia po podchęcińskich lasach.