20.04.2016
Skład: Karol i Ja
Trasa: Baranówek - G. Biesak - Słowik - G. Patrol - Zalesie - Białogon - Baranówek, ok. 17 km
Uwolnieni od matczynych spojrzeń, oswobodzeni spod troski ojców - poczuliśmy powiew wolności. Niesieni tym dziwnym, podniecającym uczuciem przekroczyliśmy próg domu. I ruszyliśmy. Przed siebie, bez celu. Z duchem przygody.
Nie minęło wiele, gdy przyjemna droga niespodziewanie się urwała. Na do widzenia zdążyła cmoknąć nas w tyłek i porzucić pośrodku lasu. Z pustym plecakiem i butelką Muszynianki w ręku.
Dokąd dalej nie wie nikt. W zasięgu wzroku ni żywej duszy. Bez problemu wypatrzyłbyś sarnę przechadzającą się przez chaszcze, ale o takim człowieku - zapomnij. I to by było na tyle z naszej przygody. Ale chwila... Co to? Naraz gapimy się z Karolem jak urzeczeni w pień jodły z wymalowanym znakiem szlaku. Po chwili decydujemy się zaufać trzem paskom farby, w nadziei, że z ich pomocą zanurzymy się w nowy świat. Świat dotychczas znany jedynie z opowieści.
Czuliśmy się zupełnie, jak kilkuletnie maluchy zabrane do zoo. Tak jak one patrzyłyby na te wszystkie zwierzęta, których nie potrafią jeszcze nazwać, tak my obracaliśmy dookoła głowy i z ciekawością przyglądaliśmy się nieznanemu.
Nogi dawno przekroczyły barierę 5 kilometrów i zdobyły parę solidnych górek. Za sprawą nieplanowanego wysiłku zapasy wody drastycznie się skurczyły. Żaden z nas nie przypuszczał, że z do niedawna pełnej butelki zostanie zaledwie garstka kropli osiadłych na dnie. Priorytetem stało się jak najszybsze odnalezienie sklepu. W lesie to zadanie trudniejsze niż powrót z nocnej włóczęgi po kieleckim Czarnowie, będąc szczęśliwym posiadaczem kompletu zębów.
Ku naszej uciesze leśne ścieżki wkrótce zmieniły się w trawiaste pobocze asfaltu. Jak wiadomo gdzie asfalt, tam i cywilizacja. Z kolei gdzie cywilizacja, tam musi być... sklep!
Sklep sam nas znalazł. Już od wejścia trącił PRLem. W kącie drewniana beczka kiszonych ogórów, półki doszczętnie wymiecione z produktów. Rzecz jasna poza alkoholem. Mimo to pod ladą znalazła się paczka ciastek i woda dla włóczęgów, którą chętnie przygarnęliśmy.
Plątając się po peryferiach miasta, zostawiliśmy w tyle zieloną tabliczkę z napisem ̶K̶i̶e̶l̶c̶e̶ . Tym samym zawędrowaliśmy dalej od domu niż kiedykolwiek wcześniej. Czemu by więc tak nie pójść jeszcze dalej?
A dalej pojawił się gwóźdź programu - Trupień. Wraz z nim nadciągnęła stromizna, o jakiej nawet nie śniliśmy. Powaliła nas na kolana, zmuszając do wspinaczki na czworaka. Raz po raz to dyszeliśmy, to sapaliśmy oddechem astmatyka. I w chwili, gdy tak skuleni, purpurowi od zmęczenia i niebosko brudni wpełzaliśmy na szczyt, znikąd wyłoniła się grupka niemożliwie wesołych harcerzy. U każdego równo powiązane sznurowadła glanów, żółte apaszki i te paskudne uśmiechy. "Czuwaj!" krzyczą radośnie. My tylko z Karolem unosimy ciężkie od zmęczenia łby znad ziemi. W przerwie między łapaniem oddechu wykrztuszamy: Czu - waj.... Kosztuje nas to któryś z kolei stan przedzawałowy.
Szczytu sięgnęliśmy lżejsi o hektolitry wylanego potu. Herbatniki oblane czekoladą nigdy wcześniej nie smakowały tak dobrze jak wtedy. Zdały egzamin jako zastrzyk cukrowo-energetyczny, który pozwolił stanąć na nowo na nogi.
Odpoczynek przebiegał jak przebiegać powinien. Zmordowani siedzieliśmy oparci plecami o pień drzewa. Moją uwagę przykuł wbity w korę niezwykle kuszący drogowskaz. A na nim napis: CHĘCINY 2:30 h. Z uśmiechem rozciągniętym od ucha do ucha, spojrzałem na Karola. Ten w odpowiedzi przecząco pokiwał głową i zerknąwszy na mnie wzrokiem mówiącym, że moje dni zostały policzone, skutecznie zgasił chwilowy zapał. Czas wracać do domu. Najszybszą, choć niekoniecznie z możliwych dróg.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz