Obserwatorzy

Popularne posty

niedziela, 17 lutego 2019

Wycieczka nr 20: SEKRETY PONIDZIA CZ.1 Koszmar swędzących nóg


15.07.2018

Skład: Raku, Ja i nasze Mamy

Trasa: Busko-Zdrój - Siesławice - Chotelek Zielony - Skorocice - Busko-Zdrój, ok. 20 km

  Gdzieś pośród pól podmuch wiatru pognał w niebo przezroczysty kształt, który naprzemiennie wzlatywał i opadał zakosami niczym meduza. Meduza leciała dalej. Po pewnym czasie dołączyła do niej kolejna. Zbliżała się, podrygiwała, szeleściła. Aż wreszcie twarz oblepiła mi plastikowa torebka rzucona przez jakiegoś bezmyślnego chama. 

  Ja ściągnę śmiecia i cisnę nim ze wstrętem do najbliższego kosza. Ale taki wróbel dopatrzy się w torebce okruszków bułki, po czym wleci do środka skuszony wizją smakowitego posiłku... ostatniego posiłku. Po paru dniach wróbel zdechnie w bolesnych konwulsjach uduszony przez plastik. Rozkładające się ciało zwabi destruentów, w tym dżdżownice. Skrupulatnie wyjedzą one najdrobniejsze z resztek. W świecie przyrody nic nie może się zmarnować.
  Na koniec przyjdzie człowiek. Weźmie taką dżdżownicę i nadzieje na haczyk wędki. Dzięki przynęcie uda mu się złowić rybę. Zje ją ze smakiem nie myśląc nawet, że ryba pożarła wcześniej dziesiątki podobnych dżdżownic, a posiłek, który właśnie skonsumował składał się tylko w 1/3 z ryby, w 1/3 z ości i aż w 1/3 z plastiku.


  Ponidzie nazywają drugą Toskanią. Porównanie to nazbyt wzięły sobie do serca nasze Mamy. Spragnione widoków rodem ze słonecznej Italii, zaparły się, że jadą z nami. Cóż, własnym rodzicielkom odmówić nie sposób. 
  Jakież było ich zdziwienie, gdy zamiast falistych pagórków, ogrodów oliwnych i pól lawendy, ujrzały kilogramy śmieci. Walały się one dosłownie wszędzie. Plastikowe reklamówki nie tylko fruwały, ale i powiewały na drzewach zamiast liści. Na poboczach leżały stosy puszek, a ze śródpolnego stawu wynurzała się zardzewiała lodówka. 
  Turyści zostawili to wszystko? Pewnie. Zwłaszcza lodówkę. Bo Ponidzie, to przecież takie drugie Tatry, które w sezonie oblegają milionowe tłumy. Bzdury! Moi kochani za tym wszystkim stoi nie kto inny jak miejscowi.


  Nie mam pojęcia, co skłania ich do zamienienia dawnego kamieniołomu w przydomowe wysypisko. Albo upychania worków ze śmieciami do wnętrza jaskiń, zabierając tym samym miejsce życia nietoperzom. Te ani z jaskini nie wylecą, ani nie wlecą na okres zimy. Ale co tam miejscowych obchodzą jakieś nietoperze. Nieważne, że dzięki nim w lecie nie muszą martwić się chmarami komarów. Ważne, że za śmieci płacić nie muszą. 
  W zasadzie zaśmiecone pola nie wyglądają aż tak źle. Wystarczy zamknąć oczy, zatkać nos przed odorem gnijących odpadów i problem znika sam. Podobnie jak potencjalni turyści.

Siesławice Kamieniołom 1
Jaskinia Lisia w Siesławicach. W strefie mroku schowane 23 worki.

  Śmieci nie rozstawały się z nami aż do granicy z rezerwatem Skorocice. A to tylko dlatego, że bez mała trzy miesiące przed naszą wizytą, zorganizowano tu wielkie sprzątanie. W sumie mieszkańcy wynieśli dziesięć 60-litrowych worków wszelakich nieczystości. Jak więc sami widzicie, szczęśliwie są wyjątki od reguły, które potrafią zadbać o wspólne dobro. 

  Jeśli o sam rezerwat chodzi z perspektywy ulicy prezentuje się następująco: trochę pagórków, gdzieniegdzie wyrośnie jakiś krzak. Ogółem nic specjalnego. Wystarczy zaledwie zejść kilkadziesiąt metrów niżej, by przekonać się na własne oczy, że to wszystko to jedynie pozory. Krzaków rośnie znacznie więcej niż mogłoby się wydawać. Właściwie to są na każdym kroku w parze z gąszczem parzących chaszczy. A pagórki to tak naprawdę gipsowe kopuły skrywające wewnątrz siebie labirynty olbrzymich jaskiń. Jak olbrzymich mieliśmy się przekonać niebawem.



  Z przebraniem uporaliśmy się sprawnie. Wsunęliśmy się najbardziej wyświechtane, podziurawione ciuchy, jakie udało nam się wygrzebać z szuflady. Do zagłębienia się w podziemne korytarze dzieliło nas tylko i aż zarazem wysłuchać dekalogu matczynych obaw i najwymyślniejszych czarnych scenariuszy.
- Są tam węże? - pytały.
- Ależ nie ma. Ile razy mamy wam mówić, że w jaskiniach nie ma węży. (Oczywiste, że nawet jakby były to i tak byśmy nie szepnęli o tym choćby słówkiem).
- A czy to bezpieczne?
Zastanówmy się. Zaraz wejdziemy do gipsowej jaskini, z geologicznego punktu widzenia, najbardziej krótkowiecznej. Na porządku dziennym dochodzi w nich do zapadania stropów pod wpływem warunków atmosferycznych, nagłych drgań. Tak się składa, że jesteśmy kilka metrów pod gminną drogą. 
- Pewnie, że taaak! - odpowiadamy z Rakowem. - Możemy już iść?
- Róbcie, co chcecie. My sobie idziemy. Nie chcemy nawet na to patrzeć. Jeszcze zabłądzicie w tych ciemnościach. Tyle z tego będzie. Zobaczycie, wrócicie z podkulonym ogonem szybciej niż wam się wydaje. 
  Tego ostatniego zdania już nie usłyszeliśmy. Może dlatego, że pochłonął nas mrok jaskini i ciekawość nieznanego?



  Jaskinia oczarowała nas wszechobecną przestrzenią. Zmieściłby się tutaj na spokojnie londyński autobus piętrowy i to jeszcze ze sporym zapasem. Mało? Dnem korytarza płynęła podziemna rzeka. Ale żadnych węży nie napotkaliśmy. 
  W zamian usmarowaliśmy się w błocku, którego zatrważające ilości nie raz wzbudzały obawę, czy na pewno uda nam się wydostać z jaskini w parze butów. Udało się, choć podeszwy podwoiły swą grubość. 

  U wyjścia z otwartymi ramionami, a właściwie gałęziami powitały nas krzaki. Chwyciły, wytarmosiły, a następnie wypluły między zaporą z pokrzyw a intensywnie pachnących ziół. Chcąc się wydostać musieliśmy walczyć. I to nie tylko z naturą, ale i pogodą. 
  Upał wciąż przypominał o sobie. Będąc w gumowych spodniach roboczych czułem jak gotuje się od środka. Co w istocie miało miejsce. Do jajecznicy szczęśliwie nie doszło, gdyż zbawiennie z nieba zalała nas pompa deszczu. 
  Wkrótce potem spotkaliśmy się z naszymi Mamami. Człowiek przemoknięty do ostatniej suchej nitki, cudem uniknął ugrzęźnięcia w błocie po łydki, a te zanoszą się od śmiechu. Ktoś wspominał coś o matczynej trosce? 


Jaskinia Górna

Po deszczu wyszło Słońce i rozpoczął się mundial. 
Skład Chorwatów: w bramce tradycyjnie Danijel Subasic, dalej Lovren, w drugiej linii z numerem 10 Luka Modrić....
-Weź trochę głośniej Raku.
Z głośnika telefonu wydarł się okrzyk legendarnego Pana Szpakowskiego: 
Finał czas zacząć!
Sporadycznie przerywało. Za innym razem szumiało, jednak to wystarczyło, aby na rękach pojawiła się gęsia skórka, a serce zaczęło bić żywiej. Przed nami ciągnie się mokra smuga asfaltu. Zdaje się nie mieć końca. Mogłaby ciągnąć się tak nawet do Częstochowy, a my i tak nie zwracalibyśmy uwagi. Jedyne co się liczyło, to zwycięstwo Chorwacji. 

20. minuta:
Griezmann w pole karne... Zamieszanie... Ale proszę państwa! Bramka dla Francji!!!
Zaciskamy pięści w akcie złości. Telefon ląduje w kieszeni na parę minut, po czym ciekawość  wygrywa i telefon powraca do łask.
28. minuta:
Natychmiast wracają Francuzi. Dośrodkowanie Chorwatów i... teraz! 
Wstrzymujemy oddech.
Gdyby to czysto trafił, ah... 
Emocje opadają.
Luka Modrić. Rozciągnięcie, dogranie w pole karne... Wybija Pogba. Jeszcze Chorwaci. Perisić. Perisić. Perisić! Jeeest! Ale, ale... ależ goool!!! Ależ odpowiedź Chorwatów!!!
Skaczemy, właściwie to ja skaczę, ale w przypływie endorfin pociągam za sobą Bartka i w sekundzie nastaje cisza.
- Co jest? - pytam Rakowa.
- Zasięgu nie ma.
- W takim momencie?
- No.
- Daj mie to. 
Wyrywam Rakowowi telefon z rąk i biorę w swe spocone łapy. 
- Faktycznie - stwierdzam. - Chciałem się tylko upewnić.

Samica czajki w locie

Zasięg złapaliśmy, kiedy druga połowa zdążyła się rozkręcić na dobre.
Teraz siłę pokazują Francuzi. Mbappeeeeeeee. 4:1 dla Francji
Staram się opanować, myśląc dopóki piłka w grze, dotąd...
W doliczonym już czasie francuski bramkarz wypuszcza piłkę. Jeden z Chorwatów postanawia wykorzystać okazję:
O, mamy bramkę! 
Cieszy się mistrz Szpakowski, a my wraz z nim. Jak dzieci. Lecz nasza radość trwa krótko. Wkrótce słyszymy:
GWIZDEK
Francja mistrzem świata drugi raz w historii!!! 

  Wraz z końcem meczu powrócił deszcz. Oparci o ścianę dworca, wpatrywaliśmy się w bąble bijące na powierzchni mętnych kałuży. Gdy pociąg nadjechał, zapadł już zmrok. W pociągu nareszcie mogłem ściągnąć z siebie gumowe portki, które zdążyły przylepić mi się do spoconych nóg... 


  Lecz prawdziwy koniec tej historii, był zarazem koszmarem, jaki wybudził mnie w środku nocy, a nazywał się: nieodparta chęć drapania. O tak, swędziało niemiłosiernie. Coś na wzór bezustannych łaskotek. Jak gdyby ktoś gilgotał cię piórem po stopach, a ty nie mogłeś nic z tym robić. Miotałeś się więc po łóżku jak opętany i po kolei wybudzałeś każdego z domowników. Ci, by mieć spokój, postanowili owinąć cię od stóp do głów elastycznymi bandażami. Czułeś się i wyglądałeś niczym mumia. I tak przez dwa bite dni. 
  Trudno uwierzyć, że wszystkiemu winne było jedno, niepozorne zielsko i wytwarzane przez niego olejki eteryczne, które po kontakcie ze skórą wywołują jej podrażnienie. Omijajcie z daleka szczwół plamisty!

2 komentarze:

  1. Super że piszesz o miejscach tak mało znanych. Piękne zdjęcia robicie, naprawdę. Tak długo Cię swędziała skóra od tych pokrzyw? Ale jazda. Nieźle Wam też dolało. Pozdrawiam serdecznie z Krakowa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż, Ponidzie powitało nas w dosyć nieprzyjemny sposób, ale mimo to na tyle zachwyciło, że jeszcze nie jeden raz wybierzemy się w tamte okolice na jakąś wycieczkę. Myślę, że do "efektu mumii" nie przyczyniły się same pokrzywy, ale również jakieś inne rośliny, których tam nie brakowało.

      Usuń