Obserwatorzy

Popularne posty

sobota, 16 lutego 2019

Wycieczka nr 17: MIEDZIANKA. INICJACJA


26.06.2018

Skład: Obar, Brajan, Raku, Makumba i Ja

Trasa: Wierna Rzeka - Zajączków - Miedzianka - Ostrówka - Charężów - Gałęzice - Zelejowa -Chęciny, ok. 24 km

  Okular, ruda czupryna ukryta pod czapką z daszkiem, słychać go już z daleka - to musi być Obar. A ten kurdupel obok to niby kto? Meszek włosów ledwo zakrywa mu łepecynę. W dotyku pomyliłbyś go z owocem kiwi (nie żebym próbował). "Cześć Makumba jestem" - przedstawia się nieznajomy. Że jak?! Oho, coś podpowiada mi, że szykuje się ciekawe przedpołudnie.

  Chłopaki na prędce ukryli rowery gdzieś w krzakach. Nie wiadomo kiedy porzuciliśmy szlak i wylądowaliśmy na losowej ścieżce, która zdążyła już zarosnąć. Z miejsca dokąd zdążaliśmy ziało chłodem. Jakbyśmy zbliżali się do otwartej na oścież lodówki. Niebawem mieliśmy się przekonać, że wcale nie jest to dalekie od prawdy. Teraz jednak śpieszyliśmy się co sił, by wyrobić się przed wiszącą w powietrzu ulewą.
  W końcu szczelna ściana krzewów rozwarła się. Przed sobą ujrzeliśmy ogromną dziurę. Tak, to właśnie dziura była pierwszą rzeczą jaka nasunęła się na myśl nam, gimnazjalistom. Z perspektywy czasu bardziej przypominała paszczę najeżoną skalnymi kłami. Paszczę, do której właśnie się pchaliśmy.


  We trójkę ściskaliśmy w dłoniach wysłużone latarki. Pamiętały czasy kartek na mięso i kolejek do sklepów. Dla nas - istna prehistoria. Widząc jak coraz wymyślniejsze przedmioty wydostają się z plecaków Makumby i Obara, jedna myśl nie dawała nam spokoju. Na co im te rękawiczki, robocze ciuchy, czarne worki? Reflektor nawet mieli. Na co im wszystkie one? 

- To co, wchodzimy? - rzuciłem.
W odpowiedzi reszta ruszyła bez słowa, zagłębiając się w nieprzeniknione ciemności. Kilkadziesiąt sekund później zniknęli wszyscy. Pozostała po nich tylko mgiełka wydychanego powietrza. Nie miałem wyjścia, zniknąłem i ja.  


  Grupę otwierał Obar. Znał jaskinię jak mało kto. Jako jedyny eksplorował ją wcześniej, i to wielokrotnie. W środek wciśnięci byli kolejno Makumba ze swym reflektorem, Raku i Brajan. Daleko z tyłu, walcząc z rozwiązującymi się sznurówkami, ślimaczyłem się ja.  
Niespodziewanie ktoś posłał żółtą plamę LED-ów za moje plecy. Ciszę przeciął głos Obara:
- Widzicie wszyscy to wejście? - nie czekając na odpowiedź - Zapamiętajcie je sobie, bo więcej już go nie zobaczycie.

   Raz po raz odchylaliśmy głowy, a wzrok w zachwycie szybował ku górze. Podziwialiśmy skały, które w świetle latarek błyszczały srebrem. Podczas, gdy zanurzaliśmy się w bajkowy świat, drobinki wilgoci przenikały przez włókna naszych ubrań. Wkrótce potem te same drobinki skraplały się w łańcuszki kropel. W parze z przestrzeniami tak obszernymi, że nie obejmował ich wzrok, z labiryntem szczelin, korytarzy, kominów... dawało to złudzenie, że trafiliśmy do wnętrza podziemnej katedry. Rozmarzyliśmy się nieco.
  Nic więc dziwnego, że ogłuchliśmy na Obara powtarzającego jak mantrę: "Teraz czeka nas najgorszy moment. Najgorszy moment..."


- Mamy tam belkę, - wyjaśnił - która podpiera ze sobą dwie ściany. Starajcie się w miarę możliwości jej nie ruszać. Obawiam się, że prędzej, czy później belka nie wytrzyma i pożegnamy się z bardzo ładną jaskinią...
- I z nami samymi. Hehe.
- Bardzo zabawne, Makumba.
Wszystkich ogarniała panika na myśl, że zaraz czeka nas przejście pod spróchniałą, ponad 60-letnią, trzymającą się na słowo honoru belką. 

Stało się prawdziwie ciasno i nisko. Wiedziałem, że bez czołgania się nie obędzie. Żałowałem tylko, że nie zabrałem ubrań na zmianę, bo już zdążyłem ubabrać się po uszy w rudej glinie. I po co się tu pchałem?
- Wiecie co, ewakuujcie się w dół, bo jestem na granicy utrzymania równowagi, a zsunięcia się - ostrzegł Obar. - Niestety wziąłem zmęczone buty, a zmęczone buty mają zmęczoną podeszwę. Uwaga jadeee!
Słyszę lawinę toczących się kamieni. Instynktownie turlam się w bok i twarzą przylegam do skalnej ściany. Plecakiem trącam belkę. Dzięki Bogu ta wytrzymuje, a kamienie zsuwają się za Obarem, mnie omijając. Hura! Żyję!


  Wreszcie udało mi się pokonać przełaz. Na nowo zrobiło się szerzej, wyżej i przede wszystkim bezpieczniej. Przynajmniej tak mi się zdawało. Pewność prysła w momencie, gdy dotychczasowe rozmowy umilkły. Nagle wszyscy zamarli w bezruchu. Cała czwórka ani drgnęła. Co jest? Podszedłem bliżej, zerknąłem przez ramię Rakowa i sam zdębiałem. Ze strachu przyrosłem do ziemi. 
- Tu mamy naszą słynną dziurę - zaczął Obar. Teatralnym gestem pokazał na skąpane mrokiem trzewia otchłani, co, nie wiedzieć czemu wywołało u Makumby uśmiech:
- Czekaj, jak to było st... stu...
- Studencka studnia. Jakiś student tam spadł i zginął na miejscu. Stąd nazwa - poprawił go Obar.
Brajanem wierzgnął dreszcz.
- Makumba, poświeć reflektorem.
- Robi się.
W sekundzie na obrzeże szybu napłynęło jaskrawe światło. Zdołało ledwie oświetlić pierwsze metry ścian. 
- Jaaa... Ja cię pierkfaczę normalnie, nawet dna nie widać - wydusił zafascynowany Raku.
Szyb sięgał o wiele głębiej. Puszczony w niego kamień spadał przez sześć sekund, po czym roztrzaskiwał się o ostre ściany i wpadał z pluskiem do wody.
  Jedyna ścieżka biegła krawędzią szybu. Była wąska na niecałą stopę i przypominała gliniastą pochylnię. Chcąc dostać się na drugą stronę szybu, należało przywrzeć możliwie jak najbliżej skalnej ściany, a następnie wykonać krok. Krok wiary. Idziesz i wiesz, że za plecami masz niemal 40-metrową dziurę. Możesz do niej wpaść przy najdrobniejszej pomyłce i tak zwyczajnie - zginąć. 


Głusi na słowa rozsądku, zajęliśmy się rozkminą jak pokonać budzącą grozę dziurę. No i przy okazji przeżyć. 
- Lalalala la la, ale się echo niesie, la la laaa.
- Przestań ktoś. Skupić się nie mogę. Chwila... Tam są metalowe haki! Ah, jakbyśmy tylko mieli jakąś linę...
- Nie zapominaj Makumba, że mam genialną linę... Znaczy się sznurek do wieszania bielizny i karabińczyk od hamaka. Nada się?
- Jakoś nie przekonałeś mnie, Kalfas.
- Niech ktoś zaświeci w głąb dziury jak Brajan będzie przechodzić - rzucił ktoś inny.
Ten wytrzeszczył tylko oczy.
- Ja będę przechodzić?
- No. Raku ci pomoże. Prawda? - spytałem.
Raku skinął twierdząco głową, a Brajan ruszył niepewnym krokiem. Gdzieś w połowie dopadło go zwątpienie.
- Tu jest niestabilnie. Nie dam rady.
Otuchy dodał mu Obar.
- Brajan przejdziesz! Patrz, stawiasz jedną stopę koło tego drewna, o... - tu wskazał paluchem na przegnity kołek. - ...i dajesz rękę do Rakowa.
Brajan sięgnął zza pleców, by przełożyć za nimi prawą rękę.
- Nie tą! Drugą! - krzyknął każdy z osobna.
- Ale tą trzymam się skały.
 Raku nie wytrzymał i przejął inicjatywę:
- Łap mnie za nadgarstek!
Jak papugi chóralnie powtórzyliśmy: Nadgarstek! Nadgarstek! Nadgarstek!
Wywarta na Brajana presja grupy sprawiła, że wreszcie odważył się zaufać Rakowowi. Zamknąwszy oczy, podał mu dłoń i niebawem cały i zdrowy stał po bezpiecznej stronie szybu.
- O i proszę bardzo, jesteś. Możemy więc iść.
- Ej, Obar, zapomnieliście o mnie! - upomniałem się.

Sztolnia Zofia Miedzianka 13
Brajan nad Dziurą w swoich trampkach mocy

  Niezliczoną ilość przekleństw później dotarliśmy do części jaskini, którą przecinał system sztolni wydrążonych jeszcze w średniowieczu. Chodniki górnicze miały tu zupełnie odmienny charakter od jaskiniowych korytarzy. Były równe jak od linijki, przestronne.
- Chodź Kalfas, zbadamy ten chodnik - zaproponował Makumba. - Tylko ostrzegam, komarów sporo. 
- Jakoś się przeżyje. Kurdę, normalnie jak Indiana Jones się czuję. 
Dłońmi gładziliśmy lepkie ściany, które pozostawiały po sobie brunatne ślady.
- Znalazłem coś jak gniazdo pająka, sprawdź - rzucił Makumba.
Stanąłem przed silnie spękanym fragmentem skały. Jedno z pęknięć wyróżniało się na tle pozostałych. Było wyjątkowo symetryczne. Zupełnie jak odwiert geologiczny. Wystawało z niego coś puszystego. 
- Całkiem możliwe, że to gniazdo. A jeżeli jest gniazdo to...
- ...będzie i pająk. - Makumba dokończył za mnie.
Zerknąłem głębiej. Latarka rozświetliła koniec odwiertu.
- Nic nie ma - stwierdziłem po chwili. 
- Przy takiej ilości komarów, wątpię, żeby był jakiś pająk. Znaczy się, że komary uciekłyby przed nim. 
- Mhm. Chodźmy jeszcze tutaj.


- Kurna ile tych komarów. Jezus, Maria, weź wychodźmy. Mam je nawet we włosach. Weź je ode mnie.
W czasie, gdy Makumba gorączkowo odganiał się od krwiopijczych owadów, ja szedłem dalej. Jakaś niewytłumaczalna siła nie pozwalała mi się zatrzymać. 
- Nie idź tam! Nie idź tam! - raz po raz ostrzegał Makumba.
- Spokojnie. Nic mi nie grozi... 
Nagle widzę jak z podobnego do wcześniejszego otworu wiertniczego wylatuje osa, następna, aż leci na mnie cały ich rój.
- Jezus, Maria tu są osy! Wracaj! - drę się ile wlezie.
Słyszę gardłowy pisk Makumby, który zerwał się do ucieczki.
- AAAAA!!! 
Ja też biegnę. Nawet nie mam odwagi obejrzeć się za siebie. Nie chcę tracić niepotrzebnie energii. 
- Gniazdo os, gniazdo os, ojojoj .
Zapętliłem się, pojmując jak absurdalna sytuacja nam się przytrafiła. 
Wreszcie doganiam Makumbę.
- Co robią osy pod ziemią?! - dopytuje mnie przejęty.
Zamiast odpowiedzi słyszy jak duszę się ze śmiechu. Nie uspokaja go to ani trochę i na nowo uruchamia panikę:
- Gniazdo os! Spierdalaj! Spierdalaj!
Wtedy decyduję się zerknąć za siebie. Zdyszany, z przeponą bolącą od śmiechu, poklepuję Makumbę po ramieniu, mówiąc:
- Spokojnie, nic nas nie goni, bzyczenia też nie słyszę. Już nie musisz uciekać.

Z pozostałymi spotkaliśmy się parę minut później. 
- Cały czas idźcie prosto - poradził Obar.
Tak też szliśmy. Chłód dawał się we znaki. Od przeszło godziny byliśmy pod ziemią. Może więcej. Nikt tego nie sprawdzał.
- Jezus, Maria! 
- Co znowu? Komary? Osy? Dziura wielkości wieżowca? - spytałem
- Gorzej - pająki... - wyszeptał  Raku.

    
- O pajączek. Drugi pajączek. Pełno pająków - dodał Makumba ze wstrętem.
Zaraz potem nie mógł opanować się już od nawyku machania rękami. - Chyba znalazłem całą kolonie. Aż gorąco się od nich robi. 
- Makumba uważaj. Jednego pająka masz nad głową. 
Makumba zamarł w bezruchu.
- Gdzie dokładnie jest? 
Chwyciłem latarkę, kierując wiązkę światła na ucho Makumby.
- Tu! Właśnie się spuszcza!
- O Jezus, Maria co za bydlak! 
I w tym momencie Makumba zamaszystym ruchem reflektora pozbawił życia sieciarza.
- Jad silny jak u szerszenia, powiadasz? - spytał szczerząc rząd zębów.
- No, chyba, że jesteś uczulony. Wtedy jest śmiertelny.
- Jezus, Maria...
- Jesteś uczulony?
- A to komar chyba. Hu hu hu, to było złe... Wiesz, nagle mi coś siada na ramieniu, ale to tylko komar. I nie, nie jestem uczulony.

Mimochodem obaj wtopiliśmy wzrok w stop. Na naszych oczach strop ożył. Trzydzieści centymetrów ponad nami przypominał pulsującą tkankę, w której każda z komórek - uzbrojona w odnóża, przemieszczała się w innym kierunku. Pośród tej chmary smolistych odwłoków, na elastycznych niciach niczym jojo zwisały największe z sieciarzy. Wstrętne i budzące odrazę. Niektóre wielkości kciuka.
- Kolejny pająk i kolejny. Nie wiem jak ty, ja stąd wybiegam. Nie chcę ich widzieć.
- Głowa nisko, pamiętaj tylko głowa nisko.
No i tyle widziałem Makumbę.
- Jest! Wyjście! - krzyczał uradowany. - Mamy wyjście! Pal licho, że jestem cały w błocie. Ważne, że nie ma tych cholernych pająków. Wyjścieee!
Nie musiał powtarzać więcej. Prędko wziąłem z niego przykład i skulony pobiegłem przed siebie. Ku wyjściu.

Sztolnia Zofia Miedzianka 15
Wolność

  Na zewnątrz eksplodowała we mnie niewyobrażalna jasność. Niczym rażący blask tysięcy reflektorów. Wtedy też po raz pierwszy zobaczyłem pozostałych w świetle Słońca. Wszyscy, bez wyjątku - cali rudzi od gliny. Podeszwy naszych butów oblepione błotem podwoiły swą grubość. Wprawdzie nikt nie zabrał myjki wysokociśnieniowej, lecz od czego jest mech. 
  Rzuciliśmy się na wilgotny dywan mchu jak dziki na żołędzie, rwąc go całymi kępkami i wycierając się jak gąbką. Trochę zajęło nim przestaliśmy przypominać nieboskie stworzenia. Po suchym prysznicu, udaliśmy się w stronę ukrytych rowerów. 
  I tu nasza wspólna przygoda miała się zakończyć. Makumba z Obarem odjechaliby na swych góralach, a my powędrowalibyśmy dalej. Tak się jednak nie wydarzyło. Być może stała za tym obiecana w Chęcinach pizza? 

  Chwilowo rozdzieliliśmy się. Nasza trójka ruszyła ścieżką przecinającą skalisty grzbiet Miedzianki. Z kolei cykliści pognali biegnącą u podnóża góry ulicą. Obie drogi krzyżowały się ze sobą po jakimś kilometrze i właśnie na tym rozdrożu mieliśmy się spotkać. Ale to nastąpiło dopiero kwadrans później. 


Panorama z Miedzianki 15

  Dawno nie było o jakimś gubieniu. To już jest. By dokonać tej sztuki wystarczyło mi oddalić się od rozdroża o kosmiczne dwieście metrów. Zamiast wykierować grupę na polną ścieżkę, wyprowadziłem wszystkich na polankę. A, że męska duma nie pozwalała przyznać się do błędów, to szedłem w zaparte, że właśnie tędy powinniśmy się przebijać, że te kłębowiska jeżyny nie są niczym niezwykłym, że ta rzeczka była w planach. Zaraz, jaka rzeczka?
  Hutka się nazywała. Kiedy stanęliśmy nad jej brzegiem, zdziwienie odebrało nam mowę. Powodem nie była głębokość rzeczki, gdyż ledwo sięgała do kostek. Rzecz w tym, że jeśli marzyliśmy o przeprawie suchą stopą, musieliśmy dać porządnego susa. Z rowerami to już nie takie proste.
  Ale i z tym sobie zmyślnie poradziliśmy. Tym, którzy się przeprawili, przekazywaliśmy rowery z rąk do rąk, niczym dary dla powodzian. I gdy tak w komplecie przekroczyliśmy Hutkę, nagle jej poziom zaczął się gwałtownie podwyższać. Nie sięgała już do kostek, nawet nie do łydek, a do kolan. Hektolitry przelewającej się wody przemieniły Hutkę w wezbraną górską rzekę, której nurt zgarniał każdą z przeszkód, jaka znalazła się na jej drodze. 
  Był to znak, że kopalnia, do której zmierzaliśmy znajduje się naprawdę blisko.

Rzeka Hutka 2
Makumba ze swoim rowerem

  Gąszcze nie ustawały. W trakcie chaszczingu dało się odczuć, że z rowerem Makumby coś jest nie tak. Prowizoryczne oględziny wykazały, że z nieznanych przyczyn pedały przestały się kręcić. Odtąd Makumba musiał zapomnieć o jeździe i skupić się wyłącznie na prowadzeniu własnych dwóch kółek. 

  Istnieje pewna złota zasada, że jakbyś nie błądził, asfalt i tak sam cię znajdzie. Sporo w tym prawdy, bo z chaszczy wypadliśmy prościutko przed kompleks tajemniczych budek i kanciastych przyczep.  Gdzie byś nie spojrzał tam, jeżyło się od jaskrawych zakazów: wstępu, wjazdu, przebywania. 
  Ignorując każdy z możliwych, przecisnęliśmy się wpierw za opuszczonym szlabanem, następnie przemknęliśmy slalomem między wspomnianymi budkami i tak się rozpanoszyliśmy, że i wał z piasku nie stanowił ani dla nas, ani dla rowerów najmniejszego problemu. Poniosło nas więc za niego. I pewnie szlibyśmy dalej, gdyby nie skarpa, która opadała prosto na dno czynnej kopalni. 
  Cóż to była za kopalnia! Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś równie olbrzymiego. 7 poziomów wyrobisk, w dole jeździły zaprzęgi koparek, wywrotek, ale były tak małe, że ledwo szło je dostrzec. Jak nic trzeba se pstryknąć pamiątkowe zdjęcie. Co z tego, że zza zakrętu na wstecznym zbliża się jakaś podejrzana terenówka...

Kamieniołom Ostrówka 1
Kwintesencja przypału
Foto: Raku

  Przykurzona, czarna terenówka po niepełnej minucie stała już przy nas. Opuściła się przyciemniana szyba. Wyjrzała z niej pulchna twarzyczka w ochronnym hełmie i odblaskowej kamizelce z napisem OCHRONA KAMIENIOŁOMU.
- Ale jak wy tu... Jakim cudem się tu znaleźliście? Przecież budka ochrony, system kamer... Tabliczek nie widzieliście? Którędy tu weszliście? - pyta.
Na co ja kulturalnie odpowiadam: ścieżką prze Pani i wskazuję na wał piachu. Widnieją na nim jedynie ślady naszych butów i bieżników dwóch rowerów.
Kobitę zamurowało. Jej twarz wykrzywiła się w konsternacji. 
- Ale wam tu nie wolno być.
- Ale moja mapa... 
Wtem wyjmuję zawiniątko z kieszeni i rozwijam na jej oczach. Zajmuje to dobrą minutę, w czasie której oczy Kobity zdają się szykować do opuszczenia oczodołów. Prędko kreślę palcem na mapie zygzak, nieprzerwanie mówiąc: tędy prowadzi nasz szlak.
Na zmarszczone czoło Kobity zstępuje monobrew.
- To niemożliwe. Musiałby prowadzić środkiem kopalni.
Zerkam na mapę raz jeszcze. Yyy rzeczywiście. Jakoś mi to umknęło. No ładnie, teraz jesteśmy zgubieni. Mandat? Policja? A może więzienie? Przebieram wzrokiem nie wiedząc co począć. Próbuję coś ugrać.
- W takim razie którędy mamy iść? - pytam
- Na pewno nie przez kamieniołom. Zawróćcie i dalej jakoś obejdźcie przez Charężów.
Charę...co? Pierwsze słyszę, ale wyjścia nie mamy. Zawracamy posłusznie i unikając mandatu, idziemy do tego Charęcosiowa. Nawet jeśli Kobita wymyśliła nazwę tej wsi tylko na potrzeby wypędzenia piątki intruzów z kamieniołomu.

Jak widać było wesoło: Na samym przodzie Brajan, potem Raku, Obara i Makumba

  Ładna mi tam wioska ten Charężów. Parę domów na krzyż. I tyle. Wydaje się, że więcej tu psów mieszka niż ludzi. Chyba, że to ludzie tak szczekają. 
  Gdy ostatnie z domów się kończą, wraz z nimi znika też asfalt, a żwirowa droga niebezpiecznie skręca w stronę kamieniołomu. Drugiego spotkania z nami Kobita mogłaby nie wytrzymać psychicznie, a nasze portfele nie dźwignąć, tak więc obieramy sprawdzoną metodę: zawijka na pola. 
  Tam spotykamy naszą dawną znajomą - tarninę. Po raz pierwszy natknąłem się na nią jeszcze za szkraba. Wtedy była dla mnie owocem jak każdy inny. Owocem, którego można wrzucić bezkarnie do buzi i zmemlać. Kiedy jednak do konsumpcji doszło, prędko przekonałem się, że to owoc z piekła rodem. W smaku tak potworny, że pamiętam go do dziś. Ja pamiętam, a reszta? Reszta zaprzeczyła, że kiedykolwiek tarniny próbowała. Nadeszła więc chwila, by to zmienić.

Charężów
Kulinarna gwiazda dnia

  Z początku podejrzewali, że tarnina, którą im proponuję, to jakaś śmiercionośna trucizna. Aby udowodnić, że się mylą, zdecydowałem się na czyn heroiczny. Zjadłem jeden owoc, zachowując przy tym fałszywy uśmiech. Zadziałało. Po chwili pozostali zebrali sobie po dwa owoce każdy, co by pokazać, że są bardziej męscy ode mnie, po czym wrzucili je do ust. 
  Drastycznie szybko mięśnie mimiczne ich twarzy wykręciły się w grymas wstrętu i powstrzymując się od wyplucia, przełknęli głośno fioletową papkę. Pierwsze objawy zespołu potarninowego pojawiły się lada moment. Język stanął im kołkiem. W ustach poczuli posmak mąki, a cała twarz zdrętwiała jak od znieczulenia. Próba wypowiedzenia choćby słówka przemieniała się w niezrozumiały bełkot. Wiem co mówię, sam przechodziłem przez to na krótko przed nimi. 
  Tarninki?

Góra Żakowa 2

  Pozostańmy jeszcze w tematach kulinarnych. Z tarniny przerzuciliśmy się na mirabelki. Bo przyjemne w zbiorze. Bo dojrzałe. Bo przy drodze rósł szereg drzewek uginających się od nadmiaru żółtych owoców. Tyle dobroci nie mogło się zmarnować. Wkrótce narwaliśmy pełną siatkę. Wyobrażaliśmy sobie już ten pyszny kompot, po powrocie do domów. Los chciał inaczej... 

  Jakiś czas później zameldowaliśmy się w pizzerii w Chęcinach. W trakcie, gdy pizzą zajmował się piec, we dwójkę z Makumbą skoczyliśmy do pobliskiego sklepu, skąd zainkasowaliśmy kapslowaną oranżadę. Kiedy wróciliśmy, w powietrzu unosił się już zapach suszonych pomidorów, roztapiającej się mozzarelli... Kawałki znikały w szalonym tempie. Wkrótce po cienkim cieście i sosie budzącym kubki smakowe do życia, pozostało tylko jakże przyjemne wspomnienie. 
  Butelki oranżady również opróżniliśmy do dna. Jak na Januszy przystało, poszliśmy po należną kaucję. A tu okazało się, że sklep zamknięty. Pełni rozpaczy zostawiliśmy szkło pod drzwiami niczym mleczarze.
RIP 40 groszy. Ah, kochane, będę tęsknić. 

  Starczyło chwili, by odwiedzić jeszcze zamek. Coś mnie tknęło i odruchowo zerknąłem na zegarek. Łotr-wyświetlacz wskazał 6 minut do odjazdu ostatniego autobusu. Puściliśmy się więc w bieg spod samych ruin z pełnymi żołądkami. Brzuchy podskakiwały. Nadzieja, że zdążymy wciąż się tliła. Wreszcie zdyszani wbiegliśmy pod wiatkę przystanku. Jedzenie zdążyło się przemieszać, do tego stopnia, że przypomnieliśmy sobie, co zjedliśmy wczoraj na obiad. Zerkam raz jeszcze na zegarek, a tam niezmiennie 6 minut. Masz ci los, stoper mi się załączył.

Smakowało !

   Autobus nadjechał punktualnie. Wskoczyliśmy do środka ja i Raku i Brajan i mirabelki. Wydawało się, że Obar z Makumbą pójdą w nasze ślady. Nic bardziej mylnego. Kierowca wychylił się z szoferki, obrócił łeb przez ramię i krzyknął do nich: Może wejść tylko jeden rower! (jeszcze jakby rowery pojęły zdolność chodzenia). Na twarzach chłopaków wyrosło zakłopotanie. 
  Na przekór kierowcy wprowadzili jednak oba górale do środka. Nieugięty burak kierowca uparł się, żeby jeden z nich opuścił pojazd. Zamiast tego Obar zaczął domagać się wyjaśnienia: dlaczego? Kierowca pozbawiony solidnych argumentów powtarzał, żeby wyszli. Makumba tymczasem podszedł do regulaminu i zabrał się za czytanie. A w regulaminie pisało jak byk. Rowerów może jechać ile się komu podoba, byle nie stwarzały problemów w poruszaniu się po wnętrzu autobusu. 
  Dla kierowcy to za mało. On wie lepiej. Dwa rowery jechać nie mogą i... już. Jakieś starsze małżeństwo z tyłu zabrało głos: pozwól im pan jechać, nie stójmy już dłużej. Kierowca rzucił chłopakom ultimatum: albo wysiada jeden z was, albo wzywam policję. Skoro odczuwa pan taką potrzebę, proszę bardzo - skontrował Obar. 
  Kierowca sięgnął po telefon, wystukał numer, po czym zadzwonił. I nie na policję, a do przełożonego. Skąd wiem? Spryciarz zapomniał wyłączyć tryb głośnomówiący, przez co dokładnie słyszeliśmy najdrobniejsze słowo. Cały autobus słyszał. 
  Rozmowa skończyła się na tym, że kierowca dostał opieprz od przełożonego za ponad 8-minutowe opóźnienie. Mało tego przełożony kazał zabrać mu wszystkie rowery, choć kierowca burak przez telefon skłamał i podwoił ich rzeczywistą liczbę. 
  Kierowca odłożywszy telefon, już spokorniałym tonem zwrócił się do chłopaków: Zgoda, możecie jechać, ale pod warunkiem, że jeśli ktoś wejdzie z wózkiem inwalidzkim albo dziecięcym musicie ustąpić mu miejsca. Chłopaki zgodzili się. 
  Purpurowy od gniewu kierowca ruszył z piskiem opon i pędził, by nadrobić opóźnienie, które wzrosło już do 11 minut.  

  Na wybojach trzęsło. Jak to bywa na polskiej drodze - więcej dziur niż asfaltu. Niespodziewanie weszliśmy w ostry zakręt. Przegubowcem aż majdnęło. Nagle kierowca wcisnął hamulec do oporu. Szarpnęło nami gwałtownie. 
  Za sprawą wstrząsu mirabelki wysypały się z torebki, którą trzymałem dotąd na kolanach i poturlały się na przód pojazdu. Widząc jak jedna z nich toczy się wprost do kabiny kierowcy, wyrwałem się z siedzenia i rzuciłem w pogoń, modląc się, żeby być szybszym od mirabelki. Ludzie patrzyli na mnie jak na wariata, ale co zrobić. Gdyby teraz kilogram mirabelek dotoczył się do kierowcy, ten zapieniony od nerwów pewno wyrzuciłby nas z autobusu, sprzedając każdemu po kolei kopniaka na nie do widzenia. 
  Udało mi się zgarnąć owoc w ostatniej chwili. Reszta mirabelek nie miała tyle szczęścia. Te, których pozostali z ekipy nie zdążyli wyzbierać, dokonały żywota zmiażdżone pod podeszwami butów, bądź nadziane na obcas.
  Kierowca nawet nie zauważył jaka szopka rozgrywa się tuż za jego plecami. Zbyt pochłaniało go wypatrywanie z utęsknieniem jakiegoś wózka dziecięcego na przystanku, albo chociaż inwalidy. Tymczasem zamiast nich pod daszkiem przystanku stał sobie rowerzysta. Na jego widok kierowca wściekle docisnął gazu. 
  Rowerzysta próbował jeszcze machać rozpaczliwie, a jego błagalne spojrzenie wraz z głową podążyło za uciekającym mu sprzed nosa autobusem. W jednym z okien autobusu, dało się dostrzec piątkę pochylonych chłopaków biegających z foliówką i podnoszących żółte owoce z podłogi.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz