26.06.2018
Skład: Obar, Brajan, Raku, Makumba i Ja
Trasa: Wierna Rzeka - Zajączków - Miedzianka - Ostrówka - Charężów - Gałęzice - Zelejowa -Chęciny, ok. 24 km
Nie wiadomo kiedy zaczęło ziać chłodem, zupełnie jakbyśmy zbliżali się do otwartej na oścież lodówki. Szczelna ściana krzewów w końcu pękła odsłaniając otwór sztolni. W dłoniach ściskaliśmy wysłużone latarki, które pamiętały PRL. Nurtowało mnie jedno: na co chłopakom te rękawiczki, ta kurtka i para dziurawych jeansów?
Mrok wchłonął wszystkich po kolei. Grupę otwierał Obar znający sztolnię jak własną kieszeń.
- Mamy tu belkę - wyjaśnił. - Belka podpiera ze sobą dwie ściany. Starajcie się w miarę możliwości jej nie dotykać. W przeciwnym razie pożegnamy się z bardzo ładną sztolnią...
- I z nami samymi...
- Makumba!
Spojrzenia wszystkich spotkały się na kawałku próchna, pod którym musieliśmy się przeczołgać.
Za belką urwały się wszelkie rozmowy. Nastała niepokojąca cisza. Podszedłem bliżej sprawdzić co się dzieje. Cała czwórka ani drgnęła. Co jest, myślę sobie i wtedy Obar bez słowa posyła przede mnie żółtą plamę LED-ów. Ze strachu zamarłem.
- Tu mamy nasz słynny szyb studenta - ciągnął Obar. Przed laty pewien student tu spadł i zginął. Stąd nazwa.
Brajanem wierzgnął dreszcz.
- Makumba, poświeć proszę swoim reflektorem.
- Robi się.
W sekundzie na obrzeże szybu napłynęło jaskrawe światło, wszystko głębiej tonęło w ciemnościach.
- Jaaa... Nawet dna nie widać... - wydusił zafascynowany Raku.
Do szybu zrzuciłem kamień wielkości pięści. Nasłuchiwaliśmy jak puszczony spada jeszcze sześć sekund, po czym roztrzaskuje się o ściany i z pluskiem wpada do wody.
- Chłopaki, to będzie jakieś 40 metrów!
Szansą na obejście szybu było przylgnięcie ciałem do wapiennej ściany. Tak blisko, że nos tarł po chropowatej skale. Na końcu wystarczyło oddać jeszcze krok wiary nad budzącą grozę otchłanią. Pestka.
- Lalalala la la, ale się echo niesie, słuchajcie la la laaa!
- Przestań ktoś! Skupić się nie mogę!
- Niech ktoś zaświeci w głąb dziury, bo zaraz Brajan będzie przechodzić.
Brajan tylko wytrzeszczył oczy:
- Że ja będę przechodzić? Tu jest za ślisko dla moich trampków. Nie dam rady. Spadnę.
- Brajan przejdziesz! Patrz, stawiasz stopę obok tego drewna, o... - tu Obar wskazał paluchem na przegnity kołek. - ...i dajesz rękę Rakowowi. Żadnej filozofii.
Brajan sięgał już za plecy z zamiarem przełożenia prawej ręki, gdy wrzasnęliśmy na niego chórem:
- Nie tą! Drugą!
- Ale drugą łapię się skały.
Raku nie wytrzymał dłużej i przejął inicjatywę. Pochwycił Brajana za nadgarstek, po czym zaciągnął do siebie.
W międzyczasie wspólnie z Makumbą przeszukiwaliśmy dokąd prowadzi boczna odnoga chodnika.
- Kalfas! Znalazłem chyba gniazdo pająka. Rzuć proszę okiem.
- Wygląda mi na gniazdo. A jeżeli jest gniazdo to...
- ... to będzie i pająk. - Makumba dokończył za mnie. Ale póki co są same komary. Jezus, Maria ile ich jest! Mam je nawet we włosach. Weź je ode mnie!
Biedak odganiał się od wciąż nadlatujących chmar owadów. odczas gdy Makumba gorączkowo odganiał się od chmur krwiopijczych insektów, jakaś niewytłumaczalna siła nie pozwalała mi się zatrzymać.
- Nie idź tam! Nie idź!
Tyle, co Makumba umilkł, uszy wyłapały ciche, a potem już narastające bzyczenie. I nagle tuż obok mnie, ze szczeliny w ścianie wylał się czarny rój uskrzydlonych owadów.
- Tu są osy! Uciekaj! - drę się ile wlezie.
- AAAAA!!! Makumba z piskiem zerwał się do ucieczki. Ja też biegłem. Wkrótce go dogoniłem.
- Co robią osy pod ziemią?! - dopytał mnie przejęty. - Gniazdo os! Gniazdo os! Spierdalaj!
Ukradkiem zerkam za siebie i już bardziej opanowany, poklepuję Makumbę po ramieniu.
- Przestały nas gonić. Nie musisz już uciekać.
Z pozostałymi łapiemy się parę minut później.
- Jezus, Maria!
- Co znowu, Makumba? Komary? Osy? Szyb wielkości wieżowca? - spytałem
- Gorzej... Pająk. O drugi pajączek. Pełno pająków. Chyba znalazłem całą kolonie!
- Makumba, uważaj! Jednego pająka masz centralnie nad głową. Co za bydlak! Właśnie się spuszcza!
Makumba niewzruszony tylko zamachnął się solidnie reflektorem, jednym ruchem pozbawił pająka życia i wycedził przez wyszczerzone zęby:
- Jad silny jak u szerszenia, powiadasz?
- Zgadza się - potwierdziłem. No, chyba, że jesteś uczulony. Wtedy jest śmiertelny.
- Jezus, Maria!
- Jesteś uczulony?
- Nie, coś łaziło mi po ramieniu. Zerknij lepiej do góry.
Na naszych oczach strop ożył w pulsującą tkankę napęczniałych odwłoków. Na elastycznych niciach niczym jojo zwisały budzące odrazę sieciarze.
- Nie wiem jak ty, ale ja stąd wybiegam. Pamiętaj tylko głowa nisko. I tyle widziałem Makumbę.
Wolność |
Tuż po wyjściu eksplodowała we mnie niewyobrażalna jasność. Jak przy blasku tysięcy reflektorów. Po raz pierwszy zobaczyłem i siebie i pozostałych w świetle południa. Jak my wyglądaliśmy! Każdy od stóp do głów w glinie. Całe szczęście w pobliżu rósł wilgotny mech. Rzuciliśmy się na niego, rwaliśmy kępami, szorowaliśmy się nim jak gąbką. Prędko zrozumiałem sens brania pod ziemię ubrań na zmianę, choćby miała to być para dziurawych jeansów.
uwinęli się z tematem, Już bardziej chyba nie można, Makumba i Obar wyciągnęli ukryte z krzaków rowery i już byli gotowi odjeżdżać, ale że bez pizzy no jak to, / zawijać się do domów, ale do negocjacji użyliśmy najmocniejszej karty przetargowej - pizzy. włączyła się z Obarą wyciągnęli amaskowane w krzakach Prawdziwa zabawa zaczęła się w momencie Wierzcie mi lub nie, ale I tu pierwotnie miała kończyć się ta opowieść, Makumba z Obarą odjechaliby na rowerach, z chłopakami wrócilibyśmy pociągiem, Być może ale skusiła pizza, pizza jako kusicielka, cieszę się z tych ubogacających opowieści, ale teraz stop niech słowa płyną i prawda, Gdy tylko chłopaki wrócili z rowerami ukrytymi wcześniej w krzakach, ruszyliśmy skalistym grzbietem Miedzianki. Parę minut bez ścieżki wystarczyło, żebym wyprowadził grupę w kłębowisko jeżyn. Po jeżynach przyszła kolej na rzeczkę. Nazywała się Hutka. Woda w Hutce sięgała ledwo do kostek i o ile tylko nie było się właścicielem dwóch kółek, wystarczył porządny sus, aby ją pokonać. Z rowerami też wzięliśmy się na sposób i przekazywaliśmy je sobie z rąk do rąk. I kiedy tylko ostatni jednoślad znalazł się na drugim brzegu poziom wody gwałtownie się podniósł. Woda nie wystąpiła z brzegów mal nie przelała się z koryta. Był to znak, że do kopalnia naprawdę blisko.
Makumba ze swoim rowerem |
Z chaszczy wpadliśmy, wepchaliśmy prosto w robotnicze zabudowania. Wszędzie zakazy: wstępu, wjazdu, przebywania. Ignorując każdy z możliwych przecisnęliśmy się pod szlabanem, wbiliśmy się przemknęliśmy slalomem między blaszanymi budami, po czym wbiegliśmy na piaszczysty wał. Zatrzymała nas dopiero kilkudziesięciometrowa ściana skał. Ogrom kopalni do nas nie docierał, gapiliśmy się jak urzeczeni. Tak się zachwyciliśmy widokiem, że nawet nie zauważyliśmy jak zza zakrętu na wstecznym zbliża się jakaś podejrzana terenówka... Przykurzona, czarna terenówka właśnie jechała w naszą stronę. po niepełnej minucie stała już przy nas. Opuściła się przyciemniana szyba. Z terenówki wysiadła babeczka o pulchnej twarzy odziana w odblaskową kamizelkę OCHRONA KAMIENIOŁOMU zwraca sie do nas
- Ale jak wy tu... Jakim cudem? - nawet nie kryła zdziwienia. - Przecież szlaban, budka ochrony, system kamer... Tabliczek nie widzieliście? Którędy weszliście?
- Ścieżką. Wskazałem na usypany wał piachu ze świeżymi śladami butów.
Babka aż zbladła.
- Ale wam tu nie wolno być - rzuciła po chwili onieśmielającej ciszy.
Brnąłem coraz śmielej. Z kieszeni wyjąłem wymiętoloną mapę. Zawiniątko rozłożyłem na jej oczach, które powoli szykowały się do opuszczenia oczodołów. Niedbale nakreśliłem palcem na mapie koślawy zygzak, po czym dodałem:
- Tędy prowadzi nasz szlak.
Babka w niedowierzaniu uniosła brwi.
- To niemożliwe - skontrowała. - Szlak musiałby prowadzić wówczas środkiem kopalni.
Zerknąłem na mapę raz jeszcze i faktycznie facetka miała rację. No to ładnie.
- W takim razie którędy mamy iść? - pytam przebierając zakłopotanym wzrokiem
- Na pewno nie przez kamieniołom. Zawróćcie do Charężowa.
Charę...co? Pierwsze słyszę, ale wyjścia nie mamy. Pożegnaliśmy się, podziękowaliśmy za nie wlepienie mandatu i posłusznie zawróciliśmy do tego Charęcosiowa. Nawet jeśli facetka wymyśliła nazwę tej wsi na poczekaniu tylko na potrzeby wypędzenia piątki wyjątkowo śmiałych intruzów z kamieniołomu.
Kwintesencja przypału Foto: Raku |
Jak widać było wesoło: Na samym przodzie Brajan, potem Raku, Obara i Makumba |
Ładna mi tam wioska ten Charężów. Ot parę zapyziałych domów na krzyż, ale nic dziwnego w końcu kto chciałby mieć czynną kopalnie za sąsiada.
W Charężowie spotykamy naszą dawną znajomą - tarninę. Po raz pierwszy natknąłem się na nią jeszcze za szkraba. Wtedy była dla mnie owocem jak każdy inny. Owocem, którego można wrzucić bezkarnie do buzi i zmemlać. Kiedy jednak do konsumpcji doszło, prędko przekonałem się, że to owoc z piekła rodem. W smaku tak potworny, że pamiętam go do dziś. Ja pamiętam, a reszta? Reszta zaprzeczyła, że kiedykolwiek tarniny próbowała. Nadeszła więc chwila, by to zmienić.
Kulinarna gwiazda dnia |
Z początku podejrzewali, że tarnina, którą im proponuję, to jakaś śmiercionośna trucizna. Aby udowodnić, że się mylą, zdecydowałem się na czyn heroiczny. Zjadłem jeden owoc, zachowując przy tym fałszywy uśmiech. Nabrali się. Po chwili pozostali zebrali sobie po dwa owoce każdy, co by pokazać, że są bardziej męscy ode mnie, po czym wrzucili je do ust.
Drastycznie szybko mięśnie mimiczne ich twarzy wykręciły się w grymas wstrętu i powstrzymując się od wyplucia, przełknęli głośno fioletową papkę. Duma nie pozwalała wypluć. Pierwsze objawy zespołu potarninowego pojawiły się lada moment. Język stanął im kołkiem. W ustach poczuli posmak mąki, a cała twarz zdrętwiała jak od znieczulenia. Próba wypowiedzenia choćby słówka przemieniała się w niezrozumiały bełkot. Wiem co mówię, sam przechodziłem przez to na krótko przed nimi.
Tarninki?
Z Chęcin wyjechaliśmy z piskiem opon, aby nadrobić 11-minutowe opóźnienie. Otóż kierowca autobusu okazał się skończonym burakiem. Przez bite 11 minut wykłócał się z chłopakami, że do pojazdu nie mogą oni wnieść obu rowerów, choć ci udowodnili, że kierowca jest w błędzie cytując mu treść regulaminu. Ostatecznie skończyło się na tym, że rowery mogły jechać, jednak kierowca postawił ultimatum. Jeśli tylko wsiądzie ktoś z wózkiem inwalidzkim, bądź dziecięcym, chłopaków czeka wypad z autobusu.
Jak więc ustaliliśmy, wyjechaliśmy z piskiem opon. Weszliśmy ostro w pierwszy zakręt, a przegubowcem aż majdnęło. Kierowca docisnął po hamulcach do oporu. Bezwładność gwałtownie szarpnęła i nami i torebką, którą trzymałem na kolanach. W sekundzie po całym autobusie zaczęły turlać się mirabelki. Natychmiast poderwaliśmy się z siedzeń i rozpaczliwie rzuciliśmy się w pogoń za kilogramem toczących się owoców. Pasażerowie nie wiedzieli co się dzieje, a my tylko modliliśmy się, żeby fala mirabelek nie zalała kabiny kierowcy. Metodycznie wyłapywaliśmy owoc po owocu, ale i tak większość z nich dokonywała żywota czy to zmiażdżona butem, czy nadziana na obcas.
Kierowca nawet nie zauważył jaka szopka rozgrywa się tuż za jego plecami. Był zbyt pochłonięty wypatrywaniem wózka dziecięcego, albo chociaż inwalidy na horyzoncie. Tymczasem zamiast nich pod daszkiem przystanku czekał rowerzysta. Na jego widok kierowca wściekle docisnął gazu.
Rowerzysta próbował jeszcze machać rozpaczliwie. Jego błagalne spojrzenie wraz z głową podążyło za uciekającym mu sprzed nosa autobusem. W jednym z okien autobusu zapewne dostrzegł piątkę pokulonych chłopaków biegających z foliówką i podnoszących żółte owoce z podłogi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz