30.04.2018
Skład: Natalka, Bugli, Raku i Ja
Trasa: Słowik - Patrol - Zalesie - Pietraszki - G. Brusznia - Grabina - Os. Ślichowice, ok. 21 km
Przez dziurę w ścianie, która dawniej była oknem modrzewiowej willi, dochodzą nas strzępki szeptów urwanych w pośpiechu. Patrz no na tych gówniarzy. Co z nich wyrośnie jak nie banda wandali. Pałętają się jak bezpańskie psy, wszędzie wlezą, nawet do tej sypiącej się chałupy nosa wciubią. Niby po co innego jak nie rozkraść do reszty. Źle się im z oczu patrzy.
Oto co zastaliśmy na poddaszu. Drzwi już ktoś zdążył wyrwać z zawiasów i wynieść. Zewsząd walały się porozrzucane w chaosie pluszaki, resztki zastawy stołowej, wybebeszone meble. Zamiast podłogi rozwarta szczerba w deskach, która zdążyła pożreć już niejedną nieuważną mysz. Dach zawalał ssię do środka i jak domek z kart, w każdej sekundzie mógł runąć z nami w środku.
- Wynośmy się stąd - rzuciła Natalka.
Meandrująca rzeka na krótko wyznaczała jeszcze dalszy przebieg trasy, by za kolejnym zakolem raz na zawsze zniknąć z pola widzenia.
Powoli zbliżaliśmy się do masywnego budynku z czerwonej cegły, jaki z trudem wyłaniał się ponad przerośnięte koron drzew. Kusił tajemnicą.
Wzdłuż wysokiego, metalowego ogrodzenia, biegła ścieżka. Wyczekiwaliśmy na jakąś dziurę w siatce, przez którą dało by się przedostać na teren posesji. Niebawem ścieżkę przegrodziło zwałowisko powalonych przez wichury drzew. Leżały jakby broniły dostępu do czegoś ważnego. Poniekąd tak było.
Tuż za zwałowiskiem wbiliśmy się w nieprzebyty gąszcz. Bezlistne badyle szurały po plecakach, nieustępliwie próbowały nas zatrzymać, tworząc zwarty mur. Gdzieś w tym murze Bugli wypatrzył coś, co nikt o zdrowych zmysłach nie nazwałby ścieżką. Półmetrowej wysokości luka wciśnięta w zarośla, która powstała zapewne za sprawą jakiegoś stworzonka. Na kuckach przebiliśmy się przez nią. Pokrótce chaszcze ustąpiły, a my znaleźliśmy się na świeżo przystrzyżonym trawniku.
Co ciekawe moje skojarzenia były słuszne. Jak się później dowiedziałem, budynek powstał w 1939 roku. Miał stanowić siedzibę Katolickiego Uniwersytetu Ludowego. Przeszkodził w tym wybuch wojny. W trakcie okupacji w obiekcie stacjonował garnizon niemiecki z siedzibą służb Gestapo. Następnie przekształcono go na szpital. Początkowo gruźliczy, a ostatecznie dla osób psychicznie chorych. Do lat 90-tych funkcjonował oficjalnie jako Dom Pomocy Społecznej. Niedawno zamieszkały w nim osoby z trudną sytuacją materialną. My jednak o tym nie wiedzieliśmy...
Byłem gotów, by pociągnąć za klamkę frontowych drzwi i przekonać się co kryję się za nimi. Powstrzymał mnie jednak Raku. Odniósł bowiem wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Wbrew własnej woli i ja uległem tej psychozie. Inni zresztą również. Rozglądaliśmy się dookoła wyszukując twarzy przylepionych do szyb. Zamiast nich odnaleźliśmy otwartą bramę.
Zrozumieliśmy, że właśnie przed momentem wparowaliśmy na czyjąś posesję. Wyobraź sobie. Siedzisz wygodnie w domu, zerkasz za okno i nagle widzisz, że przed twoim domem pojawia się czworo wariatów. Jeden w okularach jak z Facetów w Czerni, drugi z metrowym kijem w dłoni, trzeci z twarzą Mongoła, a towarzyszy im dziewczyna, która dopiero co wyturlała się z krzaków. Nic tylko się cieszyć.
Kiedy tylko nadarzyła się okazja, weszliśmy do lasu. Tam ku uciesze wszystkich pojawił się szlak. Nowy kolega, z którym szybko się zakolegowaliśmy i nie opuszczaliśmy na krok. A przynajmniej do czasu, gdy stanęliśmy przed ścianą kamieniołomu. Mimo alternatywy bezpiecznych ścieżek, było dla nas oczywistym, że jedyna właściwa droga na górę prowadzi po skale.
Obrałem więc taktykę "koniec języka za przewodnika". Teraz zostało mi tylko wypatrzeć potencjalną ofiarę. Musiała stwarzać pozory stałego bywalca. Tych zazwyczaj łatwo poznać po kilkutygodniowym zaroście i małpce w ręku. Stosunkowo łatwo też ich odnaleźć. Wystarczy odszukać najbliższy sklep, a oni znajdą się sami.
Zaczęły się łowy. Krążę od bloku do bloku, przemykam przez place zabaw, a tam ni jednego sklepu. Albo prędko nie zmienię taktyki, albo zaraz się wyda, że zabłądziliśmy. Zaczepiam pierwszego, napotkanego na chodniku staruszka. Już załapał u mnie plusa. Ma bowiem okulary identyczne do moich. Ja pytam, on - tłumaczy. Zna dzielnicę jak własną kieszeń, podpowiada skróty, cieszy się, że wędrujemy, po czym żegna się z nami czułym do widzenia.
Poczułem jak od porannego spotkania ze starą babą w autobusie, a potem z szeptunkami w Dobromyślu, wreszcie powraca mi wiara w porządnych ludzi. Dzięki starszy Panie w okularach!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz