Obserwatorzy

Popularne posty

sobota, 16 lutego 2019

Wycieczka nr 16: URATOWANI PRZEZ ORANŻADĘ


9.06.2018

Skład: Brajan, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Umer - Kołomań - Samsonów - Zagnańsk - Rez. Zachełmie - Zachełmie, ok. 19 km

Pamiętam jak pierwszy raz spotkaliśmy się w sklepiku, tuż za rogiem szkoły. Ja w wymiętolonej bluzie z bazarów, ona - schowana pod kolorową, szeleszczącą saszetką spod znaku znanej marki. Na imię jej było Helena. Od razu coś zaiskrzyło. Wkrótce widywaliśmy się już regularnie po zajęciach. Nie potrafiłem się jej oprzeć. Tylko wyszliśmy ze sklepiku, a ja już dobierałem się do saszetki, łakomie wsuwałem w nią naślinionego palucha i oblizywałem słodki proszek, który doń się przylepił. Ach, jak te bąbelki musowały na języku!
  
To było dobre 5 lat temu. Teraz znów trzymałem oranżadę, choć w butelce. Miała barwę nadgniłej papierówki i tu właściwie kończyło się jej jabłkowe podobieństwo, na jakie wskazywała etykieta. W smaku okazała się tak podła, że płyn do mycia naczyń byłby przy niej rarytasem. Ale byłem spragniony i na hejnał wyżłopałem to ohydztwo do dna. 


Jak coś znienacka nie boruje! Jak bebech nie przemówi serią groźnych pomruknięć! Zdołałem tylko napiąć pośladki i poczułem za sobą podmuch cuchnącej siarki. Chłopaki aż rozbiegli się po obu stronach chodnika ściskając nosy. Dobry Boże! Gdybym zamiast chodnikiem pędził wtedy przez pola, od takiego nieludzkiego smrodu położyłaby się cała trawa, a ostatnie z ocalałych kwiatów opadłyby z płatków i wkrótce potem uschły w męczarniach. 
Przez żołądek przetaczała się kolejna fala wstrząsów. Jak na złość alergia uznała, że to idealny moment, by dopuścić ataku. Naraz zaczęło wiercić mnie w nosie. Tylko nie waż się teraz kichać! Upominałem sie w duchu i jednocześnie desperacko wypatrywałem jakiegoś ustronnego miejsca. Wiedziałem, że koniec jest bliski. Chwila, czy tam są krzaki? Tak, najprawdziwsze krzaki! Jestem uratowany! Momentalnie zniknąłem w zagajniczku z cichym westchnieniem ulgi. Nad krzakami jeszcze jakiś czas powiewała biała rolka rozwijanego w pośpiechu papieru toaletowego. 

Oranżadą odbijało mi się jeszcze godzinę. Za nic w świecie nie mogłem pozbyć się z podniebienia posmaku tych mdlących mydlin. Bynajmniej nie tak zapamiętałem sobie rozkosz dzieciństwa. Wydostawszy się na pagórek, naprzeciw nas wyrósł rząd zwartej zabudowy ulicówki. Ot ściana szczelnie przylegających do siebie domów. Tędy to my raczej nie przejdziemy. Wypatrując choćby luki, choćby najmniejszego prześwitu doszedł nas warkot silnika. Przypominał nam to coś doskonale znanego. No przecież - to kooosiarka! Co za paradoks. My tu zapadamy się w chaszcze wyższe od nas samych, a gdzieś za płotem kosi się trawa. Przy odrobinie szczęścia może i nawet ta kosiarka pomoże nam się stąd wydostać.


Sprawę w swoje ręce, a raczej gardło wziął Bugli. Za którymś razem wreszcie udało mu się przekrzyczeć ryczącą kosiarkę. Pod płot przybiegła jej właścicielka zaalarmowana krzykiem. Zlitowała się nad nami, pośpiesznie otworzyła furtkę i pozwoliła przemknąć przez swoje podwórko. Wypadliśmy na ulicę.

Pogodzony z myślą, że nie zdążymy na autobus, wszedłem do wiejskiego sklepiku. Na ladzie dostrzegłem pod lśniącym kapslem litery układający się w napis HELENA. Naraz wymazuję z pamięci obraz porannych wydarzeń i kupuję oranżadę.  Zeruję oranżadę na oczach sklepikarza. Tym sposobem zyskuję jego aprobatę. Sklepikarz żywo mnie zagaduje. Pokrótce wyjaśniam mu nasze położenie i wtedy ofertę pomocy składa mi kobieta stojąca w kolejce za mną. Nieznajoma gotowa była wcielić się w rolę prywatnego szofera. Od zaraz. 


Nim zdążyliśmy zapiąć pasy oderwało czterokołowego potwora z siłą startującego odrzutowca. Zaskoczył najwyższy bieg. Przy takiej prędkości na przystanek dotrzemy z zapasem. Jeszcze przez nieznaczną chwilę sklep odbijał się w lusterku jako wciąż zmniejszający się punkt. Najpierw rozmiaru dyni, potem pomarańczy, łebka od szpilki, ale i on w końcu zniknął całkiem. I pomyśleć, że uratowała nas oranżada.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz