Obserwatorzy

Popularne posty

sobota, 16 lutego 2019

Wycieczka nr 16: URATOWANI PRZEZ ORANŻADĘ


9.06.2018

Skład: Brajan, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Umer - Kołomań - Samsonów - Zagnańsk - Rez. Zachełmie - Zachełmie, ok. 19 km

Autobus z grona staruszków bliskich emerytury na szrocie. Za otwartymi drzwiami, przy szoferce toczy się rozmowa. 
- Szkolny do Umera proszę.
Kierowca patrzy na mnie jak filozof na ucznia.
- Szkolnych nie ma - dorzuca.
- W takim razie zwykły będzie, do Umra. 
Sekundowa analiza. Coś tu ewidentnie nie gra. Na głos jakoś głupio to brzmi. 
- Znaczy do Umru... - poprawiam się niezgrabnie.
Słyszę parsknięcie przed sobą. Zerkam na kierowcę. Jego oczy dostały wytrzeszczu. Trafił mu się wyjątkowy przypadek - pasażer analfabeta. Rzuca mi pełne politowania spojrzenie, po czym wręcza bilet. 

Przez resztę drogi wpatruje się w wyblakły kawałek papieru, próbując go rozczytać. Daremnie. Rzuca ikarusowym gruchotem jakby zaraz miał się rozlecieć. Litery przestawiają się miejscami z cyframi. Prawie godzinna jazda zmienia mój język w supeł, który zdążyłem już parę razy przygryźć sobie na większych wybojach. Wreszcie wjeżdżamy do prawdziwej dziury, gdzie wita nas kicający kangur i zielona tabliczka z oczojebnym napisem UMER. Jesteśmy na miejscu.

No kangur

   Niespokojny wiatr marszczył taflę zalewu. Połyskiwała niczym fotograficzna blenda, albo srebrna folia na kanapki. Gdzieś po drugiej stronie tej foli, kryły się ruiny, do których zmierzaliśmy.

  Od naszej ostatniej wizyty niewiele się w tym miejscu zmieniło. Ruiny nadal przykuwały wzrok przechodniów, którzy gdyby nie szerokość geograficzna, mogliby uznać, że stoją przed nimi resztki pradawnej świątyni Majów, a nie największej huty XIX-wiecznej Europy. Wciąż też rósł sędziwy modrzew podpierający ogrodzenie. Jedynie podziemny kanał wyglądał nieco inaczej, niż go zapamiętaliśmy.
  Ze trzy lata wstecz biegaliśmy po nim z latarkami i opowiadaliśmy sobie historie z dreszczykiem. Teraz kanał zakratowano. Z jednej strony szkoda, bo nikt już się nie wciśnie. Z drugiej jednak zrobiono to w słusznej sprawie. W końcu nie w każdym tunelu zimuje kilkaset nietoperzy.



   Uczucie głodu zagnało nas do marketu znanej marki, z którego chłopaki wyjechali z pełnym wózkiem. Sam zadowoliłem się jabłkową oranżadą. Podobieństwo napoju z jabłkiem kończyło się na zielonej barwie. W smaku był tak podły, że nie tknąłby go sam Bear Grylls. Na skutki wyżłopania oranżady do dna nie musiałem czekać długo.  

Jak nagle nie zawierci! Jak nie wstrząśnie! Bebech przemawia. Groźne pomruknięcia składają się na ostrzeżenie: kryptonim spadochroniarz musi dokonać desantu. Napinam się jak plandeka na żuku i pomykam chyżo. Świat wiruje. W biegu rozpaczliwie wypatruję toalety. Krzakami się nawet zadowolę, tylko dajcie mi coś, cokolwiek. Alergia uznaje, że to idealny moment, by dać o sobie znać. W nosie zaczyna wiercić nieziemsko. Przez żołądek przechodzi kolejna fala wstrząsów. Tylko nie waż się teraz kichnąć, wytrzymasz - przestrzegam siebie w duchu. Brzuchu przestań! I kiedy wydaje się, że to już koniec, zza rogu wychyla się zielony zagajniczek. Jestem uratowany. W sekundzie prześlizguje się między krzakami i znikam w gąszczu z cichym westchnieniem ulgi. 

Hydrant tak solidny, że nie popuści choćby kropli

Gdy w pobliskim kościele biją dzwony, my wdrapujemy się już na najwyższy poziom skalnego wyrobiska. Sukcesem wspinaczki jest wykorzystanie wszystkich czterech kończyn. Proces ten trwa długo i jest średnio ciekawy, dlatego wyłapmy najciekawsze momenty. Przed stanięciem na górze w jednym kawałku moje oko taranuje mucha, po drodze schodzi coś na kształt kamiennej lawiny, a Brajan zsuwa się na dno kamieniołomu. To by było na tyle.


W 40 minut przed odjazdem MPK-a lądujemy w krótkich spodenkach pośrodku ścierniska, bo czemu by nie. Ściernisko wypluwa nas prosto na podmokłą łąkę po to, by dostać tam z liścia od pokrzyw i barszczu Sosnowskiego... I kiedy zgwałceni przez wszelkie możliwe zielsko wydostajemy się wreszcie na pagórek, spojrzenia całej czwórki ściąga widok na horyzoncie. Naprzeciw nam wyrasta rząd zwartej zabudowy ulicówki. Ściana szczelnie przylegających do siebie domów. Podsumujmy więc: jesteśmy nigdzie, bez żadnych perspektyw, na skraju obłędu. 


Kooooosiarka! My tu zapadamy się w chaszcze wyższe od nas samych, a za płotem kosi się trawa. Co za paradoks. Choć jakby spojrzeć na to z innej strony, to może i nawet sposobność, którą przy odrobinie szczęścia można przekuć w okazję. 
Sprawę w swoje ręce, a właściwie gardło bierze Kamil i krzyczy ile wlezie. Za którymś razem wreszcie udaje mu się zdominować głosem ryczącą kosiarkę. Wabi to jej niebywale zaskoczoną właścicielkę pod płot. Tam dostaje ona obrazek czwórki przegadujących się nawzajem młodocianych postaci, które za wszelką cenę chcą wyjaśnić swoje obecne położenie. Gospodyni wyłapując nieliczne słowa pośród bełkotu postanawia zlitować się nad nami. Otwiera furtkę i pozwala przemknąć przez swoje podwórko wprost na ulicę. Podziękowania ślemy w biegu. 

Do autobusu zostało mniej niż kwadrans. Co też posiadając tą bezcenną informację robię ja?
Ano kupuję oranżadę w wiejskim sklepiku. Wymazując z pamięci obraz porannych wydarzeń zeruję oranżadę na oczach sklepikarza. Tym sposobem zyskuję jego aprobatę i ofertę pomocy ze strony kobiety w kolejce za mną. Nieznajoma gotowa jest wcielić się w rolę prywatnego szofera. Od zaraz. 


Nim zdążyliśmy zapiąć pasy oderwało czterokołowego potwora z siłą startującego odrzutowca. W parę sekund jechaliśmy już na najwyższym biegu. Aż dziw bierze, że to auto było w stanie wyciągnąć takie osiągi. Jeszcze przez nieznaczną chwilę sklep odbijał się w lusterku jako wciąż zmniejszający się punkt. Był wielkości dyni, następnie przechodził do rozmiaru pięści, później łebka od szpilki, aż wreszcie zniknął całkiem. 

Na zatoczkę przystanku zajechaliśmy na parę minut przed autobusem. Nie dowierzaliśmy we własne szczęście. Zapewne gdyby nie pani Ania zamiast siedzieć teraz na przystanku, nadal błądzilibyśmy wśród podmokłych zarośli. Koniec końców tracąc resztki nadziei i siły, za dwie, może trzy godziny, kiedy na niebo wniósłby się księżyc doczłapalibyśmy do swoich domów. A uratowała nas oranżada. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz