Obserwatorzy

Popularne posty

poniedziałek, 30 sierpnia 2021

Wycieczka nr 93: NIM ZOSTANĄ TYLKO ZDJĘCIA

 24.04.2021

Skład: Dagmara, Kamila, Pazdek, Piotrek, Wojtek i Ja

Trasa: Rykoszyn PKP - Gałęzice - G. Skałka - Kłm. Ostrówka - Zagórze - G. Besówka - G. Stokóweczka - G. Stokówka - Jaskinia Piekło pod Skibami - Jaskinia Czyściec - Kłm. Szewce - G. Miejska - Kłm. Zygmuntówka - Dobrzączka - Bolechowice ok. 25 km

  Wszystko zaczęło się 65 lat temu. Wtedy powstał wstępny projekt kopalni. Obejmował on eksploatacje na czterech poziomach. Rok później niszczycielska machina ruszyła. Skałę początkowo wydobywano przy użyciu materiałów wybuchowych, umieszczanych za pomocą specjalnych aparatów wiertniczych. Urobek wywożono do kruszarek wagonami ciągniętymi przez elektrowozy. Na owe czasy kopalnia była wyjątkowo nowoczesna. W wyniku przemian do jakich doszło w 1971 roku, Ostrówka weszła w skład Krajowych Zakładów Przemysłu Wapienniczego.


  Na początku XXI wieku zakład wykupił fiński inwestor. Odtąd rozpoczął się etap modernizacji zakrojony na szeroką skalę. Obszar kopalni obejmował wówczas ok. 80 ha. Przez następne lata kamieniołom stale się rozrastał, zabierając tereny przylegające wokół. Często niezwykle cenne pod względem przyrodniczym, a zwłaszcza geologicznym. Nasiliło to sprzeciw mieszkańców, którzy mieli już dość sąsiedztwa kopalni. W tym samym czasie powstawały coraz to głębsze poziomy wydobycia. Z zakładanych czterech, liczba ich wzrosła do siedmiu (w planach jest już ósmy). Z okolicznego krajobrazu znikały kolejne malownicze pagórki. Niegdysiejsza oaza zieleni i spokoju, została zastąpiona ogromną, hałaśliwą dziurą w ziemi. Dziurą, która nadal sieje zniszczenie.

 Kiedy wody kopalniane trafią już do osadnika, w miarę potrzeb zostają pobierane do celów technologicznych zakładu. W miesiącu średnio odpompowuje się jej 1mln m³, co pokazuje o jakiej skali mówimy. Reszta niewykorzystanych zasobów w postaci oczyszczonej, trafia do płynącej w pobliżu Hutki. W końcu nic nie może się zmarnować. 

  To co mieliśmy pod stopami oszołamiało rozmiarem. Skalne ściany z obu stron ostro opadały, tworząc ogromną przepaść liczącą blisko 100 metrów. Przypominało to kanion z amerykańskich filmów przyrodniczych. Poszczególne poziomy wydobycia różniły się od siebie niemal wszystkim. Od ilości pracujących tam maszyn, po głębokość. Na samym dnie wyrobiska znajdowały się dwa całkiem spore jeziorka zalewowe, leżące na różnych wysokościach. Spadająca woda utworzyła w tym miejscu najprawdziwszy dwukaskadowy wodospad. Z góry wyglądał on obłędnie.


  Bezpieczny czas przebywania nad krawędzią wyrobiska minął. Widoczny w dali samochód ochrony nieśpiesznie zmierzał w naszą stronę. Był jeszcze wystarczająco daleko, abyśmy zdążyli się w porę wycofać. Musieliśmy zrobić to czym prędzej, jeśli nie chcieliśmy zaliczyć niepotrzebnej wpadki. Jej konsekwencje mogłyby się ciągnąć za nami na długo po zakończeniu wycieczki. 
  
  Niecałe pół godziny wcześniej dopiero co wkraczaliśmy do Gałęzic. Witani przez wysoki, betonowy mur, otaczający teren zakładu, rozglądaliśmy się po okolicy. A ta wyglądała niezwykle znajomo. Przynajmniej dla mnie. Co rusz wskazywałem na jakieś miejsca, w których dwa lata temu, przeżywaliśmy wydarzenia pełne emocji przyprawiających o szybsze bicie serca. Wspomnienia ożywały.
  Skręciliśmy w drogę gruntową. Po trzystu metrach zza krzaków dało się już dostrzec białe wapienie. Budowały kulminację Góry Skałka, gdzie swój początek bierze Pasmo Zelejowskie. Całym grzbietem wzniesienia ciągnęła się grań skalna. Doskonale sprawdziła się jako punkt widokowy na sąsiednią Miedziankę, czy wyrastający ponad horyzont zamek w Chęcinach. 



  Zarządziłem odwrót. Zabraliśmy pozostawione w pobliżu krawędzi plecaki i jaskrawe kurtki. Jedna z grup uciekinierów podążała za mną. Tarniny porastające obszar przyległy do narzuconych hałd, stworzyły naturalne zasieki. Bogaty wachlarz przygód związanych z tym miejscem, obudził we mnie chorobliwą ostrożność. Nieświadomie oglądałem się za siebie szukając terenówki. Teraz bardziej od czegokolwiek liczył się czas. W końcu mogła się ona pojawić za parę minut. 
  Na drogę wydostaliśmy się czymś, co wyglądało na ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta. Tam zamiast wozu patrolowego, czekali na nas Piotrek z Wojtkiem, którzy postanowili iść wzdłuż ściany domów.  Odtąd byliśmy już wszyscy razem. Bezpieczni.

  Wokół kwitły krzewy i drzewa owocowe. Nie brakowało ładnych widoków. Strome, trawiaste zbocza, porastały murawy kserotermiczne pełne pierwiosnków. To wszystko jednak nie było w stanie przesłonić przykrej prawdy. Tuż za ogrodzeniami dochodziło do serii głośnych wybuchów. Wywrotki wywożące wydobyty surowiec, zostawiały za sobą tumany pyłu. Przez jakiś czas jeszcze unosił się on po okolicy, ale wkrótce potem opadał, przykrywając rośliny popielatym kobiercem. Gruba warstwa pyłu przyczyniała się do hamowanie ich wzrostu, a w konsekwencji śmierci. 
  Przed sobą mieliśmy zatem dwa odrębne światy, które oddzielała jedynie droga. Po lewej malował się obraz tętniącej życiem przyrody, a po przeciwnej martwa przestrzeń.

Wędrując pośród domów, zastanawiałem się, jak tutejsi mieszkańcy są w stanie wytrzymać tak bliskie sąsiedztwo kopalni, która w ostatnim czasie, zaczęła kawałek po kawałku pożerać ich działki. 

W dali widok na dawną hałdę 

   W sąsiedztwie uroczego wzgórza, natrafiliśmy na odsłonięcie geologiczne. Spragnieni ciekawych znalezisk, zabraliśmy się za przetrząsanie kupek kamieni. Z zainteresowaniem przyglądaliśmy się wydobytym okazom, przekładając je z ręki do ręki. Gdy okazało się, że nie przedstawiają większej wartości, zaprzestaliśmy poszukiwań, by udać się do pobliskiej sztolni skrytej w gąszczu chaszczy.

Przy dużym szczęściu w okolicy można odnaleźć odciski, a także skorupki skamieniałych małżów oraz ramienionogów.

  Biegły do niej dwie ścieżki. Obie tak samo wąskie i nędznie wydeptane. Bez względu na to, którą z nich się wybrało, obie doprowadzały do celu. My wybraliśmy krótszą. Chwilę później znajdowaliśmy się tuż przed niskim otworem wejściowym. Do środka weszliśmy na kuckach. Dalej robiło się już znacznie przestronniej i przyjemniej, pomijając stada komarów. Podziemny korytarz skończył się po 25 metrach.


  Tutejszy teren zbudowany jest głównie z wapieni górnopermskich, które zawierają skupienia kryształków kalcytu, a także galenę i baryt. Z upływem lat dostrzeżono ich wyjątkową odporność i mnogość zastosowań. Skały te stały się kruszcem pożądanym. Tam gdzie występowały, kuto sztolnie, by sprawdzić jak bogate są złoża. Czasem okazywało się, że po kilkudziesięciu metrach żyła kruszconośna kończyła się, a dalsze drążenie nie miało już sensu. W takich przypadkach powstawały sztolnie poszukiwawcze. Sztolnie takiego typu posiadały zazwyczaj jeden główny chodnik, zakończony przodkiem. Dłuższe odnogi boczne należały do rzadkości. Często zastępowały je niewielkie zagłębienia w formie nisz.

Ślady wierceń, gdzie umieszczano materiał wybuchowy

Światełko w tunelu

  Po wyjściu z podziemi, ponownie zbliżyliśmy się nad krawędź wyrobiska, którego granice wyznaczały ogromne bloki skalne sterczące przy drodze. Dotychczasową eksploatację prowadzono w zachodnio-centralnej części kopalni. Powoli jednak surowca zaczęło brakować i parę lat temu zdecydowano się poszerzyć obszar wydobycia w kierunku wschodnim. Od tej pory kamieniołom sukcesywnie pożera pobliską Besówkę, a jej przyszłość staje się zagrożona. Wzgórze niknie w oczach. Być może niebawem podzieli los innych pobliskich wzniesień, po których nie ma już ani śladu, a my będziemy mogli oglądać ją tylko na dawnych zdjęciach. 
  Mieliśmy pełną świadomość, że to, co wkrótce ujrzymy, jest prawdopodobnie jednym z ostatnich widoków na Besówkę, o której należy już chyba mówić w czasie przeszłym :(

Smardz stożkowaty

Po lewej stronie widoczny jest szczyt jeszcze istniejącej Besówki

  Smuci to tym bardziej, że Besówka jest stanowiskiem geologicznym o randze międzynarodowej. Spotykają się tu wyjątkowo blisko siebie skały z odległych okresów geologicznych. Dzielą je miliony, a nawet dziesiątki milionów lat. Fauna występujących w tych skałach skamieniałości jest jedną z najbogatszych w Polsce. Specjaliści z całego świata przyjeżdżają, a raczej przyjeżdżali, by móc ją podziwiać, badać i opisywać. Zostaje nam tylko wierzyć w to, że wpisanie w kwietniu Geoparku Świętokrzyskiego na listę Światowych Geoparków UNESCO, w jakimś stopniu pozwoli ocalić Besówkę od nieuchronnej zagłady. 

Przylaszczka w dwóch odmianach barwnych

Mitrówka półwolna

  Ze szczytu Ostrówkę widać było jak na dłoni. Zachwycaliśmy się jej niewyobrażalnymi rozmiarami. Dzisiaj kopalnia liczy sobie już 117 ha. Ciągnie się przez 3 kilometry, a wliczając pobliski zakład niemal cztery. W ciągu roku wydobywa się tutaj ponad 6 mln ton wapienia. Obecna technika pozyskania polega na użyciu materiałów wybuchowych w długich, pionowych otworach pionowych. W późniejszym etapie bloki skalne dzielone są na frakcje: dużą oraz małą, którą wywozi się bezpośrednio do zakładu. Tam jest przesiewana i kruszona. Na koniec wapień zamienia się już na wapno. Wydobycie prowadzone w takim tempie, pozwala przypuszczać, że zasobów powinno wystarczyć jeszcze na jakieś 30-40 lat. A potem? Może powstanie kolejne kąpielisko? A może rezerwat przyrody chroniący geologiczne dziedzictwo regionu? Może...

Zbliżenie na wapienne jeziorka opadowe. Utworzyły się one w dużym stopniu w sposób naturalnie na skutek spływających z wyższych poziomów wód opadowych, a także w wyniku przesiąkania warstwy skalnej w miejscach obniżenia.

Dagmara z Piotrkiem

  Przecięliśmy pas łąk. Stojąca na skraju lasu ambona służyła nam jako azymut. W lesie przyjemność z wędrówki ustała na rzecz walki z krzewami dzikiej róży i zachowaniem właściwej orientacji w terenie. Ostatecznie udało się wydostać na polanę, gdzie rosło mnóstwo karłowatych jałowców. Stąd do kolejnej atrakcji dzieliła nas tylko grań Stokóweczki.



  Niedługo potem dotarliśmy na nasłonecznione zbocze, gdzie się rozłożyliśmy. Plecaki sprawdziły się idealnie w roli tymczasowych poduszek. Musieliśmy tylko uważać, by wiejący zza pleców wiatr, nie zrzucił czegoś w przepaść. Na skalnych ścianach roiło się od wspinaczy, ich namiotów i zwisających lin. Ciemne chmury niebezpiecznie sunęły po niebie i po chwili przysłoniły Słońce. 
  Odpoczynek trwał krótko. By zdążyć przed wiszącym w powietrzu deszczem, zabraliśmy się za ostrożne schodzenie na dno nieczynnego kamieniołomu.



   Stokówka nazywana jest również "szparą gałęzicką". Określenie to w pełni oddaje jej wygląd. W połowie XX wieku pozyskiwano tutaj kalcyt występujący w formie żył. Wypełniał on szczelinę tektoniczną jaka powstała w skalistych wapieniach dewońskich. Z owych żył eksploatowano bloki skalne, które następnie transportowano. Część z nich nadal spoczywa w dawnym miejscu wydobycia stanowiąc ważny element regionalnej historii. W wyniku prac górniczych powstał obecny: długi i wąski kształt kamieniołomu.
   


  Las nieopodal Żakowej Góry zdążył już przystroić się w wiosenne barwy. Pąki drzew ospale rozkwitały. Fioletowe przylaszczki, białe zawilce i różowe łuskiewniki wynurzały się ze sterty opadłych liści. Ale i tak pośród wszystkich kolorów dominowała soczysta zieleń.
  Otwór jaskini nie był jeszcze widoczny. Ciąg wapiennych skałek - już tak. Górowały one nad ścianami wąwozu. Wyżej wchodziliśmy po drewnianych stopniach, a dokładniej po tym, co zostało z niegdysiejszej ścieżki dydaktycznej.   

Łuskiewnik różowy

W wąwozie

  Według legendy jaskinia ma być jedną z bram, przez którą da się dostać do piekła. To z jej czeluści podobno wylatywały diabły, by czynić na świecie zło. Miejsce to, miało być też punktem wypraw czarownic na sabaty. Łatka piekła została przypięta przez mieszkańców już w XVIII i taką też nazwę od tego czasu nosi jaskinia.



  57 metrów podziemnych korytarzy kryje w sobie pełno śladów górniczej przeszłości okolicy. Zaraz za wejściem znajduje się zakratowany szyb, wybity przez górników poszukujących rud ołowiu. Wśród niewielu zachowanych form naciekowych przeważają polewy z mleka wapiennego, zasłony i miniaturowe stalaktyty. Trudniej dostępne zakamarki dają schronienie dla łącznie 10 gatunków nietoperzy.

Nocek duży

Nocek Bechsteina

   Figury diabełków nieco się zestarzały. Przybyło im więcej ubytków, pęknięć. Wciąż jednak bawiły swoimi figlarnymi minami. Na wysokości Czyśćca rozstaliśmy się na moment ze szlakiem i powędrowaliśmy bezdrożami na spotkanie z następną atrakcją. W tym celu zagłębiliśmy się w wąwóz. Dalej zaczęło robić się coraz bardziej podmokło. Ziemia była nasiąknięta wodą jak gąbka. Ze skrótów wyszło nici i o wiele szybciej niż zakładałem, powróciliśmy na szlaku.

Twarzą w twarz

Czyściec

  Jakieś trzydzieści minut później dotarliśmy do kamieniołomu pod Okrąglicą. W ostatnim czasie wyrobisko przeszło szereg prac porządkowych. Wykarczowano m.in liczne krzewy i drzewa, dzięki czemu teren odzyskało dawny wygląd. Skały odsłoniły się w całej okazałości i stały się o wiele czytelniejsze. Wędrowaliśmy już od ponad 5 godzin. Kolejny postój wydawał się być tylko kwestią czasu. 



  Po odbyciu mozolnej wspinaczki ostrym stokiem Miejskiej Góry, stanęliśmy na szczycie. Stąd prześwitywały fragmenty panoramy, przysłoniętej częściowo przez wysmukłe pnie buków. Przez całą długość wzniesienia biegła ścieżka. Idąc na wschód buczyna zaczęła ustępować grądowi, który o tej porze roku zamieniał się w królestwo kwitnących kwiatów.  


Zawilec żółty


  Na Miejskiej Górze od okresu średniowiecza poszukiwano rud ołowiu, głównie galenę. Wybijano szyby, kuto sztolnie. Wydobycie prowadzono aż do początków XX wieku. Do czasów współczesnych zachowały się liczne powierzchniowe ślady tych działań w postaci wielu zapadlisk, a także jednego obiektu podziemnego - Jaskini Gwareckiej. Dostęp do niej wiedzie przez prawie 20-metrowy szyb. Na jego końcu znajduje się półka skalna. Dopiero w tym miejscu wyrobisko, nabiera cech jaskini. By zobaczyć dalsze partie, należy pokonać kolejne 20 metrów pionowo w dół znajdujące się pod zaklinowanymi głazami, mogącymi w każdej chwili się oderwać. Taka sytuacja już raz miała miejsce i wejście uległo wtedy zawaleniu. Później jednak je odgruzowano. Mniej więcej w połowie zejścia znajduje się ciąg niezbadanych do końca chodników górniczych. Jaskinia ze względu na swoje spore trudności, bywa bardzo rzadko odwiedzana. Wykorzystały to nietoperze, które mają tu jedną z największych kolonii w województwie. 



Wylot Jaskini Gwareckiej (84 m)

  Zaraz przed zabudowaniami szpitala odwiedziliśmy jeszcze wieżę ciśnień. Metalowa konstrukcja nie była w najlepszym stanie technicznym. Z każdym naszym krokiem trzeszczała. Dla bezpieczeństwa, stopy stawialiśmy na najbardziej skrajne elementy. Jednak tam na górze, będąc 11 metrów nad ziemią termin bezpieczeństwo nabiera innego wydźwięku. 

Wieża ciśnień typu multikolumnowego

Widok z najwyższego dostępnego poziomu.


  Piotrek ruszył do ściany kamieniołomu jako pierwszy. Wyciągnięte wysoko ręce, starały się znaleźć wystający fragment skały. Na tyle pewny, by mógł robić za chwyt. W ślad za rękami, wspinały się nogi. Chropowata powierzchnia była wyjątkowo przyczepna. Do pokonania mieliśmy jeszcze dwa poziomy. Wyżej wystarczyło dobrze przylgnąć do skały i podciągnąć się na górę. A na górze przyszedł czas na poszukiwania jaskiń. Tych dosyć dobrze znanych, jak i tych, które udało mi się odnaleźć podczas zeszłorocznej zimy.
 


   W głąb 4,5 metrowej studni krasowej zeszliśmy po obalonym pniu, asekurując się przewieszonym sznurkiem. Wnętrze pokrywały kropelki deszczu jaskiniowego. Z góry zwisały stada dobrze odżywionych sieciarzy. Koncentrowały się tuż przy otworach wejściowych, a także w niskim przełazie, który wyprowadzał na drugą stronę wzniesienia. Przejść nim odważył się tylko Piotrek. Czekało go 15 metrów czołgania, sam na sam z pająkami. Wolna przestrzeń pomiędzy jego ciałem a stropem wynosiła około 5 centymetrów. Wystarczyło niewiele, choćby chwilowa słabość, by zgarnął je wszystkie plecami. Do niej na szczęście nie doszło. 
  Zaraz po wyjściu z podziemi, wszyscy poczuliśmy potrzebę otrzepania ubrań. Tak, by mieć pewność, że nie zebraliśmy przypadkiem jakiegoś pasażera na gapę.



   Drugi, a zarazem ostatni tego dnia obiekt znajdował się bliżej drogi. Okolica obfitowała w większe i mniejsze zagłębienia w terenie oraz łomiki. W jednym z nich kryła się jaskinia. Do jej wnętrza prowadziła wąska szczelina. Zaraz za wejściem, zamieniała się w studzienkę. Po stercie liści zsuwało się niżej do ciasnego przesmyka. Stawał się on jeszcze ciaśniejszy, kiedy spróbowało się nim wydostać. Za przesmykiem otwierała się niewielka, lecz wysoka salka, w której roiło się od ohydnych sieciarzy. Były dosłownie wszędzie. Ściany żyły własnym życiem. Im dłużej przebywało się w środku, tym więcej zauważało się czarnych, ruszających się punkcików z odnóżami i tym szybciej chciało się stamtąd wydostać. Skutecznie utrudniały to opadłe liście. Tworzyły coś na kształt pochylni. Jeśli weszło się na na nią zbyt chaotycznie, z powrotem zjeżdżało się do pająków. I wszystko trzeba było zaczynać od nowa. 

Schronisko Malizna (13 m). Po naszej wizycie śmieci sprzed wejścia zniknęły

Wszystkie te czarne plamki to sieciarze

  I właśnie w takiej sytuacji znalazła się Kamila. Była tuż przy wejściu, kiedy osunęła się w dół. Utknęła w ciasnym przejściu z sieciarzami za plecami. Owładnęło ją przerażenie. W głosie dało się usłyszeć wyraźną panikę. Musiała wewnętrznie się przemóc, by pokonać lęk i odzyskać dawny spokój. Tylko to pozwalało jej wydostać się stamtąd. Właściwie byliśmy jeszcze my, ale wszystkiemu przyglądaliśmy się z bezpiecznej odległości. Gotowi ruszyć z pomocą, kiedy tylko zajdzie potrzeba. Dobrze jednak wiedzieliśmy, że Kamila da radę sama.
  Drugie podejście zakończyło się sukcesem. Dla niej pewnie jeszcze większym. W końcu przezwyciężyła własne słabości, a i sieciarze od tego momentu wzbudzały wśród niej już tylko odrazę i wstręt, a nie nieokiełznany strach. 

czwartek, 19 sierpnia 2021

Wycieczka nr 92: POJEZIERZE ŚWIĘTOKRZYSKIE CZ.3

 17.04.2021

Skład: Kamila, Locht, Brajan, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Ludynia PKP - Niwiska Gruszczyńskie - Gruszczyn - G. Święty Michał - Nowa Huta -Torfowisko Wielki Ług - Żurawski Ług - Kłm. Dybkowa - Gnieździska - Wrzosówka - Małogoszcz PKP, ok. 22 km


   Ścieżka wspinała się łagodnie na zalesione wzgórze, a my wraz nią. Po wieczornych opadach zdążyła zamienić się w błotnistą breję. Przesiąknięta ziemia wraz z wodą spływała wąskimi strużkami w dół stoku. Z igieł zwisały ciężkie krople deszczu. Tak ciężkie, że po chwili spadały. Wilgoć przepełniała powietrze. Była odczuwalna w każdym oddechu. Oblepiała.
  Zza ściany drzew wyglądała ku nam równina pól. Biła swą węglistą czernią, która wyraźnie oddzielała się na tle jasnego horyzontu. 


  Naszym poczynaniom przyglądało się niewielkie stado saren z dwoma kozłami na czele. W dniu takim jak ten, zwierzęta czuły się swobodniej. Mniej obawiały się potencjalnych zagrożeń, dzięki czemu dało się podejść do nich bliżej. Skradaliśmy się po cichu, unikając gwałtownych ruchów. Łby ze spiczastymi uszami co jakiś czas odrywały się od jedzenia, by się rozejrzeć po okolicy. Wtedy zatrzymywaliśmy się w miejscu. Przypominało to zabawę w raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy.

Leśny system wczesnego ostrzegania

  Parę minut później staliśmy przy ruinach. Schowane w środku lasu, miały w sobie coś mistycznego. Sama ich historia również skrywa wiele sekretów. Wciąż nie jest znane przeznaczenie, czy fundator obiektu. Po tym, co się zachowało można przypuszczać, że niegdyś był to kościół. Być może obronny. Niektóre informacje mówią, że został przekształcony w zbiór ariański. I to jeszcze w XVI w, czyli w prawdopodobnych początkach swojego istnienia. 
 
Jeszcze przed II wojną światową ruiny posiadały wysoką frontową ścianę. Zniszczyli ją Niemcy, wykorzystując pozyskany z niej materiał do utwardzenia dróg

  Pod zadaszeniem pobliskiej wiaty zostawiliśmy plecaki i trochę lżejsi udaliśmy się zgłębiać tajemnice ruin. W środku zastaliśmy mnóstwo dewocjonaliów. Od różańców i figurek świętych utkanych w dziury muru, po wyblakłe już obrazy, a nawet dywanik z podobizną papieża. Główną uwagę przyciągał wyglądający na zupełnie nowy ołtarz. Raz do roku, a dokładniej w dzień wrześniowych imienin Michała odprawiana jest przy nim msza. Zjeżdżają się wtedy mieszkańcy okolicznych wsi, by następnie po uroczystościach wspólnie świętować na odpuście.



   Ruiny powoli opanowuje roślinność. Wysokie na kilkanaście metrów sosny okrywają je kołderką chroniącą od wiatru. Trawy przerastają ściany, resztki murów pokryte są plechami krzaczkowatych porostów. A podobno jeszcze sto lat temu na wzgórzu nie rosło ani jedno drzewo. "Kościół" widać było wtedy z Chęcin. Dzisiaj stojąc w tym miejscu ciężko w to uwierzyć.

Foto: Raku

Miniaturowe ogrody

Punkt widzenia

   Krótko po rozdzieleniu się, stanęliśmy na szczycie niewielkiego wzgórza. Rosły tu żółte kobierce pierwiosnków. Z góry widać było niewiele, głównie za sprawą paskudnej mgły. Musieliśmy zadowolić się panoramą ciągu pobliskich domów, w stronę których zmierzaliśmy. Asfalt pojawił się za zakrętem, tam też czekali pozostali. 

Wychodnie szarych wapieni wypatrzone wśród przydrożnych krzaków. Tworzyły niewielką grzędę na długości kilkudziesięciu metrów

Być może w pobliżu niegdyś działał lokalny kamieniołom, a wydobywany kamień posłużył do budowy okolicznych domów.

  Następny kilometr prowadził przez wieś. Swojski klimat utrzymywał się na każdym kroku. Za rozpadającymi się płotami biegały nakrapiane perliczki, kaczki i gdaczące kury. Na jednym z podwórek dostrzegliśmy nawet woliery z ozdobnymi gatunkami bażantów. Wkraczając na ścieżkę wiodącą podmokłymi łąkami, głosy domowych ptaków umilkły. Nad naszymi głowami pojawiła się parka polujących myszołowów, wydająca charakterystyczne piskliwe tony. Chwilę potem z traw z turkotem wystrzeliły przestraszone bażanty. Im bliżej ściany lasu, tym okolica ożywała coraz silniej.



   Pod koniec okresu zlodowaceń północnopolskich osady w postaci lotnych piasków były przewiewane z miejsca na miejsca, aż napotykały większą przeszkodę, gdzie się gromadziły. Tak z czasem powstawały wydmy. Większość z nich porosły już bory sosnowe. Przykryły dywany białych chrobotków i wrzosy. 
   Szerokie drogi stopniowo znikały. Prześwitów między drzewami również ubywało. Zastępowały je wąskie ścieżki i pasy coraz większych chaszczy. W dotychczasowych, niemal suchych rowach melioracyjnych stała woda. A zamiast kolejnych sosen pokazywały się coraz to większe olsze i wierzby. Był to wyraźny znak, że zbliżamy się do torfowisk, że jesteśmy naprawdę blisko.

Foto: Raku

Tunel

  Tutejsze torfowiska przejściowe obejmują obszar ok. 17 ha. Składają się z dwóch kompleksów oddzielonych od siebie lasem: Wielkiego Ługu i znacznie mniejszego - Białego Ługu. Ługiem dawniej określano wszelkie podmokłości, stąd te nazwy. Od zamierzchłych czasów miejsca te służyły mieszkańcom do pozyskiwania torfu opałowego i służą nadal, tyle że na znacznie mniejszą skalę.

Foto: Raku

Wielki Ług

  Pierwsze metry dało się znieść. Sprężyste kępy situ i innych traw wystarczały. Niedługo potem i one przestały wystarczać. Wody przybyło, jej poziom się podwyższył i rozlewała się już wszędzie. Ratowaliśmy się jak mogliśmy. Skakaliśmy na niewielkie wysepki z żurawiną i karłowatymi sosnami. Bugli na prędce owinął swoje skórzane opinacze znalezionymi w plecaku reklamówkami. Jedynie Locht był na wygranej pozycji w swych nieprzemakalnych kaloszach. 
  Z czasem woda zaczęła wlewać się do środka butów, zatapiając ich wnętrze jak dziurawy pokład okrętu. Przestało już komukolwiek zależeć na unikaniu większych podmokłości. Brnęliśmy przed siebie, nie patrząc nawet pod nogi, z myślą, by jak najszybciej się stąd wydostać. 
 
- Kuba, ale po co tu jesteśmy? - wystrzelił nagle Brajan.
Wkoło rozległ się wybuch śmiechu. Uśmiech pojawił się u wszystkich i został jeszcze na długo, bo tak właściwie nikt nie znał odpowiedzi na to pytanie. 
  Zbliżaliśmy się do największego bajora. Nogi zadzieraliśmy już bardzo wysoko. Zaczęło się zasysanie. Wciągało przy większym ruchu. Wilgoć chłonęła, torfowisko ożyło i na nowo pożerało nasze buty. Drugi brzeg był już coraz bliżej. Pierwsi dostali się na niego Raku z Lochtem. Wkrótce dołączyli pozostali. Myśleliśmy, że za ścianą przybrzeżnych zarośli znajduje się już droga. Torfowisko jednak nie miało zamiaru nas tak szybko wypuścić.  

Foto: Raku

Ogromna kałuża 

  Zamiast drogi pojawiły kanały, którymi woda uchodziła do sąsiedniego Białego Ługu. Na szczęście dla nas na tyle wąskie, że dało się pokonać je oddając solidny skok. Poważny problem pojawił się wówczas, gdy ujrzeliśmy przed sobą rozlewiska i przepływającą środkiem rzeczkę. Przez całą jej szerokość przerzucono pniak. W całości pozbawiony kory, przez co wydawał się niesamowicie śliski i taki też był. Obaliły go zapewne tutejsze bobry. Przy okazji mogły jeszcze zmajstrować jakąś poręcz. A tak sami musieliśmy zadbać o to, by przedostać się w miarę bezpiecznie. 
  W krzakach odszukaliśmy dwa patyki. Stawiając stopy jedna za drugą, wykonywaliśmy powolny ruch do przodu. Z każdym krokiem, ręka trzymająca patyk wbijała go w muliste dno. Czynność tą powtarzaliśmy dopóki nie doczłapaliśmy na brzeg. 
  Znajdowaliśmy się na nim już wszyscy prócz Brajana, który stał przy końcu kłody. Nagle zaczął tracić równowagę. Widząc to ruszyłem z pomocną dłonią. Chwyciłem go mocno i pociągnąłem do siebie. Jednocześnie sam się zachwiałem i  po chwili obaj wylądowaliśmy zanurzeni po łydki w wodzie.

  Za ścianą zarośli pojawiła się kolejna, a za kolejną następna i tak do momentu, gdy władzy nad okolicą nie przejęły ostrężyny. Wystające kolce chwytały i raniły. Krzywiąc się z bólu w końcu wydostaliśmy się na drogę. Teraz miało być tylko przyjemnie. 

Trudy przeprawy. Nikt nie mówił, że będzie łatwo

Foto: Raku

  W dali pobłyskiwała już tafla jeziora. Opięte rękawy przylegały do przepoconych kurtek przeciwdeszczowych. Z przesiąkniętych butów co jakiś czas wypływały resztki wody. Czasem nawet wydostawały się bańki powietrza. Byliśmy zmarznięci, przemoczeni i trochę źli. Z utęsknieniem wypatrywaliśmy miejsca, gdzie dałoby się rozpalić ognisko. 

Unoszące się na wodzie niczym malutkie wysepki płaty torfowisk

Foto: Raku

Jezioro Żurawski Ług

  Dmuchaliśmy z całych sił, podsycając tlący się żar. Płomień rósł w oczach, choć wciąż był niewielki. Ledwo strawił papierową podpałkę. Dorzucaliśmy do niego oszczędnie. Suchego drewna mieliśmy tyle, ile udało mi się upchać do plecaka przed wyjściem z domu. Wystarczyło go na jakieś góra 20 minut. Te leżące w lesie było zbyt wilgotne i zgnite, by nadało się na opał. 
  Kiedy płomień był już dostatecznie wysoki, usiedliśmy wkoło. Pochylając się nad ogniskiem, wyciągnęliśmy zziębnięte dłonie. Na patykach piekła się kiełbasa podzielona w akcie prometeizmu na sześć równych kawałków. Zrobiło się przyjemnie ciepło. Bardzo przyjemnie.
  Ognisko powoli przygasało, aż zgasło ostatecznie. Dla pewności popiół zalaliśmy wodą, a następnie przysypaliśmy jeszcze ziemią i ruszyliśmy na ostatnią prostą.

Foto: Raku

Na dalszym planie żuraw spacerujący z czaplą białą

   W zależności od poziomu wody powierzchnia jeziora waha się od 7 do nawet 20 ha. Głębokość dochodzi do 1,5 m, co czyni go najgłębszym na całym Pojezierzu Świętokrzyskim. Miejsce to jest przede wszystkim ostoją dla wielu rzadkich gatunków wodno-błotnych; głównie ptaków. W okolicy gniazdują bociany czarne, czaple i żurawie. Do niedawna widywano również cietrzewie. 



   Torfowiska udało się obejść. I dobrze, bo nikt po tym wszystkim nie miał zamiaru znowu wylewać wody z butów, które dopiero co zdążyły trochę obeschnąć przy ognisku. Skarpety przynajmniej częściowo też wydawały się być suche i nic nie wskazywało na to, by miało się to zmienić. Przynajmniej na razie. 
  Po wyjściu z lasu, byliśmy już w Gnieździskach. Stąd asfalt ciągnął się aż do samej stacji, mijając po drodze licznie ulokowane wzdłuż drogi kamieniołomy. Przemysł wydobywczy kwitł tu w najlepsze, choć lata świetności dawno ma za sobą. 
  Gnieździska to dawna wieś królewska. Swą nazwę wzięła prawdopodobnie od słowa wskazującego na miejsce obfitujące w gniazda ptaków, których rzeczywiście jest tu sporo. Przekonaliśmy się o tym niecały kilometr dalej. Tuż przed bramą wjazdową, na chodniku siedział mały dzwoniec. Zaciekawieni podeszliśmy bliżej, by mu się lepiej przyjrzeć. Nie uciekał, nawet gdy się nad nim pochyliliśmy. Wyglądał na wyczerpanego. Być może uciekał przed jakimś drapieżnikiem i teraz chciał chwilę odpocząć, by powrócić zregenerowanym do lotu.

Foto: Bugli

Pierzasty malec

  Za ogrodzeniem jednego z domów zbudowanych z szarych pustaków, skręciliśmy w lewo, gdzie swój początek miała biała, żwirowa droga. Zaprowadziła nas wprost na krawędź wyrobiska. Kilka metrów pod nami znajdował się niższy poziom. By się tam dostać, zeszliśmy po skalnym cyplu. Wąska ścieżka biegnąca grzbietem, gwałtownie opadła. W dół posypał się deszcz kamieni. Wraz z nimi zsunąłem się lekko w dół. Zaraz po tym, gdy pojawiły się wystające fragmenty skały, zrobiło się stabilniej. Wreszcie dało się czegoś złapać. Potem było tylko łatwiej i łatwiej, aż ostatecznie znaleźliśmy się na dole.



  Odsłaniały się tu wapienie, margle i krzemienie jurajskie. Skrywały bogate skamieniałości fauny dawnego morza, które niegdyś zalewało pobliskie tereny. Przy odrobinie szczęścia można natknąć się na gąbki, szczątki ramienionogów, czy znane wszystkim amonity. Licząc na to, że i nam uda się odnaleźć coś ciekawego, zabraliśmy się do poszukiwań. W ruch poszedł młotek o drewnianym stylu, który przy mocniejszym uderzeniu ciągle wypadał. Taka cecha wyróżniająca go spośród innych, wyglądających podobnie młotków. Rozłupywaliśmy ogromne głazy, na mniejsze kawałki, które mogliśmy spokojnie zmieścić upchać do plecaków. Musieliśmy jedynie uważać, by nie naruszyć samych skamieniałości i nieustannie kontrolować czas, dzielący nas do pociągu. Stale go ubywało i by nie dopuścić do sytuacji, w której musielibyśmy biec, kwadrans później udaliśmy się w kierunku Małogoszczy.
   
Rostrum belemnita (przedstawiciela rzędu wymarłych głowonogów)

Foto: Locht

Poziome warstwowanie wapieni uformowane pod wpływem prądów dennych

   Nieplanowane skróty okazały się niepotrzebne. Przyjemna łąka w jednej chwili zmieniła się w podmokłą i buty na nowo wypełniły się wodą. Kto mógłby się tego spodziewać stojąc przed szerokim pasem trawy. Wyglądał zupełnie zwyczajnie. 
  Aż do stacji towarzyszył nam głośny chlupot wody połączony z mlaskaniem. 

Dawno nie używany Ził strzegący wejścia do czynnej kopalni Lipkowa Góra