Obserwatorzy

Popularne posty

czwartek, 19 sierpnia 2021

Wycieczka nr 92: POJEZIERZE ŚWIĘTOKRZYSKIE CZ.3

 17.04.2021

Skład: Kamila, Locht, Brajan, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Ludynia PKP - Niwiska Gruszczyńskie - Gruszczyn - G. Święty Michał - Nowa Huta -Torfowisko Wielki Ług - Żurawski Ług - Kłm. Dybkowa - Gnieździska - Wrzosówka - Małogoszcz PKP, ok. 22 km


   Ścieżka wspinała się łagodnie na zalesione wzgórze, a my wraz nią. Po wieczornych opadach zdążyła zamienić się w błotnistą breję. Przesiąknięta ziemia wraz z wodą spływała wąskimi strużkami w dół stoku. Z igieł zwisały ciężkie krople deszczu. Tak ciężkie, że po chwili spadały. Wilgoć przepełniała powietrze. Była odczuwalna w każdym oddechu. Oblepiała.
  Zza ściany drzew wyglądała ku nam równina pól. Biła swą węglistą czernią, która wyraźnie oddzielała się na tle jasnego horyzontu. 


  Naszym poczynaniom przyglądało się niewielkie stado saren z dwoma kozłami na czele. W dniu takim jak ten, zwierzęta czuły się swobodniej. Mniej obawiały się potencjalnych zagrożeń, dzięki czemu dało się podejść do nich bliżej. Skradaliśmy się po cichu, unikając gwałtownych ruchów. Łby ze spiczastymi uszami co jakiś czas odrywały się od jedzenia, by się rozejrzeć po okolicy. Wtedy zatrzymywaliśmy się w miejscu. Przypominało to zabawę w raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy.

Leśny system wczesnego ostrzegania

  Parę minut później staliśmy przy ruinach. Schowane w środku lasu, miały w sobie coś mistycznego. Sama ich historia również skrywa wiele sekretów. Wciąż nie jest znane przeznaczenie, czy fundator obiektu. Po tym, co się zachowało można przypuszczać, że niegdyś był to kościół. Być może obronny. Niektóre informacje mówią, że został przekształcony w zbiór ariański. I to jeszcze w XVI w, czyli w prawdopodobnych początkach swojego istnienia. 
 
Jeszcze przed II wojną światową ruiny posiadały wysoką frontową ścianę. Zniszczyli ją Niemcy, wykorzystując pozyskany z niej materiał do utwardzenia dróg

  Pod zadaszeniem pobliskiej wiaty zostawiliśmy plecaki i trochę lżejsi udaliśmy się zgłębiać tajemnice ruin. W środku zastaliśmy mnóstwo dewocjonaliów. Od różańców i figurek świętych utkanych w dziury muru, po wyblakłe już obrazy, a nawet dywanik z podobizną papieża. Główną uwagę przyciągał wyglądający na zupełnie nowy ołtarz. Raz do roku, a dokładniej w dzień wrześniowych imienin Michała odprawiana jest przy nim msza. Zjeżdżają się wtedy mieszkańcy okolicznych wsi, by następnie po uroczystościach wspólnie świętować na odpuście.



   Ruiny powoli opanowuje roślinność. Wysokie na kilkanaście metrów sosny okrywają je kołderką chroniącą od wiatru. Trawy przerastają ściany, resztki murów pokryte są plechami krzaczkowatych porostów. A podobno jeszcze sto lat temu na wzgórzu nie rosło ani jedno drzewo. "Kościół" widać było wtedy z Chęcin. Dzisiaj stojąc w tym miejscu ciężko w to uwierzyć.

Foto: Raku

Miniaturowe ogrody

Punkt widzenia

   Krótko po rozdzieleniu się, stanęliśmy na szczycie niewielkiego wzgórza. Rosły tu żółte kobierce pierwiosnków. Z góry widać było niewiele, głównie za sprawą paskudnej mgły. Musieliśmy zadowolić się panoramą ciągu pobliskich domów, w stronę których zmierzaliśmy. Asfalt pojawił się za zakrętem, tam też czekali pozostali. 

Wychodnie szarych wapieni wypatrzone wśród przydrożnych krzaków. Tworzyły niewielką grzędę na długości kilkudziesięciu metrów

Być może w pobliżu niegdyś działał lokalny kamieniołom, a wydobywany kamień posłużył do budowy okolicznych domów.

  Następny kilometr prowadził przez wieś. Swojski klimat utrzymywał się na każdym kroku. Za rozpadającymi się płotami biegały nakrapiane perliczki, kaczki i gdaczące kury. Na jednym z podwórek dostrzegliśmy nawet woliery z ozdobnymi gatunkami bażantów. Wkraczając na ścieżkę wiodącą podmokłymi łąkami, głosy domowych ptaków umilkły. Nad naszymi głowami pojawiła się parka polujących myszołowów, wydająca charakterystyczne piskliwe tony. Chwilę potem z traw z turkotem wystrzeliły przestraszone bażanty. Im bliżej ściany lasu, tym okolica ożywała coraz silniej.



   Pod koniec okresu zlodowaceń północnopolskich osady w postaci lotnych piasków były przewiewane z miejsca na miejsca, aż napotykały większą przeszkodę, gdzie się gromadziły. Tak z czasem powstawały wydmy. Większość z nich porosły już bory sosnowe. Przykryły dywany białych chrobotków i wrzosy. 
   Szerokie drogi stopniowo znikały. Prześwitów między drzewami również ubywało. Zastępowały je wąskie ścieżki i pasy coraz większych chaszczy. W dotychczasowych, niemal suchych rowach melioracyjnych stała woda. A zamiast kolejnych sosen pokazywały się coraz to większe olsze i wierzby. Był to wyraźny znak, że zbliżamy się do torfowisk, że jesteśmy naprawdę blisko.

Foto: Raku

Tunel

  Tutejsze torfowiska przejściowe obejmują obszar ok. 17 ha. Składają się z dwóch kompleksów oddzielonych od siebie lasem: Wielkiego Ługu i znacznie mniejszego - Białego Ługu. Ługiem dawniej określano wszelkie podmokłości, stąd te nazwy. Od zamierzchłych czasów miejsca te służyły mieszkańcom do pozyskiwania torfu opałowego i służą nadal, tyle że na znacznie mniejszą skalę.

Foto: Raku

Wielki Ług

  Pierwsze metry dało się znieść. Sprężyste kępy situ i innych traw wystarczały. Niedługo potem i one przestały wystarczać. Wody przybyło, jej poziom się podwyższył i rozlewała się już wszędzie. Ratowaliśmy się jak mogliśmy. Skakaliśmy na niewielkie wysepki z żurawiną i karłowatymi sosnami. Bugli na prędce owinął swoje skórzane opinacze znalezionymi w plecaku reklamówkami. Jedynie Locht był na wygranej pozycji w swych nieprzemakalnych kaloszach. 
  Z czasem woda zaczęła wlewać się do środka butów, zatapiając ich wnętrze jak dziurawy pokład okrętu. Przestało już komukolwiek zależeć na unikaniu większych podmokłości. Brnęliśmy przed siebie, nie patrząc nawet pod nogi, z myślą, by jak najszybciej się stąd wydostać. 
 
- Kuba, ale po co tu jesteśmy? - wystrzelił nagle Brajan.
Wkoło rozległ się wybuch śmiechu. Uśmiech pojawił się u wszystkich i został jeszcze na długo, bo tak właściwie nikt nie znał odpowiedzi na to pytanie. 
  Zbliżaliśmy się do największego bajora. Nogi zadzieraliśmy już bardzo wysoko. Zaczęło się zasysanie. Wciągało przy większym ruchu. Wilgoć chłonęła, torfowisko ożyło i na nowo pożerało nasze buty. Drugi brzeg był już coraz bliżej. Pierwsi dostali się na niego Raku z Lochtem. Wkrótce dołączyli pozostali. Myśleliśmy, że za ścianą przybrzeżnych zarośli znajduje się już droga. Torfowisko jednak nie miało zamiaru nas tak szybko wypuścić.  

Foto: Raku

Ogromna kałuża 

  Zamiast drogi pojawiły kanały, którymi woda uchodziła do sąsiedniego Białego Ługu. Na szczęście dla nas na tyle wąskie, że dało się pokonać je oddając solidny skok. Poważny problem pojawił się wówczas, gdy ujrzeliśmy przed sobą rozlewiska i przepływającą środkiem rzeczkę. Przez całą jej szerokość przerzucono pniak. W całości pozbawiony kory, przez co wydawał się niesamowicie śliski i taki też był. Obaliły go zapewne tutejsze bobry. Przy okazji mogły jeszcze zmajstrować jakąś poręcz. A tak sami musieliśmy zadbać o to, by przedostać się w miarę bezpiecznie. 
  W krzakach odszukaliśmy dwa patyki. Stawiając stopy jedna za drugą, wykonywaliśmy powolny ruch do przodu. Z każdym krokiem, ręka trzymająca patyk wbijała go w muliste dno. Czynność tą powtarzaliśmy dopóki nie doczłapaliśmy na brzeg. 
  Znajdowaliśmy się na nim już wszyscy prócz Brajana, który stał przy końcu kłody. Nagle zaczął tracić równowagę. Widząc to ruszyłem z pomocną dłonią. Chwyciłem go mocno i pociągnąłem do siebie. Jednocześnie sam się zachwiałem i  po chwili obaj wylądowaliśmy zanurzeni po łydki w wodzie.

  Za ścianą zarośli pojawiła się kolejna, a za kolejną następna i tak do momentu, gdy władzy nad okolicą nie przejęły ostrężyny. Wystające kolce chwytały i raniły. Krzywiąc się z bólu w końcu wydostaliśmy się na drogę. Teraz miało być tylko przyjemnie. 

Trudy przeprawy. Nikt nie mówił, że będzie łatwo

Foto: Raku

  W dali pobłyskiwała już tafla jeziora. Opięte rękawy przylegały do przepoconych kurtek przeciwdeszczowych. Z przesiąkniętych butów co jakiś czas wypływały resztki wody. Czasem nawet wydostawały się bańki powietrza. Byliśmy zmarznięci, przemoczeni i trochę źli. Z utęsknieniem wypatrywaliśmy miejsca, gdzie dałoby się rozpalić ognisko. 

Unoszące się na wodzie niczym malutkie wysepki płaty torfowisk

Foto: Raku

Jezioro Żurawski Ług

  Dmuchaliśmy z całych sił, podsycając tlący się żar. Płomień rósł w oczach, choć wciąż był niewielki. Ledwo strawił papierową podpałkę. Dorzucaliśmy do niego oszczędnie. Suchego drewna mieliśmy tyle, ile udało mi się upchać do plecaka przed wyjściem z domu. Wystarczyło go na jakieś góra 20 minut. Te leżące w lesie było zbyt wilgotne i zgnite, by nadało się na opał. 
  Kiedy płomień był już dostatecznie wysoki, usiedliśmy wkoło. Pochylając się nad ogniskiem, wyciągnęliśmy zziębnięte dłonie. Na patykach piekła się kiełbasa podzielona w akcie prometeizmu na sześć równych kawałków. Zrobiło się przyjemnie ciepło. Bardzo przyjemnie.
  Ognisko powoli przygasało, aż zgasło ostatecznie. Dla pewności popiół zalaliśmy wodą, a następnie przysypaliśmy jeszcze ziemią i ruszyliśmy na ostatnią prostą.

Foto: Raku

Na dalszym planie żuraw spacerujący z czaplą białą

   W zależności od poziomu wody powierzchnia jeziora waha się od 7 do nawet 20 ha. Głębokość dochodzi do 1,5 m, co czyni go najgłębszym na całym Pojezierzu Świętokrzyskim. Miejsce to jest przede wszystkim ostoją dla wielu rzadkich gatunków wodno-błotnych; głównie ptaków. W okolicy gniazdują bociany czarne, czaple i żurawie. Do niedawna widywano również cietrzewie. 



   Torfowiska udało się obejść. I dobrze, bo nikt po tym wszystkim nie miał zamiaru znowu wylewać wody z butów, które dopiero co zdążyły trochę obeschnąć przy ognisku. Skarpety przynajmniej częściowo też wydawały się być suche i nic nie wskazywało na to, by miało się to zmienić. Przynajmniej na razie. 
  Po wyjściu z lasu, byliśmy już w Gnieździskach. Stąd asfalt ciągnął się aż do samej stacji, mijając po drodze licznie ulokowane wzdłuż drogi kamieniołomy. Przemysł wydobywczy kwitł tu w najlepsze, choć lata świetności dawno ma za sobą. 
  Gnieździska to dawna wieś królewska. Swą nazwę wzięła prawdopodobnie od słowa wskazującego na miejsce obfitujące w gniazda ptaków, których rzeczywiście jest tu sporo. Przekonaliśmy się o tym niecały kilometr dalej. Tuż przed bramą wjazdową, na chodniku siedział mały dzwoniec. Zaciekawieni podeszliśmy bliżej, by mu się lepiej przyjrzeć. Nie uciekał, nawet gdy się nad nim pochyliliśmy. Wyglądał na wyczerpanego. Być może uciekał przed jakimś drapieżnikiem i teraz chciał chwilę odpocząć, by powrócić zregenerowanym do lotu.

Foto: Bugli

Pierzasty malec

  Za ogrodzeniem jednego z domów zbudowanych z szarych pustaków, skręciliśmy w lewo, gdzie swój początek miała biała, żwirowa droga. Zaprowadziła nas wprost na krawędź wyrobiska. Kilka metrów pod nami znajdował się niższy poziom. By się tam dostać, zeszliśmy po skalnym cyplu. Wąska ścieżka biegnąca grzbietem, gwałtownie opadła. W dół posypał się deszcz kamieni. Wraz z nimi zsunąłem się lekko w dół. Zaraz po tym, gdy pojawiły się wystające fragmenty skały, zrobiło się stabilniej. Wreszcie dało się czegoś złapać. Potem było tylko łatwiej i łatwiej, aż ostatecznie znaleźliśmy się na dole.



  Odsłaniały się tu wapienie, margle i krzemienie jurajskie. Skrywały bogate skamieniałości fauny dawnego morza, które niegdyś zalewało pobliskie tereny. Przy odrobinie szczęścia można natknąć się na gąbki, szczątki ramienionogów, czy znane wszystkim amonity. Licząc na to, że i nam uda się odnaleźć coś ciekawego, zabraliśmy się do poszukiwań. W ruch poszedł młotek o drewnianym stylu, który przy mocniejszym uderzeniu ciągle wypadał. Taka cecha wyróżniająca go spośród innych, wyglądających podobnie młotków. Rozłupywaliśmy ogromne głazy, na mniejsze kawałki, które mogliśmy spokojnie zmieścić upchać do plecaków. Musieliśmy jedynie uważać, by nie naruszyć samych skamieniałości i nieustannie kontrolować czas, dzielący nas do pociągu. Stale go ubywało i by nie dopuścić do sytuacji, w której musielibyśmy biec, kwadrans później udaliśmy się w kierunku Małogoszczy.
   
Rostrum belemnita (przedstawiciela rzędu wymarłych głowonogów)

Foto: Locht

Poziome warstwowanie wapieni uformowane pod wpływem prądów dennych

   Nieplanowane skróty okazały się niepotrzebne. Przyjemna łąka w jednej chwili zmieniła się w podmokłą i buty na nowo wypełniły się wodą. Kto mógłby się tego spodziewać stojąc przed szerokim pasem trawy. Wyglądał zupełnie zwyczajnie. 
  Aż do stacji towarzyszył nam głośny chlupot wody połączony z mlaskaniem. 

Dawno nie używany Ził strzegący wejścia do czynnej kopalni Lipkowa Góra

4 komentarze:

  1. Pojezierze coraz atrakcyjniejsze. Oczywiście, jak kto lubi wodę w butach. ;)
    Dla mnie jednak najpiękniej zabrzmiało w tej relacji zdanie o sarnach i kozłach. Ileż osób przylepiłoby tu jelenie! Dobrze trafić na kompetentnego autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. I jeszcze jedno - mój dziadek nazywał kozła "sarek". Czy to nadal aktualne nazewnictwo? Czy tylko myśliwska gwara sprzed wojny?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spotkałem się z podobnie brzmiącym określeniem, a dokładniej "sorek". Używali go moi rodzice w odniesieniu do samca sarny. Tyle, że tak naprawdę "sorek" to inna nazwa ryjówki (częściowo wywodzi się od łacińskiego sorex, czyli ryjówka). Myślę, że wśród starszych myśliwych w języku potocznym forma ta występuje nadal. Obecnie używa się określenia kozioł zamiennie z rogaczem. Istnieje też wiele nazw, zależnych od kształtu i etapu rozwoju poroży. I tak mamy np. szydlarza, czy perukarza.

      Usuń
    2. No proszę - o szydlarzu i perukarzu nie słyszałam, a poroża w domu dziadka raczej skromniutkie były, niewielkie. Eksponowane na drewnianych plakietkach.

      Usuń