Obserwatorzy

Popularne posty

niedziela, 28 kwietnia 2019

Wycieczka nr 36: TAJNA SZTOLNIA URANU


23.04.2019

Skład: Locht, Oliwka, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Rudki - Skarpa Zapusty - Cząstków - Rez.Wąwóz w Skałach - Grzegorzowice - Chełmowa Góra - Serwis, ok. 22 km

"My po prostu nie wiedzieliśmy. Promieniowania nie było widać, nie było czuć, ono nie dotykało. Nikt nie wiedział, że woda, która w kopalni płynęła strumyczkami jest skażona. A, że gorąc panował okrutny, pragnienie paliło, to się ją piło..."

Przeczesywaliśmy zbocza zbici w tyralierę. Czupryny traw tylko co rusz uginały się od ciężaru naszych butów. Wprawdzie co pięć par bystrych oczu, to nie jedna, jednak trudna to sztuka szukać miejsca, które przez dziesięciolecia działało pod przykrywką, a oficjalnie nigdy nie istniało. Nikomu nie byłoby na rękę, by któregoś dnia wścibscy sąsiedzi zorientowali się, że dzielą działkę z tykającą, radioaktywną bombą.

Ekipa na dawnym przejeździe kolejowym

Jak na odkrywców przystało kierunek marszu wyznacza rzeka. Jedyne czego udaje nam się dotąd dowiedzieć to fakt, że wejście do tajnych podziemi ukryte jest gdzieś w skarpie. Obszar poszukiwań zawęża się do promienia dwóch kilometrów. Niebawem natrafiamy na coś co wydaje się być otworem w skale. Podbiegamy bliżej. Płomienne nadzieje studzi widok skalnej ściany.
Zarośla gęstnieją. Powoli zaczynamy mieć dość i wątpić, czy to czego szukamy istnieje naprawdę. Wyglądające znajomo ścieżki sugerują, że od jakiegoś czasu kręcimy się w kółko. Ostatnia szansa tkwi w zachodniej części wyrobiska. Tam też się udajemy.


Skarpa Zapusty

Z daleka myśleliśmy, że udało nam się znaleźć wejście do sztolni...

Upływa trzecia godzina poszukiwań. Przez soczystą zieleń przebija się nawoływanie Lochta. Powtarzane raz po raz: Znalazłem! Znalazłem! - zawładnęło już okolicą. Nie mija minuta, gdy zbiegamy się wszyscy wokół odkrywcy. Jakie to cudowne uczucie być przy odkrywcy w chwili odkrycia. Widzieć tą wystrzelającą niczym gejzer euforię. Zarazić się rozbrajającym uśmiechem, który mówi nieraz więcej od setek słów. 

Pożeraliśmy wzrokiem wejście do podziemi. Do niedawna dostępu broniły jeszcze tony ziemi. Zagrzebano pod nimi niewygodną tajemnicę ubiegłego wieku, która nigdy nie miała prawa ujrzeć światła dnia.

Odkrywca przy otworze

Schylamy głowę w pokłonie, po czym wchodzimy. Czarne ściany pokrywa jasny nalot. Odkrywamy ze zdumieniem, że zachował się ceglany portal. To co mamy pod stopami niegdyś budowało strop, ale runęło pod ciężarem sekretu jaki przyszło mu dźwigać. Potrzaskane kamienie przemawiały ludzkim głosem. One doskonale pamiętały.

"Chodniki były niezwykle wąskie, tak, że jeden człowiek ledwie mógł się przecisnąć. Po pewnym czasie chodniki poszerzono, ale zapomniano o wentylacji. Człowiek się dusił. Obudowy zabezpieczające stawiano tylko tam, gdzie była ruda. Często zdarzały się zawały. Spękane skały nieraz przygniotły ludzi" - ze wspomnień ocalałego górnika.



Co jakiś czas echem odbija się tylko głuchy trzask któregoś z kasków o skałę. Korytarz gwałtownie tracił na wysokości. Aż drogę zagrodził nam dawny zawał, który pochłonął niejedno ludzkie istnienie.

Był rok 1937 kiedy zalążek zakładu wydobywczego dał życie pełnowymiarowej kopalni kontynuując tym samym tutejsze tradycje górnicze liczące sobie ponad 2 tysiące lat. Przedsiębiorstwo działało pod państwowym szyldem Kopalnia Rudy "Staszic". Początkowo, gdy pod warstwami rudonośnego syderytu natrafiono na nieznany minerał, robotnicy jeszcze nie mieli pojęcia do czego się dokopali. Wydobyty urobek trafiał jako podsypka między podkłady kolejowe. Przynajmniej taka była oficjalna wersja. Nieoficjalnie poza syderytem i pirytem pozyskiwano również produkt uboczny. Uran.

Ogólny widok na główny korytarz w sztolni

Obserwujemy kopalnię z perspektywy myszy. Czołgamy się. Podbródki moczą się w lepkiej glinie. Na wysokości twarzy widzimy klatkę wentylacyjną, tak ciasną, że barki i biodra stawiają opór. Ostatecznie udaje się zapuścić żurawia. Na tym koniec, dalej bowiem otwiera się zamurowana klitka przypominająca więzienną celę. Bez młota udarowego nie przejdziesz. Gdzieś pod tą grubą warstwą betonu leży tajny poziom - 2, w którym działo się najwięcej.

Kadra pracownicza zmieniała się w niepokojącym tempie. Nieludzkie warunki pracy wykończyłyby nawet największego osiłka. Widok śmierci kolegów po fachu był na porządku dziennym. Ludzie padali jak mrówki z wycieńczenia, przygnieceni przez skały, czy wreszcie nieświadomi, że dotknęły ich skutki długotrwałego promieniowania. Cel przyświecał środki. Nikogo nie obchodzili ludzie. Liczył się tylko uran. 

Kratka dawnego szybu wentylacyjnego, obecnie zabetonowanego

Pod przykrywką kopalni rud żelaza cały urobek promieniotwórczego pierwiastka transportowano do dolnośląskich Kowar. Szacuje się, że łącznie trafiło tam 5 tysięcy ton uranu, którego Związek Radziecki potrzebował do produkcji bomby atomowej. Co się później stało z uranem z Rudek tego nie wie nikt, a ci którzy ocaleli podziemne piekło niechętnie dzielą się bolesnymi wspomnieniami.

Urokliwe tereny do wędrówki nam się trafiły. Trochę tu z górskich klimatów, trochę z sielskich wakacji u wujków na wsi. Natura powtarza rokroczny cykl. Poszarzały świat na nowo nabiera barw życia. Zieleń wkroczyła na salony.


Widok ze skarpy

Zielone są drzewa, wysiane zboża, aż wreszcie całe pola. Miedze schodzą się w skrzyżowania. W jednej ręce aparat, druga pcha kabanosa do paszczy, obładowany gorzej niż cygan i weź tu jeszcze nawiguj. Odnóży brakuje. W efekcie nieco zbaczamy z właściwej drogi. Szum gwałtownie spadającej wody zwabił nas w okolice kamieniołomu. Doznaliśmy szoku. Przycupnęliśmy nad strumykiem i nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Najprawdziwszy wodospad.

Nie na co dzień zdarza się odkryć wodospad nie zaznaczony na żadnych mapach. Dlatego też Raku nie mógł odpędzić się od pokusy nazwania znaleziska. Zyskało ono nazwę: Bobrawa za sprawą wypatrzonej przypadkiem na przeciwległym brzegu strumyka nory bobra.


Wodospad Bobrawa
Foto: Raku

Drogę otwiera klinowaty przełyk wąwozu. Dziw bierze, że zdołał go wyrzeźbić ten sam mizerny strumyczek, który teraz przepływa jego dnem. Po jednej stronie zbocza podgryza wciąż działający kamieniołom. Z innej, gdzie piecze sprawuje przyroda, zbocza układają się w skalne stopnie, schody. Gdzieś w głębi tych schodów, w z pozoru nic nie znaczącej szczelinie czeka ukryta przed wzrokiem turysty jaskinia. 


Foto: Raku

W jaskini utworzonej w dolomitach to ja jeszcze nie byłem. Po znalezieniu się w środku już wiem dlaczego. Wnętrze odstrasza. Ledwie nogi znikają w ciemności, a tu twarz sięga już końca jaskini. Nic, próbuję przeciskać się pomiędzy pustkami układanki zaklinowanych głazów. Nie czuję się pewnie. Odnoszę wrażenie, że zaraz strop zwali mi się na łeb. Równie prędko co się wgramoliłem, tak się ulatniam. Wizytę w jaskini mogę skwitować w czterech słowach: penetrowało się ciekawsze dziury. 

Jaskinia z zewnątrz za nic nie przypomina swoich wnętrzności wyprutych z wdzięku. Przeciwnie, to taka podrasowana wersja samej siebie z wieczorowym makijażem. I nie ma tu ani odrobiny przesady. Wystarczyło by na omszałe skały padła wiązka światła, a naraz zaświeciły się słupki kryształów, sześcianów minerałów równych od linijki. Wszystko tak doskonale symetryczne. Nie idzie wyjść z podziwu, że są dziełem natury.  



W Grzegorzowicach spotykamy architektoniczną perełkę - kościół, który równie dobrze sprawdziłby  się w roli zamku. Okna niewielkich rozmiarów, przysadziste mury dosztukowane kamieniami ułożonymi na wzór jengi. Prymitywna bryła wygląda jak wzniesiona z rąk kilkuletniego malca nie mającego z budownictwem za wiele wspólnego. No, chyba, że do gry wkraczają zestawy LEGO. W głowie się nie mieści, że w takiej formie rotunda kościoła przetrwała już ponad 6 stuleci. 

Kościół pw. św. Jana Chrzciciela z rotundą z XV



Kiedyś wierzono, że modrzew jest drzewem, w którym zaklęto dusze zmarłych. I to zmarłych z nienaturalnych powodów, a nawet gniewu bożego. Świadczyć o tym miały jęki dobywające się podczas silnych podmuchów wiatrów i osypywanie się złotych, jesiennych igieł. Drewno modrzewia ceniono w meblarstwie oraz budownictwie. Być może to sprawiło, że modrzewie szły pod topór drwali. Karczowano w pień olbrzymie połacie cennych przyrodniczo terenów. Modrzewiowe lasy zaczęły stopniowo znikać z leśnego krajobrazu. Jedna z jego ostatnich, dzikich ostoi uchowała się na szczytach Chełmowej Góry. Tutejszy drzewostan budził zachwyt niejednego naukowca, do tego stopnia, że w latach 20-tych ubiegłego wieku, las modrzewi stał się kolebką Świętokrzyskiego Parku Narodowego, który oficjalnie utworzono dopiero 30 lat później.

Wdrapując się dzisiaj na Chełmową Górę tylko zadzieramy głowy i zachwytem mierzymy wzrokiem potężne drzewa, których masywne płaty kory przypominają plastry miodu. Ich pnie są tak rosłe, że nie obejmie ich choćby dwóch chłopów. Ale co się dziwić w końcu spogląda na nas 350 lat żywej historii.  

Pniarek lekarski - jeden z najrzadszych grzybów w Polsce ( obecnie prawdopodobnie na kilku stanowiskach w kraju). Młody i stary owocnik


2 komentarze:

  1. Fajnie że kolejne pokolenie przemierza nasze świętokrzyskie tereny :) Sporo zdjęć i ciekawe ujęcia powinny zachęcać innych do chodzenia po Górach Świętokrzyskich. Może kiedyś natrafimy na siebie gdzieś na szlaku.
    Pozdrowienia od CKRajdCommanda ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy za te pozytywne słowa! Widząc po okolicach jakie lubimy odwiedzać, pewnie gdzieś się spotkamy :)
      Także pozdrawiamy i do zobaczenia na szlaku!
      Poszukiwacze Przygód Kielce

      Usuń