Obserwatorzy

Popularne posty

sobota, 15 lutego 2020

Wycieczka nr 63: DOLINKI PODKRAKOWSKIE CZ.3


6.02.2020

Skład: Maja, Chyla, Karol S., Kędzier, Locht, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Krzeszowice PKP - Miękinia - Kłm. Miękinia - Dolina Kamienic - Pipkowa Skała - Czerwona Skała - Wola Filipowska PKP, ok. 20 km

Każda kolejna wycieczka stanowi jeszcze większe wyzwanie od poprzedniej, zwłaszcza jeśli mają pojawić się na niej zupełnie nowe osoby. Niemalże za każdym razem staramy się jeździć w coraz to bardziej odległe zakątki naszego województwa i nie tylko. Bardzo istotna w tej kwestii jest też logistyka, która opiera się na tym, by nie tylko dotrzeć w dane miejsce, ale także z niego wrócić.
W tej sytuacji postanowiliśmy wybrać się w bardzo przez nas lubiane Dolinki Krakowskie.
Zazwyczaj nie brakuje w nich tłumów turystów. W bardziej niedostępnych okolicach wciąż jednak pozostaje wiele ciekawych miejsc, które czekają na swoje ponowne odkrycie. Bez wątpienia jednym z nich są okolice Miękini.

Wycieczka od samego początku zapowiadała się na taką, której na pewno przez długi czas nie zapomnimy. Najpierw 5 osób czekających na dworcu w Kielcach, a wśród nich dwie nowe twarze. Jak wiadomo każdy pierwszy raz jest stresujący, gdyż nie wiemy czego tak naprawdę mamy się spodziewać. Jak jednak wytłumaczyć brak plecaka?! No cóż może roztargnienie, pośpiech. Bez  wątpienia nikt z nas nie może się poszczycić lepszym rozpoczęciem wycieczki niż Karol S. - kolega Kędziera, który właśnie zapomniał zabrać go z domu. Dalsza podróż upłynęła nam już bez większych komplikacji. W Krakowie według planów mieliśmy niecałe 10 minut na przesiadkę, jednak nasz pociąg lekko się opóźnił. Na całe szczęście wszyscy zdążyliśmy, włącznie z Lochtem, który był już na dworcu. Po ponad dwugodzinnej jeździe w końcu dojechaliśmy do celu naszej porannej podróży jakim były Krzeszowice. Tam czekała na nas jeszcze koleżanka Lochta - Maja. Tym oto sposobem liczba uczestników wycieczki wzrosła do 8 osób. Zaraz po wyjściu z pociągu powitał nas leniwie prószący śnieg. Mając za sobą kilka drobnych komplikacjach z GPS-em, udało nam się wreszcie wejść na właściwą drogę. A ta wśród pól i rozległych, lecz dosyć mocno ograniczonych przez mgłę widoków, zaprowadziła nas do Miękini. Pierwsza atrakcja wycieczki ukryta była w głębi lasu. Prowadziły do niej jednak liczne drogi. Po wejściu na jedną z nich, niemalże natychmiast zaczęliśmy znajdować kolejne opuszczone budynki pochodzące z 1975.

Foto: Raku


A tutaj wnętrze dawnej lokomotywowni i opłakany stan podłogi. Jeden nieostrożny ruch i spadało się w dół na niższy poziom

A wśród nich pozostałości warsztatów, kruszarni kamienia, a nawet dawnej lokomotywowni, do której z samych Krzeszowic prowadziła wąskotorowa kolejka o długości 3,6 km wybudowana w 1908 roku.


Foto: Raku


Foto: Raku

W drodze do najsłynniejszego opuszczonego obiektu w okolicy

Klatka schodowa, a właściwie to, co z niej pozostało

# Wesoły Urbex

Magazyn na materiały wybuchowe

Warto również wspomnieć, że miejsce, które odwiedziliśmy prócz walorów urbexowych, posiada także wiele przyrodniczych ciekawostek. Dalej czekała nas wędrówka uregulowanym odcinkiem Krzeszówki, którą zakończyliśmy dotarciem do jednego z najwyższych wodospadów okolic Krakowa. Co prawda nie powstał on w naturalny sposób, jednak i tak robi duże wrażenie.

Foto: Raku

Foto: Raku

Największy z dwóch progów wodnych wodospadu ( ok. 2,2 m wysokości)

Nasze dalsze kroki skierowaliśmy do nieczynnego kamieniołomu porfiru, który odwiedził sam August Poniatowski!

Widok ogólny na kamieniołom

Foto: Locht


Jeśli chodzi o wulkany w Polsce, pierwszym rejonem, który nasuwa się na myśl jest bez wątpienia  Pogórze Kaczawskie ze słynną Ostrzyca Proboszczowicka. Mało kto jednak wie, że w okolicach Krakowa w Permie było ich czynnych co najmniej kilka. Dzisiaj przeszłość wulkaniczną tego regionu możemy poznać m.in dzięki kamieniołomom, w których odsłaniają się skały z wielu epok geologicznych. Jednym z nich jest właśnie kamieniołom w Miękini, ze swoimi riolitami, skrywającymi skały wylewne, będącym czymś co przypomina skamieniałą magmę.

Fragment odsłoniętej przez eksploatację złoża ściany wyrobiska

Prócz atrakcji geologicznych, miejsce to według naszych planów miało idealnie nadawać się na postój. Wcześniej jednak musieliśmy pokonać naprawdę stromą ścieżkę, która zaprowadziła nas na samą górę wyrobiska.

Najgorzej miały osoby na samym końcu, bo to właśnie one musiały przejść po rozdeptanej przez poprzedników śliskiej, pokrytej gliną, ścieżce

Foto: Raku

Potem już nie tak łatwo było odnaleźć przyzwoitą drogę. W końcu idąc wzdłuż ogrodzenia, udało nam się wyjść z zarośli na otwarty teren i przy krawędzi kamieniołomu zrobić sobie pierwszy dłuższy postój.

Miejsce naszego postoju

Jak widać trochę nas było :)
Foto: Statyw

Na postoju okazało się, że Chyla - kolega Rakowa ma lęk wysokości, więc lokalizacja naszego odpoczynku zbytnio nie przypadła mu do gustu ;) Trzęsące się kolana oraz znajdująca się tuż za naszymi plecami przepaść, nie przeszkodziły mu jednak w zrobieniu sobie z nami wspólnego zdjęcia. Niestety na jego nieszczęście, czekało nas jeszcze bardzo strome zejście do głównej drogi, jednak i je dzielnie pokonał. Później odwiedziliśmy jeden z okolicznych, niezwykle malowniczych wąwozów i trasą dawnego szlaku niebieskiego wędrowaliśmy wzdłuż płynącej jego dnem rzeczki.

Potok Kamienic

Na jednym ze zboczy, wśród gęstwiny leśnych krzaków zaczęły powoli wyłaniać się pierwsze skałki, wraz z górująca nad okolicą Pipkową Skałą. Jest to zbudowana z wapienia dolnokarbońskiego pionowa, ściana skalna, mająca 120 metrów długości i mierząca do 20 metrów wysokości. Możemy także poczytać, że stanowi ona jeden z nielicznych przykładów olistolitu w naszym kraju, czyli masy skalnej, która oderwała się od podłoża i ześlizgnęła kilka metrów dalej.

Wschodni fragment skałki, która już od 1997 jest pomnikiem przyrody 



Cóż za przepiękny punkt widokowy musi stanowić to miejsce w pogodny dzień. Nam niestety nie udało się zobaczyć nic, prócz koron drzew, nad którymi znajdowaliśmy się jeszcze kilka dobrych metrów.
Bardzo szybka chwila oddechu musiała nam wystarczyć. Następnie udaliśmy się w stronę ostatniego punktu wycieczki - Czerwonej Skały. O ile na samo dno wąwozu prowadziła leśna dróżka, o tyle po przekroczeniu rzeczki czekało nas strome podejście na drugie zbocze wąwozu, bez żadnej nawet najmniejszej dróżki.



Ostatecznie po przedarciu się przez zarośla znaleźliśmy się na szczycie Kowalskiej Góry. Praktycznie całe jej południowe zbocze poprzecinane jest przez liczne kamieniołomy. Ściana jednego z nich wchodziła na teren prywatnej posesji, więc nie mogliśmy podejść do niej od dołu, ale od góry to już zupełnie inna sprawa.
Niezwykle interesującym obiektem, który znajdował się tuż przy krawędzi kamieniołomu była ogromna, czarna figura Maryi, którą na pierwszy rzut oka pomyliłem ze stojącym za mną Lochtem ;)
W niedalekiej odległości od figury, znaleźliśmy stertę głazów, które nadały się na ostatni odpoczynek.
Warto dodać, że odsłaniające się tutaj czerwone skały to tufy, które powstały na skutek wyrzucanego przez okoliczne wulkany materiału piroklastycznego. Zaraz po opuszczeniu kamieniołomu śnieg zaczął sypać na nowo, a czasami nawet były niewielkie zadymki śnieżne. Ostatni fragment trasy, aż do stacji kolejowej w Woli Filipowskiej prowadziły już asfaltem.
Mimo, że ostateczny kilometraż zdecydowanie przekroczył zaplanowane wcześniej 12 km, a znaczną część trasy specjalnie poprowadziłem po jak najtrudniejszym terenie, gdzie niezwykle trudno było o jakiekolwiek ścieżki; grupa "świeżaków" spisała się na medal i mam nadzieję, że był to dla nich dopiero początek wielkiej przygody.




piątek, 7 lutego 2020

Wycieczka nr 62: KU NIEZNANEMU


4.02.2020

Skład: Makumba, Locht, Raku i Ja

Szwarszowice - Kosowice - Broniszowice - Dolina Jarugi - Okopanki - Czerwona Góra -
Stryczowice - Momina - Kosowice - Szwarszowice, ok. 19 km

Każdej minuty z nieba spadały setki kropli. Wyłapywały je liście, chłonęła ziemia, mieszały się z potem naszych ciał, gotowych do starcia z szalejącą ulewą. 

Ze sobą mieliśmy niewiele. Po drobnym plecaku z napiętym, w teorii nieprzemakalnym pokrowcem. Pelerynie, bądź kurtce jak nie dziurawej, to takiej, co zdążyła przesiąknąć po niespełna godzinie. Parze zwyczajnych spodni i zupełnie przeciętnych butów. Poza tym jedną tylko parasolkę z drutami powyginanymi we wszystkie możliwe strony oraz maczetę na spółę. Ona jedyna się przydała. 


Mimo pogody dobry humor nas nie odpuszczał

Nurt rzeki sprowadził nas na odludzie. Leśne poszycie było gęste, nieprzystępne dla nas - obcych. Rzadko ktoś zapuszczał się w te strony. Brak ścieżek zdawał się tylko to potwierdzać. Mokrzy otrząsaliśmy mokre krzaki. Rozrywane zielska padały pod uderzeniami maczety. My tylko robiliśmy uniki jak w szermierce przed ciosami naprężonych gałęzi.

Okolicą tą rządziły bobry. Bobry do zadań specjalnych. Leśni inżynierowie opanowali sztukę budowy wodnych tam do perfekcji. Materiału budulcowego miały pod dostatkiem. Nawet najgrubsze pnie nosiły ślady bobrzych zębów spragnionych smaku drewna. Obalone drzewa trafiały do rzeki, gdzie robiły za zaporę. Wyhamowywały tempo przepływu wody, sukcesywnie podnosząc jej poziom do tego stopnia, że rozlewała się tworząc mokradła. Gdzie normalnie woda sięgała kostek, na mokradłach potrafiła przykryć cię całego. 

Jeszcze jakiś czas naśladowaliśmy plaskanie ogonów bobrów, w nadziei, że tym sposobem wywabimy je z kryjówki. Klaskaliśmy więc rytmicznie. Komuś raz nawet zdawało się, że coś słyszał. 

Dla tutejszych bobrów nie ma rzeczy niemożliwych, co widać na przykładzie tej topoli czarnej

A oto dowód na to, że w niektórych miejscach, poziom wody, był o wiele wyższy od nas samych

Od nadmiaru wciąż przybywającego deszczu rzeki wezbrały. Wściekły nurt porywał, a następnie wypluwał na brzeg wszystko, co napotkał na swej drodze. Dawne ścieżki znikały pod wodą. Podejmując próbę przedostania się na przeciwległy brzeg rzeki akceptowałeś idące za tym ryzyko. 

Nasza siła tkwiła we współpracy. Kiedy jeden stawał na żeremiu, drugi czekał nad skarpą z wyciągniętą ręką gotową do pomocy. Makumba w swoim ponczo narzuconym na plecak przypominał garbatego dzwonnika z Notre Dame, lecz gdy tylko przyszło mu oddać skok nad wyrwą wydartą przez rwącą wodę, natychmiast nabierał lekkości w swych ruchach i pokonywał przeszkodę z dziecięcą łatwością. 


Odnajdywaliśmy pojedyncze otoczaki. Z czasem przybywało ich coraz więcej. To była dobra wróżba. Zbliżaliśmy się. 

Wędrowaliśmy dalej, dopóki ślad kamyków nie doprowadził nas na pola ruchomych piasków. Gdyby nie błyskawiczna reakcja Rakowa utknęlibyśmy czwórką uwięzieni po pas w grząskim gruncie. Odtąd rozwaga w najdrobniejszym ruchu. Do obejścia przeszkody wykorzystaliśmy zakotwiczone w wodzie korzenie olch. Dzięki nim drzewa wyglądały jakby kroczyły. Oplataliśmy dłońmi ich pnie, po czym skakaliśmy z korzenia na korzeń i tak, aż do skutku. Pozwoliło nam to dotrzeć dokładnie do miejsca, w które nie zaprowadziła nas żadna mapa. Do nikomu nieznanej Doliny Jarugi. 

Pierwsze ze skał otworzyły wąwóz. Wystarczyło zapuścić się w jego głąb, aby dostrzec jaskinie całkiem pokaźnych rozmiarów. Nareszcie mieliśmy dach nad głową! Jednak nie byliśmy jedynymi, którzy odnaleźli tu schronienie. 

Skalne wrota

Po lewej niewielki otwór Schroniska Lisa, a po prawej raz jeszcze Ślubny Schron

Historie dawnych mieszkańców okolicznych przysiółków przenoszą nas do dnia 20 lutego 1864 roku. Ponoć właśnie wtedy pod skalnym sklepieniem jaskini lokalny ks. Kacper Kotowski odprawił mszę. Zagrzewał w duchu patriotyzmu powstańców szykujących się do ataku na Opatów. Przyjęło się, że skałka, z której głoszono kazanie nadal nazywana jest kazalnicą, zaś sama jaskinia Kapą.

Kilkadziesiąt metrów na wschód znajduje się mniejsze schronisko skalne. Według opowieści miało ono posłużyć za schronienie parze nowożeńców ukrywających się przed niosącą śmierć II wojną. Stąd też jego nazwa - Ślubny Schron.

Korzystając z okazji rozwiesiliśmy we wnętrzu groty przesiąknięte kurtki z nadzieją, że co nieco podeschną. Nadal nie potrafiliśmy przywyknąć do suchości. Do tego, że nic nie nam się nie leje. Próbowaliśmy sobie wyobrazić młodą parę przeczekującą wraz z nami ulewę. Naszemu ubłoconemu outfitowi daleko było do ich ślubnej kreacji, a dojrzewająca kiełbasa porcjowana przy pomocy maczety na kamulcu z pewnością nie zagościłaby na syto zastawionym weselnym stole.  




Wichura zwaliła nam się na łeb. Liście drżały niby motyle uwięzione w locie. Woda wylewała się wiadrami. Rozjeżdżonymi polnymi drogami spływały strugi chluszczącej wody. Nasiąknięta ziemia przemawiała serią mlaśnięć za każdym razem, gdy buty walczyły z oblepiającym je błotem. Chłostało wiatrem.  Ociekaliśmy deszczem. Płaszcze trzepotały. Podeszwa prawego glana Makumby uznała, że to idealny moment, by się odkleić i odpaść. 

Przystanęliśmy pośrodku pól, by coś zaradzić. Parasolem miotało jak demon opętańcem. Nami nie lepiej. Makumba jeden tylko biedny skakał na nodze, by utrzymać równowagę. W ruch poszła czarna taśma izolacyjna. Obkleiliśmy rozdziawioną podeszwę do cholewki. Resztę dowiązaliśmy ubłoconą sznurówką. But wyglądał wprawdzie jak czterdziestolatka po przejściach, ale spełniał swe zadanie. Pozwalał wędrować. 

Dalsza wędrówka po tak długim odpoczynku nie była już taka przyjemna


A ja chodzę, nie przejmując się ulewą ani spiesząc
Czując jak mi krople deszczu usta pieszczą
Ze złożonym parasolem idę pieszo, o tak 
Ciągle pada...

Prysznic cieknął z nieba. I tak nieprzerwanie od rana. Wizja dwóch, czy pięciu następnych godzin spędzonych w deszczu przestała robić różnicę. Gdy woda chlupocze w butach, przemoczone są kolejno skarpety, palce u stóp, aż wreszcie całym jest się mokrym trudno mówić, że można zmoknąć jeszcze bardziej. Człowiek obojętnieje. Na dłuższą metę do tego przywyka i taki przemoczony sam staje się cząstką ulewy. Deszcz obmywający cię z potu i brudu zostaje twoim sprzymierzeńcem. Wmawiasz sobie wiele, by jakoś przetrwać najgorsze.

Większość skałek zbudowana jest ze zlepieńców permskich i dolnotriasowych


Zatrzymała nas szeroka rzeka. Stanęliśmy na krawędzi niestabilnej skarpy wyjeżdżonej od licznych upadków. Jedna szansa. Jeden skok. Wylądowaliśmy pośrodku piaszczystej wysepki o niepewnym gruncie. Nie ma chwili na rozkminy - zapadamy się. 

Nieposkromiona rzeka co rusz zmieniała bieg, podcinała brzegi, meandruje, w kilkudziesięciometrowych przerwach przecinała naszą jedyną ścieżkę.  Odgradzała nas od niej. Aż wreszcie stanęliśmy przed wyborem. Albo zawracamy, albo pokonujemy Garbatkę w bród. O jakimkolwiek skoku, albo przeprawie mogliśmy zapomnieć. Sąsiadujące brzegi dzieliła zbyt duża odległość. Na oko woda sięgnie pasa. Ile w rzeczywistości, żadne z nas nie miało pojęcia. Nie dopuszczaliśmy do siebie wiadomości, że rzeka nas pokona. Garbatko, nadchodzimy!

Wiele zdjęć z wycieczki przypominało bardziej wyprawę do dżungli w Wietnamie, niż wycieczkę przez świętokrzyskie zakątki

Ruszam pierwszy. Woda przelewa się do butów jak w pralce. Zanurzam się w mętnej rzece po łydki, po kolana. Wzrok z utęsknieniem wypatruje najbliższej mielizny. Mokro mam nawet w bokserkach. Słabnę, lecz wiarę w powodzenie misji zwraca mi widok za plecami. Tam dzieją się sceny rodem z Wietnamu. Makumba brodzi w rzece z Lochtem na rękach, jakby niósł nie ofiarę, lecz wybrankę serca spod ołtarza. Przerażony Locht tylko zwiesza mu się na szyi, licząc, że szalony kumpel nie wypuści go ze swych objęć i oboje nie skąpią się w rzece.  

Padać przestało. Nazajutrz.