Obserwatorzy

Popularne posty

środa, 26 sierpnia 2020

Wycieczka nr 73: CEGIEŁKA DO CEGIEŁKI


8.07.2020

Skład: Oliwka, Kędzier i Ja

Trasa: Świerczów - Rez. Gagaty Sołtykowskie - Sołtyków, ok. 13 km

  Zdani na łaskę busów, prowadzeni przez psującą się co rusz aplikację, znaleźliśmy się pośrodku niczego. To nic nawet miało nazwę: Świerczów. Zewsząd otaczały nas same lasy, w których działy się sceny rodem z telewizyjnej szkoły przetrwania. 


Czasem wydaję mi się, że dla większości grupy pojęcie ścieżki jest równe ze stanem umysłu, w którym doszukuje się on w terenie czegoś, co za taką ścieżkę mógłby uznać. Ot choćby takiej trasy przemarszu jakiegoś zbłąkanego jelenia, albo niewielkiego prześwit w gęstwinie. Wówczas reagujemy tożsamo. Ścieżka jest, to się nią idzie dopóki nie znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Nigdy, przenigdy nie wolno narzekać, bowiem jak to ścieżki mają w zwyczaju, uwielbiają rozpływać się w miejscu bagien, brzegów rzek, tudzież chaszczy. Zaprowadzą i porzucą, a ty się męcz.
  Z początku dawaliśmy jeszcze radę. Bo gęstwina kolczystych krzaków jeżyn była nawet znośna do sforsowania, podobnie z resztą jak obalone drzewa. Jednak im głębiej w las się zapuszczaliśmy, tym rosła pewność, że drogi powrotnej nie odnajdziemy. Póki więc była jeszcze ostatnia sposobność ku temu zawróciliśmy. Chcąc niezwłocznie wyrwać się z objęć tej jakże niegościnnej krainy, obraliśmy azymut na zachód. Tu miała znajdować się najbliższa zaznaczona na mapie droga. Byliśmy na niej po kwadransie pełnym narzekania i walki z komarami na wszelkie możliwe sposoby. Paskudne skrzydlate stwory opuściły nas dopiero po wkroczeniu na drewniane pomosty prowadzące przez torfowiska rezerwatu Gagaty Sołtykowskie, gdzie byliśmy rok temu. Podczas kolejnej wizyty postanowiliśmy pobawić się w paleontologów, chcących odszukać poukrywane w okolicy ślady dinozaurów.

Dwa dilofozaury

Tropy zauropodów

Poszukiwania choć zawzięte, to bez specjalistycznej wiedzy na temat prehistorycznych gadów, okazały się mizerne.

Tajemniczy odcisk (?)

Udało nam się za to odwiedzić miejsca, na które zawsze jakoś brakowało czasu. Wśród nich znalazło się koryto dawnej rzeki i niewielkie oczko wodne.

Koryto wyżłobione przez wody opadowe



Wędrówka po tym iście kosmicznym krajobrazie stanowiła dla każdego z nas ogromną satysfakcję. Po szybkim złapaniu oddechu oraz karimaty zsuwającej się ze stromej ściany osuwiska, poszliśmy dalej, gdzie teren, po którym się poruszaliśmy zaczął robić się coraz mniej przyjazny.



Mój ulubiony kadr, który chyba nigdy się nie znudzi

Najpierw pojawiły się ogromne kałuże, pokrywające niemal całą szerokość ścieżki.


A potem... Zresztą sami zobaczcie.


Powyższe zdjęcie pokazuje naszą drogę, która w jednej chwili zamieniła się w podmokły ols. I to do tego stopnia, że jedynymi suchymi punktami w otoczeniu byliśmy my i kępy situ, pełniące funkcję niewielkich wysepek. Niczym bohaterowie gier komputerowych z lat 80-tych, skacząc z jednej na drugą, staraliśmy się dotrzeć w miejsce, w którym wreszcie moglibyśmy postawić naszą nogę, nie zapadając się przy tym jednocześnie po kolana w błoto. Jakby to ująć... to miejsce nie pojawiło się tak szybko, jak na to liczyliśmy :) Pojawiły się za to wystające z wody cienkie wierzby. Mi osobiście przypominały one namorzyny z  jednego z wielu wspaniałych filmów Pana Davida Attenborough, na których spędziłem całe swoje dzieciństwo.

Czasem jedna mina wyraża więcej niż kilka stron tekstu. No cóż. Za przyjemnie to nie było :)

W przedostaniu się do bardziej przystępnej dla wędrowca części lasu, oprócz umiejętności chwytania się gałęzi, dużego refleksu i ostrożności; pomogły także obalone pnie starych świerków.


Po przeżyciach na miarę Szkoły Przetrwania, byliśmy wreszcie u celu naszej wędrówki - ruin dawnej cegielni. Zanim jednak ją odwiedziliśmy, wybraliśmy się zobaczyć pobliski, wyglądający dosyć oryginalnie budynek.

Dawna kotłownia

W środku prócz porozbijanych kawałków szkła, mało wartościowego graffiti i dziur w stropie, można było jeszcze zajrzeć na kolejne piętra, o ile było się na tyle odważnym (czytaj: głupim), by pokonać prowadzące na nie schody.


Te się po prostu rozsypywały.


 Ale jeśli i to kogoś nie przestraszyło, by dostać się do najwyższych części budynku, tuż przed wejściem na ostatnią kondygnację, widniał taki, jakże przyjemny napis:


Nas jednak nie tak łatwo wykurzyć i stawiając na swoim, znaleźliśmy się w największej części dawnej kotłowni. Jak się nazywały i do czego mogły służyć zachowane elementy jej wyposażenia, nie wiem. Mogę się jedynie domyślać.




Jak w serze szwajcarskim. Dziura na dziurze


Mieliśmy nadzieję, że w ruinach dawnej cegielni znajdziemy więcej ciekawostek, ale niestety myliliśmy się. Jej obecny stan pozostawia wiele do życzenia. Co prawda budynek stoi i z daleka wygląda nawet całkiem nieźle, lecz kiedy przyjrzymy mu się uważniej, zaczynamy dostrzegać, że czas nie oszczędził tego miejsca.


Bardzo ciekawy detal. Data przedstawia rok, w którym cegielnia została oddana do użytku


Te niewielkie "tunele" (część z nich jest zresztą ślepo zakończona), stanowią pozostałość po piecu, w którym niegdyś wypalano cegłę.

Na tym zdjęciu widać, że część budynku dosłownie wisiała nad naszymi głowami


Jedna z najlepiej zachowanych ścian

W obawie, że zaraz jakaś cegła spadnie nam na głowę, albo runiemy razem z murkiem, którym idziemy; czym prędzej zaprzestaliśmy zwiedzania i udaliśmy się w bezpieczne okolice kominów.
Krzywy komin w Sołtykowie

Drabinka nie zachęcała do zdobywania wierzchołka 

Na sam koniec zostawiliśmy zwiedzanie widocznej już z daleka hali należącej niegdyś do kolei. Wewnątrz czekało na nas miłe zaskoczenie, które spowodował ogrom tamtejszej przestrzeni.

Budynek zakładowy 

Hala i widoczny na ścianie napis, którego oczywiście należycie się posłuchaliśmy :)


Woda + beton = połączenie idealne

Kiedy zwiedzanie wszystkich pomieszczeń dobiegło końca, zarządziłem przerwę, podczas której mieliśmy ostatecznie ustalić, gdzie dalej pójdziemy. Pomysły były najróżniejsze, jednak zapowiadane na popołudnie gwałtowne załamanie pogody i kłębiące się nad nami szare chmury, sprawiły, że zostaliśmy przy najbezpieczniejszym wariancie. Zakładał on jak najszybszy powrót do domu.

Tym razem perspektywa kominowa

Dotarcie na najbliższy przystanek w Sołtykowie zajęło nam niespełna 10 minut. Na busa także nie musieliśmy za wiele czekać. Dostaliśmy się nim pod sam dworzec w Skarżysku, skąd skąpani w deszczu (na szczęście tylko metaforycznie przez szybę), wróciliśmy pociągiem do Kielc.

I na koniec mała ciekawostka pobliska kapliczka. Ciekawe skąd pochodzą cegły wykorzystane do budowy cokołu? ;)

piątek, 14 sierpnia 2020

Wycieczka nr 72: POJEZIERZE ŚWIĘTOKRZYSKIE CZ.1


4.07.2020

Skład: Kędzier, Locht, Raku i Ja

Trasa: Wierna Rzeka PKP - Ruda Zajączkowska - Jezioro Antków Ług - Michala Góra - Jezioro Elżbiety - Ruda Zajączkowska - Wierna Rzeka PKP, ok. 20 km

W plejstocenie, czyli jakieś 10 tys. lat wstecz na rubieże północnej Polski wkroczył lądolód. Dzisiejszy obszar Gór Świętokrzyskich dzielnie stawiał opór najeźdźcy ze Skandynawii jak Galia Rzymowi. Co więcej zamiast lodowiska - mieliśmy pustynię. Wprawdzie suchą, lecz zimną, tzw. peryglacjalną. 

Z czasem zaczęła postępować erozja wiatrowa. Transportowany piasek zatrzymywał się na przeszkodach terenowych. Tym sposobem powstawały wydmy. Natomiast w miejsca, gdzie sypkie ziarna zostawały wywiewane, tworzyły się zagłębienia - misy deflacyjne. Na przestrzeni tysiącleci klimat się ocieplał powodując rozwój roślinności w obrębie mis. Roślinność stabilizowała ich brzegi, zaś wody opadowe wypełniały dna. I tak możemy z dumą mówić o unikatowym Pojezierzu Świętokrzyskim. Unikatowym, gdyż nigdzie indziej w Polsce nie spotkamy jezior, które stworzył wiatr. 


Foto: Raku

Kręta dróżka wśród sosen zaprowadziła nas mają genezę eoliczną. mamy swoje jeziora, a nawet  Misy te stopniowo wypełniały się wodami opw wyniku której usypały nam się wydmy. której efektem działalności  obszar Gór Świętokrzyskich za nic nie przypominał Pojezierze Świętokrzyskie - nazwa dosyć wyszukana, a wręcz wydawałoby się absurdalna, ale rzeczywiście coś takiego istnieje. Jego odkrycie zawdzięczamy zespołowi naszych świętokrzyskich naukowców z Instytutu Geografii Uniwersytetu Jana Kochanowskiego (dawniej Akademii Świętokrzyskiej) w Kielcach, prowadzących badania pod koniec lat 90-tych i na początku XXI wieku. Bardzo ciekawą kwestią jest sama geneza powstania jezior. Ponad 10 tys. lat temu północną część Polski pokrywał lądolód. Zaś obszary dzisiejszego województwa świętokrzyskiego stanowiły tego zupełne przeciwieństwo. Istniała tu bowiem sucha, ale mroźna pustynia, tzw. peryglacjalna. Erozja wiatrowa przyczyniła się na tym terenie do powstania wielu wydm. W miejscach, gdzie piasek został wywiewany, tworzyły się zagłębienia - misy deflacyjne. To właśnie w nich, na skutek późniejszego ocieplenia się klimatu, powstawały jeziora eoliczne. Ich największe nagromadzenie można obecnie zobaczyć w okolicach Łopuszna, a także Mniowa i Piekoszowa. Podczas tej i kilku kolejnych wycieczek po wspaniałej i wciąż nieodkrytej krainie Pojezierza Świętokrzyskiego, postaramy się pokazać większość z nich. Niektóre na skutek melioracji i bezmyślnej działalności człowieka wyschły, znikając bezpowrotnie. Inne zarosły do tego stopnia, że są to obecnie trudno dostępne torfowiska. Pozostałe miały jednak zdecydowanie więcej szczęścia i oprócz niesamowitej wartości krajobrazowej, stanowią ostoję dla niezwykle rzadkich, czasem niespotykanych nigdzie indziej w regionie gatunków roślin i zwierząt.
Na początek postanowiliśmy odwiedzić te obiekty, do których najzwyczajniej mamy najbliżej. Bardzo dobry transport kolejowy w kierunku Częstochowy, skusił nas do jazdy pociągiem do Wiernej Rzeki.
Tam też rozpoczęliśmy wycieczkę. Potem towarzyszył nam On. Jak podaje Wikipedia: "materiał pochodzenia naturalnego lub otrzymywany jako jedna z frakcji przerobu ropy naftowej, o konsystencji stałej lub półstałej; barwy czarnej". Asfalt. Osobiście wolę określenie wróg każdego piechura, zwłaszcza w upalne dni, ale kilka mądrych słów nikomu nie zaszkodzi. Kiedy najnudniejszy fragment trasy mieliśmy za sobą, wkroczyliśmy do lasu. Przyjemna, szeroka droga, zaprowadziła nas pod same torfowisko, w obrębie którego, znajdowało się pierwsze z jezior o nazwie Antków Ług.



*

Łątka halabardówka podczas kopulacji

*




*

Foto: Raku

*



*

Jezioro Antków Ług



*nie pozwólmy by zamieniły się w kopalnie torfu, wyschły, Po pożegnalnym rzucie oka na jezioro, udaliśmy się w drogę do największej atrakcji tego dnia.

Wędrówka poboczem ruchliwej drogi nie należała do najprzyjemniejszych, jednak urozmaicały ją niebrzydkie widoki na okolicę Małogoszczy i Bukowej.

Inna nazwa jeziora to Ruda, pochodząca od miejscowości w pobliżu, której się znajduje. Obecnie woda zajmuje tu niecałe 2 ha, jednak z roku na rok na skutek m.in postępującej sukcesji roślin przybrzeżnych stale się zmniejsza.

Podczas wędrówki dookoła zbiornika, udało nam się odszukać kilka naprawdę interesujących gatunków, z moją ulubioną rosiczką okrągłolistną na czele. Po ostatnich deszczach poziom wody na tutejszych torfowiskach podniósł się do tego stopnia, że przejście po nich suchą stopą było niemożliwe, jednakże fakt ten daje nadzieję, że miejsc takich jak to nie czeka w najbliższej przyszłości zakłada.

Kierując się według brązowego drogowskazu notabene szlaku przygody, weszliśmy w ścieżkę prowadzącą przez mroczne zakątki sosnowego lasu.

I tak dotarliśmy do największego (ok. 8 ha) i najgłębszego jeziora całego pojezierza. Niestety nie udało mi się odszukać o nim za wiele informacji, poza tym, że jego nazwa wywodzi się od imienia żony właściciela majątku, w skład którego niegdyś wchodziło.

Po dotarciu pod chatkę wiedźmy, powitała nas szybująca nad głowami para żurawi.

Kiedy suche ręczniki czekały tuż przy drewnianym pomoście, przyszła chwila, by wreszcie zanurzyć się w jeziorne głębiny. No cóż lekko mówiąc pomysł ten nie był zbyt przemyślany. Nie chodzi tu oczywiście o umiejętności pływackie ekipy, które są na wysokim poziomie, pomijając moją osobę ;) , lecz o samą wodę, a raczej jej kolor. Dominujący odcień brązu pochodzący od zalegających na dnie pokładów organicznych torfu, sprawił, że chłopaki wyszli z jeziora jeszcze bardziej brudni, niż przed wejściem do niego.

Następnie oblepione mułem i glonami, morskie stwory poszły wylegiwać się na Słońcu, a ja udałem się na samotną wędrówkę w poszukiwaniu przyrodniczych ciekawostek okolicy.

Muszę przyznać, że takiego bogactwa florystycznego się nie spodziewałem, nie mówiąc już o ważkach, których ilość gatunków była imponująca. Zapraszam więc na fotograficzną podróż po chaszczach, dzikich kniejach i przybrzeżnych szuwarach.

Po moim powrocie, mając jeszcze trochę czasu w zapasie, zaczęliśmy karciane rozgrywki. już nigdy więcej nie ujrzeć rosiczki, zanurzyć się