Obserwatorzy

Popularne posty

poniedziałek, 12 września 2022

Wycieczka nr 109: SZLAKIEM ORLICH GNIAZD CZ.7


4.09.2021

Trasa: Lusławice PKP - Czepurka - Pabianice - Siedlec - Suliszowice - Kapuśniak - Brama Suliszowicka - Skała Molenda - Skały Pustelnika - Skała Dinozaur - Brama Siedlecka - Uroczysko Bogdaniec - Piasek - Czepurka - Lusławice, ok. 29 km

  Wewnątrz ciebie rozchodzi się ciepło. Rozlewa się falą. Jakby płonęła ci dusza. Wkrótce przychodzi oczekiwany dreszcz ekscytacji, który narasta z następnym oddechem, ruchem. Na moment przenosisz się do innego świata. Zapominasz o czyhającym zewsząd niebezpieczeństwie. A potem jak ukłucie szpilką - nagle i boleśnie daje o sobie znać strach. Upadek przecież jest tak realny i może się przytrafić każdemu. Tobie też. Doskonale o tym wiesz, lecz udajesz, że cię to nie dotyczy.
  Wreszcie stajesz na szczycie. Co teraz? Przez ułamki sekundy czujesz się zdobywcą. W końcu u stóp masz cały świat. Przynajmniej tak ci się zdaje. I do tego ta nieopisana wolność, jak gdyby ktoś wyposażył cię w skrzydła. To właśnie o nią chodzi. Dla niej ryzykujesz. 
  Bierzesz głęboki oddech i... wszystko bezpowrotnie mija. Orientujesz się, że przed tobą najgorsze - zejście.
  Jeśli znasz to uczucie, to choć raz w życiu musiałeś stawić czoła wspinaczce.


  Do Suliszowic docieramy pokonawszy 8 kilometrów asfaltu oraz atak zgagi. Bo tak to już jest, że człowiek na widok pola złocącej się kukurydzy dostaje bzika. Przecież jedna kolba nikomu nie zaszkodzi? - myśli sobie. A kiedy pokusa wygra, nagle, ni stąd ni zowąd wszystko kończy się ucieczką przed rolnikiem i przegryzaniem kolby w biegu. Istny galimatias. W takim pośpiechu ledwo idzie obrać kukurydzę z liści, a co dopiero sprawdzić, czy jest dojrzała. 
  Mówili, że kradzione nie tuczy. Czemu tylko nikt nie wspominał, że kosztem żołądkowych rewolucji? Nie żeby nam się takie coś przytrafiło. Gdzie tam. I wcale wściekły rolnik nie okazał się być dumnym posiadaczem traktora z sąsiedniej wioski, którego interesowaliśmy tyle, co zeszłoroczny śnieg. Podobnie jak to, że najedliśmy się więcej strachu niż kukurydzy (dzięki Bogu; aż się boje jak przeżyłyby to jelita). Skądże. Nigdy nic takiego nie miało miejsca.
  Popcornu dziś nie będzie.
 
  Nim zdążyliśmy zapomnieć na dobre, że bądź co bądź jesteśmy na jurze, z warstwy drzew przebiła się pierwsza, nie widziany od dwóch godzin skała. Odtąd nareszcie mogliśmy rozpocząć przygodę w prawdziwie jurajskim stylu. 

I co przypomina Wam Muminka?  

Oględziny

  Krótki rekonesans, obejście i atakujemy Muminka! Nadawał się w sam raz na rozgrzewkę i pobudzenie wspinaczkowego apetytu. Pokrótce głód przygody zagnał nas pod linię wysokiego napięcia, gdzie podążaliśmy pasem wykarczowanym z drzew. Metalowe słupy spisały się jako azymut wyznaczający kierunek marszu. I tak sobie wędrowaliśmy mając 110 kV nad głową. Czasem tylko prąd zatrzeszczał. 
  Niebawem opadliśmy wraz ze stokiem wzniesienia. Przed nami w momencie ukazał się bór. Może nie wyglądał imponująco, lecz prędzej, czy później musieliśmy go przebyć. Na razie jednak ścieżka wiła się pośród sosnowych zadrzewień z gracją, stroniąc od krzaków. Rodzaje nawierzchni zmieniały się jak w kalejdoskopie. Zanim zdążyliśmy przyzwyczaić się do sypkiego piachu, już pojawiała się trawa. I trafiliśmy na łąkę.
  Dla odmiany ta była zarośnięta wszelkiej maści dziką różą i jałowcem. Przedzierańsko stało się nieuniknione. Ale co tam, warto było. W końcu nie na co dzień ma się okazję zobaczyć skalną bramę, która stanowi swoiste wrota do świata skałek.
  Prości z nas ludzie. Widzimy skałę i natychmiast dostajemy głupawki. Cieszymy się jak dzieciaki zaprowadzone do sklepu ze słodyczami. Ślinka też nam cieknie ;) Potem oddajemy się bez reszty wspinaczce. Nie inaczej było i tym razem.

Na tle Bramy Suliszowickiej utworzonej w Skale Samcowizna
Foto: Statyw

Galion
Foto: Raku

  Stanie na skalnej bramie to zupełnie jak stanie na skalnej wyspie. Błękitny horyzont ze swymi falującymi w oddali wzgórzami niczym morze. Punktowo stroszą się wapienne grzbiety, ostańce. Prezentują się majestatycznie. I pomyśleć, że wkrótce na niektóre z nich się wdrapiemy i podobnie będziemy zachwycać się rozległymi widokami, które nam zaserwują. 
  Wcześniej jednak trzeba jakość zejść.

  Nie ułatwia tego biegnącą dołem ścieżka, którą zagarnęły ostrężyny. Pod nogami mamy jedynie dywan sprężyście uginających się pnączy. Jakbyśmy stąpali po ogromnej trampolinie. Tyle, że jeżyny nie pozwalały skakać. Oplątywały się wokół kostek, po czym chwytały setkami kolców wbijających się w skórę. 
  Kilkaset metrów dalej jeżyny ustąpiły. Znaleźliśmy się na węźle dróżek wydeptanych przez wspinaczy. Choć skałek jeszcze nie widzieliśmy (sosnowy młodnik skutecznie ograniczał pole widzenia), to czuliśmy, że się do nich zbliżamy. Aż nareszcie, po ośmiu minutach zawziętej walki z terenem, objuczeni blisko dziesięcioma kilo jakie dźwigaliśmy na plecach - stanęliśmy u stóp celu. Kapuśniak swym rozmiarem onieśmielał. Wizja stanięcia na jego postrzępionym wierzchołku budziła nie tylko strach, ale i fascynację. Fascynację zbyt silną, abyśmy byli w stanie ją poskromić.   



   Trójką zaczęli z tego samego miejsca. Ich rozcapierzone dłonie gładziły powierzchnię wapiennych ścian. Palce wędrowały ku nierównościom, najmniejszym z zagłębień, gdzie doszukiwały się namiastki chwytów. Pracowały też nogi. Wynajdowały szczelin w sam raz, by móc zaklinować w nie buta i tym samym stworzyć punkt podparcia reszcie ciała.
   Pięli się wyżej, a wyżej równało się trudniej. Nieuchronnie zbliżali się do przewieszenia. Tam ciężar całego człowieka dźwigały ręce i tylko one. Dotychczasowe włażenie miało niewiele wspólnego z prawdziwą wspinaczką. Było jedynie dziecięcą igraszką. Wkrótce Kamila miała przekonać się, że przewieszenie to dla niej zbyt wiele. 
  I stało się. Kamila zawisła na 9 metrze. Sama, przylepiona do ściany, bez perspektyw i możliwości odwrotu. Podczas, gdy wszystkiemu bezczynnie przyglądałem się z dołu, z pomocą naszej kozicy ruszył Bartek. Strach powoli opanowywał jej ciało. Przyspieszony oddech stawał się coraz płytszy. Zmęczone przedramiona drżały. Panika szykowała się do natarcia. Była ostatnią rzeczą, której teraz potrzebowaliśmy. Jak wiadomo od paniki droga do upadku niezwykle krótka. A od upadku do... Nie chcieliśmy o tym myśleć.
  Spod przewieszenia dochodziło nerwowe: Bartek pomóż! Raku robił co w swojej mocy, aby jak najszybciej dotrzeć do wystraszonej Kamili. Zszedł już naprawdę nisko. Brakowało ostatniego metra.
Palce Kamili stopniowo poluzowywały uchwyt. Przerażenie rozszerzało oczy. I kiedy nadchodziło nieuniknione, Bartek w porę chwycił Kamilę za nadgarstek. Strach opadł. Serca z gardeł powędrowały z powrotem na właściwe miejsce. 
  Po chwili wszyscy staliśmy się świadkami akcji ratunkowej. Nosiła kryptonim studnia. Kamila bowiem robiła za wiadro, Bartek zaś za kołowrót wciągający. Parę pociągnięć później było po wszystkim. Cała trójka wspinaczy mogła świętować sukces z piętnastego metra, czyli wprost ze szczytu Kapuśniaka. 

   Południowo-zachodnia ściana Kapuśniaka rozpalała wyobraźnię jurajskich wspinaczy od lat. Pierwsze drogi wspinaczkowe wytyczono tu jeszcze pod koniec XX wieku. Zabezpieczano je wówczas spitami oraz ringami z pręta zbrojeniowego. W tym czasie wytyczono takie klasyki jak: "Filip z Konopi", "Szalona Depresja", "Tirówka", czy też "Mis Szaletu". Każda z nich trudniejsza i posiadająca bardziej osobliwą nazwę od poprzedniej. Każda potwornie wymagająca. Przeznaczona tylko dla doświadczonych wspinaczy, którym nie dorastamy do pięt. 
 
Skała Kapuśniak, ale widnieje również pod innymi nazwami: Płetwa, Kapuśna Skała, Szalet...

Skałołaz

Tuż po zażegnaniu chwil grozy

   Minęło niewiele więcej jak czterdzieści minut, kiedy znaleźliśmy się na polach. Ładne to były pola. Gdzieniegdzie wyrastały z ziemi samotne skały. Jakby w zamierzchłych czasach przechadzał się tędy olbrzym, któremu z dziurawej kieszeni wypadła garść gigantycznych głazów. Te powbijały się w ziemię w przypadkowych miejscach. Szczęśliwie znalazło to naukowe wytłumaczenie.  

  Przenieśmy się w przeszłość, o jakieś 150 milionów lat, do górnej jury. Obszar dzisiejszej Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej zalewało wówczas ciepłe morze. Kiedyś to i na Karaiby mieliśmy bliżej :) Stwarzało to idealne warunki do rozwoju form przypominających wyglądem rafy. Z tą różnicą, że zamiast korali budowały je gąbki. Mądre głowy nazwały te gąbko-rafy biohermami. Pozostałości po bogatej faunie biohermów widać do dziś w postaci licznych skamieniałości małży, krabów, czy też znanych chyba każdemu amonitów. 
  Obumarłe szczątki tychże żyjątek osadzały się na niewielkich wyniesieniach morskiego dna. Tam,  (zaraz obok spoiwa kalcytowego) były głównym materiałem budulcowym dla powstających tzw. wapieni skalistych. Skały te cechowały się masywnością i niezwykle wysoką twardością. W trzeciorzędzie doszło do niszczących procesów (denudacyjnych). Pod ich wpływem wapienie skaliste zostały wypreparowane od pozostałych, mniej odpornych typów wapieni. Tym sposobem możemy podziwiać te wszystkie Muminki, Kapuśniaki i inne sterczące ostańce.

Dziurawa Skała zgodnie z nazwą poprzecinana dziurami jak ser szwajcarski
Foto: Raku

8- metrowa Torkowa Skała

  Kolejne kilometry przebiegały według prostego schematu: dziura - wpełzywanie - skała - wspinanie, itd.  Od czasu wejścia w las, zrobiło się paradoksalnie głośniej. Zaczęliśmy mijać innych turystów. Na większych formacjach skalnych spotykaliśmy trenujące obozy wspinaczkowe. Gdzieś między drzewami, na zawieszonych hamakach, młodzi adepci podpatrywali wyczyny starszych kolegów. I tak, na naszych oczach rodził się właśnie narybek przyszłych wspinaczy. A kto wie może i nawet ratowników górskich.
  My tymczasem jak dreptaliśmy wcześniej, tak dreptaliśmy nadal. Szukaliśmy miejsca nadającego się na postój. Nie dało się nie zauważyć tych wszystkich białych kamieni, które stale przebijały się na powierzchnię. Cały las był nimi usłany. Soczysta zieleń buków sprawiała, że wobec niej skały bledły, niknęły maskowane przez wysmukłe pnie. I spośród tej gęstwiny liści oraz gałęzi udało nam się wypatrzeć pewną, wysmukłą basztę znaną wśród lokalsów pod nazwą Dinozaur. Łeb prehistorycznej bestii zdawał się wprost wymarzony, do zaadaptowania go na tymczasowy piknik.
  Na górze zbyt wiele miejsca nie było, więc ścisnęliśmy się jak mogliśmy, przylegając do siebie plecami. Od teraz każdy ruch musiał być opatrzony nie lada ostrożnością. Co by się zbyt silnie nie zamachnąć i nie strącić przypadkiem puszki konserwy. Strata byłaby wówczas niewybaczalna, a ten, kto by jej dokonał z miejsca hańbiłby się tytułem zdrajcy.  

Skały Pielgrzyma
Foto: Raku

Kiedy feniks budzi się do życia z popiołów 

Dinozaur

  Z Dinozaura mieliśmy rzut kamieniem do drugiej już tego dnia skalnej bramy. Ogólnie można posunąć się o stwierdzenie, że w tutejszej okolicy wręcz roi się od podobnych formacji skalnych. Nie szukając daleko. Ledwo 2,5 kilometra stąd wznosi się najsłynniejsza na całej Jurze Brama Twardowskiego. Z nią wiąże się cała masa ludowych podań i zmyślnych legend.
  Niemal tak zmyślnych jak regularne kłamstwo w kilometrażu. Bo jeśli jeszcze nie wiecie, jest to narzędzie manipulacyjne, w moich rękach nadużywane. Jednak czasem bywa i tak, że staje się środkiem niezbędnym do przeżycia. Co wygląda atrakcyjniej? 21, a może prawie 30 kilometrów? No właśnie. Niby odkąd pamiętam stosuję ten sam manewr, a wciąż nadwyżka dziwi każdego identycznie jak za pierwszym razem. Rodzi festiwal narzekania, potyczek na pytania z serii "D" - "Daleko do dworca?", czy też klasycznego - "zaraz się zgubimy". Lecz nic nie dzieje się bez przyczyny. Przez tyle lat wspólnej wędrówki odnaleźliśmy przepis na denerwowanie się nawzajem. A ile przy tym radochy. Nie ulega wątpliwości, że umiemy sobie dogryźć. Ale wiecie co, najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że to jakoś pomaga, motywuje. Z czasem nauczyliśmy się też, że najlepszym sposobem obrony przed wszelkimi docinkami jest poczciwa cisza. Wsłuchując się w nią wystarczająco dokładnie, da się usłyszeć bicie serca i w takt jego uderzeń podążać przed siebie, nie zwracając uwagi na to, co wyprawia się dookoła. 

Brama Brzegowa. Przez niektórych nazywana również Siedlecką.


  Mawiają, że podróże kształcą i ja się czuję po tej dzisiejszej wyedukowany. Coraz częściej nasze wycieczki zaczynają przypominać pościg, zamiast wędrówki w spowolnionym tempie. Zbyt krótko, by poczuć odwiedzane miejsca całym sobą, każdym ze zmysłów osobno. Zbyt krótko, by stać się częścią całej tej podróżniczej magii. Jura zasługuje na coś więcej. Bez wątpienia kiedyś jeszcze tu wrócimy. Na dłużej. Wcześniej jednak czas na pewne zmiany. 

niedziela, 4 września 2022

Wycieczka 108: OKO W OKO Z GEOLOGIĄ

28.08.2021

Skład: Marysia, Kamila, Wojtek, Bugli, Brajan, Raku i Ja

Trasa: Skarżysko Zachodnie PKP- Skałka Rejowska - Kłm. Gębury - Kłm. Kopulak - Suchedniów Północny PKP, ok. 12 km 

  Pisk hamulców. Pociąg wjeżdża na peron, gdzie zgromadziły się tłumy, jakich dawno w Kielcach nie widziałem. Biegną, prześcigają się nawzajem, szarpią z walizkami. Byle zdążyć, byle zająć dla siebie miejsce. Chaos. Tylko my idziemy jak gdyby nigdy nic - spacerkiem, bez pośpiechu. Nagle uświadamiamy sobie, że z pociągu nikt prawie nie wysiadł. A wiec stąd to całe zamieszanie. 
Prędko wlewamy się do środka wraz z tłumem. Stłoczeni. Po wolnych miejscach pozostaje tylko wspomnienie. 
  Ostatecznie lądujemy w przedziale dla rowerów. Nie jesteśmy jednak sami. Współpasażerowie zamiast letnich podkoszulków, mają pióra i gdaczą. Przedział dzielimy z... kurami. Subtelna różnica między nimi, a nami polega na tym, że kury siedzą ściśnięte w klatkach (całych dwóch). My zaś na podłodze. Białe pierze nieustannie fruwa nad naszymi głowami. Wnętrze wagonu przypomina pobojowisko po stoczonej bitwie na poduszki. Klimatyzacji brak. Natomiast do woli możemy cieszyć się pierwszorzędną sauną. Za sprawą kur przynajmniej nie śmierdzimy tak bardzo (co nie oznacza wcale). 
 
  I tak oto mija nam najbliższe 45 minut. W duchocie, dyskomforcie, ale i nadziei, że zaraz wysiądziemy. Po tym czasie drzwi wagonowej puszki wreszcie się otwierają. Nie tyle wychodzimy z niej, co wyskakuje z nadzieją, że nasze drogi prędko się nie spotkają. Zapominamy tylko o jednym: czymś przecież trzeba będzie wrócić. Teraz jednak, wtapiając wzrok w znajomy wiadukt, wszystko inne traci na znaczeniu. Chciałoby się krzyknąć Dzień Dobry Skarżysko! Dawno nas u Ciebie nie było! Lecz echo zmęczenia podróżą ciska na język tylko potok niecenzuralnych słów.

Największa ze skałek, tzw. Duży Stół wznoszący się na wysokość 7 metrów. Pas wychodni ciągnie się tu na długości około 250 metrów. Stanowi też doskonałą pamiątkę geologicznej przeszłości rejonów Skarżyska, która obrazuje takie zjawiska jak wietrzenie, erozja wodna, czy też eoliczna.
Foto: Raku

   Jeśli tylko dobrze poszukacie, to w Skarżysku znajdziecie wszystko. Od zakładów produkujących amunicję, przez zalew, a nad nim pokaźnych rozmiarów samoloty, helikoptery, śmigłowce, które już nigdy nie wzbiją się do lotu, po jedyne w Polsce, a może i w Europie - Oczy Ziemi. Skarżysko pozazdrościło samej Warszawie i posiada nawet własną Pragę. Tam, co prawda gangów nie uświadczycie, ale już na taką Skałkę Rejowską wejść możecie. Na jej widok niejeden warszawiak oblizałby się z podziwem.  
  Do skałki prowadzi plątanina dróżek. To bardziej, to mniej wydeptanych. Większość z nich początek bierze z ulicy Skalnej, bądź Pragi właśnie. Dotrzeć tu łatwo, o ile ma się pod ręką mapę lub nawigację. Nas jednak prowadziła ścieżka ze wspomnień. 
  Sędziwe dęby dbały, abyśmy mieli na czym zawiesić oko. Runo z kolei hojnie obdarowało nas grzybami, które wnet wpadały do łubianki po truskawkach. Wędrówka w takich warunkach stała się czystą przyjemnością dla każdego ze zmysłów. 

  Po kwadransie byliśmy u celu. Sama Skałka nie zawiodła. Wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętaliśmy. Te same schody wykute w piaskowcu, te same okno skalne, nawisy, wnęki, te same napisy wyryte w skale.... No może nieco bardziej zarosła. Za to wydaje się, że ubyło wstrętnych śmieci.
  Posiłek regeneracyjny, uzupełnienie straconych kalorii i w drogę. Kierunek: oddalone o blisko 3 kilometry, intrygujące Oczy Ziemi.

Widzę Cię
Foto: Raku

  Pewnie znajdą się tacy ciekawscy, co będą zachodzić w głowę i szukać zawzięcie o co chodzi z tymi całymi Oczami Ziemi. Otóż... 
  Jeszcze przed wojną w kamieniołomie wydobywano piaskowiec. Służył do budowy tutejszych dróg, nasypów kolejowych, czy też budynków (choćby Zakładów Metalowych w Skarżysku). W czasie ostatniej wojny kamieniołom posłużył również za tymczasową strzelnicę. Niemcy testowali tu swe nowinki militarne. Podobno kiedy w ich ręce wpadło jedno ze zdobycznych działek, natychmiast postanowili urządzić konkurs celności i postrzelać działkiem do skałek. Rezultatem tych działań są widoczne do dziś "oczy".  Ale to tylko teoria jakich wiele. Inna mówi o tym, że charakterystyczny kształt otworów to nic innego jak pozostałość po niegdysiejszych robotach strzałowych. Proszę ja Was w skale wiercono otwór, w którym następnie umieszczano materiały wybuchowe. Resztę robił dynamit, trotyl, czy co tam mieli pod ręką i mamy osobliwe kształty.
  Z kolei za chwytliwą nazwą "Oczy Ziemi" stoi zaprzyjaźniona grupa miłośników pieszych wędrówek po ziemi świętokrzyskiej - Świętokrzyskie Włóczęgi. Musicie przyznać, że działa ona na turystów niczym magnes. Ci ściągają do kamieniołomu z zaskakujących zakątków kraju. Są tacy, co zerkają pobieżnie na ścianę kamieniołomu, po czym zawiedzeni wracają do samochodów. Szczęśliwie to tylko jednostki. Zdecydowanie częściej widzi się całe rodziny, które zostają na dłużej, by skorzystać z infrastruktury przygotowanej specjalnie dla nich. Ot, choćby rozpalić ognisko i posiedzieć z dala od miejskiego zgiełku.

  Jedno z takich właśnie niedogaszonych ognisk zastaliśmy u bram kamieniołomu. 
  Rozsiedliśmy się dookoła płomieni tworząc okrąg. Rozmowy nie cichły. Usta bez przerwy rozchylały się w potoku słów. Zamykały się tylko w momencie, gdy w ich stronę nadlatywał jakiś owad. Ręce wyciągnięte nad żarzące się pale, zajmowały się opiekaniem smakołyków nabitych na kije. I wreszcie oczy. Roziskrzone nie tylko blaskiem ogniska, patrzyły jak kłęby popielatego dymu unoszą się ku koronom drzew, gdzie przechodziły przez słupy rozszczepionego jak przez pryzmat światła. Oglądało się to cudnie. Nawet najpodlejsza kiełbasa w takich okolicznościach smakowała jak danie z wykwintnej restauracji.


Foto: Kamila

Foto: Kamila

  Nasyciwszy żołądki, przystąpiliśmy do wspinaczki. Niemal od razu u stóp ściany kamieniołomu zgromadziła się mała widownia. Ciekawskie oczy turystów podążały w ślad za postaciami dwójki wspinających się chłopaków. Podobnie jak za ostatniej wizyty, troszku zmaltretowali oni Oczy Ziemi. Wdrapywali się po nich tak wysoko, jak było to tylko możliwe. Bez zabezpieczeń, ufając jedynie sile własnych rąk. Worek z magnezją dodatkowo zapobiegał ślizganiu się spoconych dłoni. Z kolei buty zapewniały nienaganną przyczepność. Oczywiście dało się obyć i bez tego. Wystarczyło być takim Bartkiem, który w bliższych kręgach nie bez powodu nazywany jest człowiekiem-pająkiem. 
  
Na ścianach kamieniołomu wytyczono kilka dróg wspinaczkowych. Każda z nich opatrzona jest cyferką wymalowaną czarna farbą na skale, która wyraża stopień trudności. Na zdjęciu Bugli walczy z V.

Gargulce dwa

   Słońce chyliło się ku zachodowi. Wysokie drzewa i ich rozłożyste korony tworzyły skuteczną powłokę, przez którą ostatnie z promieni przebijały się z trudem. Ospale zapadała szarówka. Gdzie nie postawić buta, tam kałuża na szerokość drogi. A ta rozmiękła, pełne kolein. Co poradzić, taka natura tutejszych lasów. Mokro, gliniaście, ale i pięknie. 
   Docieramy wreszcie do wyróżniającego się w terenie pasa usypanej ziemi. Przypomina nieco hałdę, więc albo nią jest i zaraz ujrzymy czynny kamieniołom, albo to tylko złudzenie. Wdrapujemy się pełni ostrożności. Nieśmiało wyłania się widok czerwonych skał skąpanych w miodowym świetle. Wyglądają znajomo, a zarazem zupełnie obco. Gdzie się podziały wszystkie ludziki w ochronnych kamizelkach, hałaśliwe koparki? Teraz zamiast nich wszystkich jest pordzewiały szlaban podniesiony na baczność, a za szlabanem rodzinka piechurów, których podobnie jak nas nie odstraszyły tabliczki z zakazem wstępu. Zupełnie jakbyśmy trafili do innego miejsca.
  Chcąc dostać się na dno wyrobiska, sforsowaliśmy mur z rozrzuconych bloków skalnych. Część z nich wyższa od nas samych. Inne w sam raz, by się poprzeciskać. Frajda przednia. 



  Da się zauważyć, że ostatnimi czasy popularność Kopulaka rośnie. Zwłaszcza w mediach społecznościowych. Bo ładnie wychodzi na zdjęciach, bo leży blisko, i prócz tego ma taką śmieszną nazwę. Która, uwierzcie mi na słowo, nie wzięła się znikąd. 
  Nim wyrobisko stało się lokalną atrakcją, eksploatowano tu tzw. piaskowiec pstry. Materiał ten był ceniony przede wszystkim w budownictwie. I w tym miejscu należy wspomnieć o pierwszym z właścicieli Kopulaka - Aleksandrze Wędrychowskim. W jego posiadaniu znalazły się również inne, pobliskie kamieniołomy. Aleksander od najmłodszych lat pałał zainteresowaniem do skał. Jak przystało na postać nietuzinkową, postanowił na własną rękę znaleźć inne od dotychczasowego zastosowanie dla wydobywanego surowca. 
  Niebawem odkrył, że ten konkretny rodzaj piaskowca na tle pozostałych wyróżnia się wysoką odpornością na działanie kwasów. Rozanielony sukcesem doświadczeń, wdrożył swoje przypuszczenia w życie. Jako prekursor zajął się wykładaniem czerwonymi piaskowcami wnętrza pieców kopułowych. Te potocznie nazywano kopulakami właśnie. Tak rozpoczęło się wielkie, piaskowcowe bum. Zakłady hutnicze biły się o miejsca w kolejce po surowiec, podczas gdy Aleksander obrastał w sławę i bogactwo. Trwało to, aż do jego śmierci.

  Ledwo obeszliśmy wyrobisko dookoła, pstryknęliśmy pamiątkową fotę, a ekipa zaczęła już ponaglać. I słusznie. Słońce dogasa. Zegarek wskazuje 14 minut do wcześniejszego pociągu. Zgrywus-kilometraż mówi: zaraz, zaraz do stacji to równe 2 kilometry zostały. No to w bieg.

Foto: Raku

Widok iście marsjański

Foto: Statyw

  Słychać tętent podeszw butów dudniących o kamienną drogę. Mkniemy przez las co sił, ile kto tchu posiada w piersi. Mijamy widzianą wcześniej rodzinkę turystów. Na nacierającą wprost na nich hordę nastolatków patrzą z przerażeniem. Krew pulsuje na skroniach. Co rusz zerkam w telefon, by upewnić się, czy jesteśmy na właściwej ścieżce. Potwierdzenie dostajemy po chwili - las zamieniamy na asfalt. Wreszcie widać pierwsze z zabudowań, a tam konie. Byle tylko dziewczyny się nie zorientowały, byle... Za późno. Dziewczynom załącza się syndrom koniary. Zatrzymują się przy zwierzętach, molestują ich grzywy, a nam zostaje tylko temu wszystkiego przyglądać się z pewnej oddali. 
  Nagle do płotu podchodzi gospodarz. Częstuje zerwaną śliweczką, zaprasza na herbatę i wtedy męską częścią grupy przerywamy niedoszłemu amantowi zaloty, mówiąc, że nam się śpieszy. Istotnie tak jest.
  Biegniemy na nowo. Zerkam na zegarek: 5 minut - 820 metrów. To już przesądzone. Nie zdążymy. Lecz nie poddajemy się tak łatwo. Plecaki podskakują, torba z aparatem także. Załączamy szósty bieg i napieramy. Kusi spojrzeć na zegarek, ale nie patrzę. Boję się, że zaraz potknę się, rozbiję sobie łeb i tyle z tego będzie. Zapalają się uliczne latarnie. Słyszymy dźwięk zamykających się rogatek. Widać przejazd! Brakuje może 100, może 80 metrów. Ledwo dysząc w ostatnich sekundach przebiegamy przez tory. Biało-czerwone rogatki opuszczają się tuż za nami. Wybrzmiewa syrena pociągu, po chwili widać jego samego. Pisk hamulców. Prócz zziajanych nas peron jest pusty. Otwierają się drzwi. Wskakujemy dziękując w duchu za 5 minutowe opóźnienie. I wycieczka kończy się jak zaczęła - chaosem.