Obserwatorzy

Popularne posty

piątek, 14 maja 2021

Wycieczka nr 86: BIEGIEM SILNICY

 14.02.2021

Skład: Kędzier, Brajan i Ja

Trasa: Os. Wiśniówka - Szmaragdowa Dolina - Źródło Silnicy - G. Krzemionka - Zagnańska, areszt ok. 10 km

  Ścieżka prowadząca skrajem wyrobiska, tak dobrze znana latem, teraz niewidoczna pod warstwą pokrywającego ją białego puchu, sprawiała, że zabłądzenie w terenie było łatwe jak nigdy. Śnieg zalegał wszędzie. Jego intensywne opady, czasami przybierające nawet charakter burzy śnieżnej, w kilka dni zasypały Kielce i najbliższe sąsiedztwo granic miasta. Utrzymująca się od niemal tygodnia ujemna temperatura, pozwalała przetrwać tej śnieżnej pokrywie w stanie niemal nienaruszonym. Nie powinno więc dziwić nikogo, że nasze ślady w środku lasu, co jakiś czas przeplatały się jedynie ze świeżymi tropami dzikiej zwierzyny. Pagórkowaty teren raz po raz kreślił amplitudę wzniesień. 

  Widok na kamieniołom zweryfikował moje przypuszczenia o tym, że po Szmaragdowej Dolinie obecnie została tylko nazwa. Białe zbocza hałd skorodowanych przez długotrwałe działania wody, ostro opadały wprost do równie białej tafli zamarzniętego jeziora. Z perspektywy obserwatora wszystko tam, na samym dole, wydawało się tak odrealnione od rzeczywistości, że przypominało obrazek jednego ze snów należących do kategorii "to mogłoby się nigdy nie kończyć". Małe kontury wyrosłych drzew złapane w połowie wysokości objęciami mrozu, ledwo wystawały ponad powierzchnię zmarzliny.


  Widoczne co kilka metrów tabliczki koloru jaskrawo żółtego, ostrzegały nas, że wkroczyliśmy już na teren, gdzie obowiązuje zakaz wstępu. Istotnie ryzyko spadnięcia na dno kamieniołomu, było duże, zwłaszcza teraz, zimą. Mało kto jednak respektował owe zakazy, zwłaszcza w okresie, kiedy zbiornik na nowo ożywał za sprawą bajkowych odcieni zieleni i błękitu, co ma miejsce na przełomie wiosny i lata. Widać to choćby po prowizorycznym miejscu odpoczynku znajdującym się tuż obok. Narzucone na prędce drewniane belki, przykryte równie niedbałą blachą, pełniły funkcję wiatki, przy której aż chciało zatrzymać się na dłużej. O ile oczywiście ktoś miał na to czas. My jak zwykle pędziliśmy przed siebie, mając na względzie wyjątkowo późną porę jak na wycieczkowe standardy, do których zdążyliśmy się już przyzwyczaić.

   Przekraczając przejście rozpięte nad S7, dotychczas trzęsące się z zimna wargi, teraz bez chwili wytchnienia otwierały się w potoku słów, jakby chciały nadrobić w tym krótkim czasie, długi okres rozłąki, z jakim przyszło im się zmierzyć. Stęsknieni za sobą, wchodziliśmy sobie w zdania. Gonitwa myśli nie szła w parze z językiem wypuszczającym na świat słowa, które nie przeszły jeszcze sprawdzającego przeglądu w ośrodkowym układzie nerwowym.


  Czas zajęty wykonywaniem codziennych rytuałów płynął, podobnie jak nasza rozmowa. Zgrabnie prześlizgując się z jednego tematu na drugi, wkrótce wkroczyliśmy do lasu. Pójście wyznaczonym azymutem, było jednoznaczne ze znaczącym spadkiem dotychczasowego komfortu wędrówki, który i tak był już wątpliwej jakości. Odgarniając zwisające gałęzie, przygniecione okiścią, z pasją odkrywcy zbliżaliśmy się do źródła Silnicy. Im bliżej celu, tym teren stawał się coraz trudniej dostępny. 

  Według legendy przed ponad 900 laty, w miejscu, gdzie leży obecnie stolica województwa świętokrzyskiego, rozciągały się nieprzebyte puszcze, obfitujące w zwierzynę. Przyciągały one myśliwych z odległych stron starego kontynentu. Wśród nich znalazł się również syn Bolesława Śmiałego. Podczas jednego z polowań, w pogoni za uciekającą zwierzyną, zgubił swoich kompanów i wyjechał na nieznaną mu polanę, gdzie strudzony zasnął. We śnie ukazali mu się zbójcy, którzy go napadli i usiłowali wlać truciznę do ust. W momencie utraty sił, objawił mu się Św. Wojciech. Unosząc swój pastorał, nakreślił kręty ślad, który po chwili zamienił się w rwący strumień. Mieszko, bo tak było mu na imię, obudził się i spostrzegł tuż obok siebie bijące źródło. Woda w nim niczym nie różniła się od tej ze snu. Była przejrzysta, posiadała wszystkie idealne cechy, dla spragnionego włóczykija. Napiwszy się jej, doznał nagłego przypływu sił, dzięki czemu prędko odnalazł zagubiony orszak. Odjeżdżając już z polany, zauważył dwa ogromne, białe kły dzika, które rzuciły mu się w oczy. Na pamiątkę owych wydarzeń, zapowiedział, że w tym miejscu wzniesie gród z kościołem. Niedługo potem w odległych, leśnych ostępach zbudowano osadę. Na polanie mieścił się kościół pw. Św. Wojciecha, a cudowny strumień nazwano Silnicą. Osada zaś otrzymała nazwę Kiełce - na pamiątkę znalezionych kłów, która z czasem przerodziła się w funkcjonujące do dziś Kielce.




  Niewygodny odpoczynek, prędko zamienił się na właściwą tytułowi wędrówkę wraz z nurtem ledwie widocznej strugi wody, określanej na mapach żartobliwie Silnicą. No cóż trzeba pogodzić się z tym, że nie należy ona do najurodziwszych rzek przepływających przez teren Kielc, a na ów brzydotę wpływa jej silne przekształcenie na architektoniczne potrzeby miasta. Na szczęście nie wszędzie wygląda jak kanał z wybetonowanym korytem, jednak stwierdzenie, że zachowała gdzieś swoje dziewicze piękno jest mocno wyolbrzymione.

 

  Mokradła ciągnęły się w nieskończoność. Nie wiedząc, co znajduje się pod naszymi stopami, stąpaliśmy po kruchym lodzie z gracją baletnicy. Ale nawet ta wyostrzona wszystkimi zmysłami ostrożność, nie zapobiegła wpadnięcia do wody, a właściwie czegoś na kształt błotnistej cieczy. W jednej chwili wypełniła ona całą wolną przestrzeń buta Wojtka. To w połączeniu z siarczystym mrozem, zamieniło go w twardą skorupę. Sznurówki przestały przypominać dobrze znane kawałki materiału, z których można tworzyć węzły, czy inne kokardy. Teraz wyglądały bardziej jak dwa cienkie, ekscentrycznie sterczące druciki. Ich dotykanie wiązało się realną groźbą nieodwracalnego złamania. Niedługo potem dołączył do niego Kuba i w rezultacie jako jedyny wciąż pozostawałem na wygranej pozycji w starciu z rzeką. Do czasu...
  Wydostanie się z kniei było równoznaczne z pojawieniem się kolejnego problemu. Silnica dalej płynęła przez wąskie rury biegnące tuż pod ekspresówką. Wizja przechodzenia przez nie, momentalnie zniechęciła do kontynuowania ambitnego pomysłu trzymania się biegu rzeki. Wykorzystaliśmy o wiele bardziej higieniczne przejście dla zwierząt, którym przeprowadzony jest szlak czerwony.



  Stojąc na jednym ze sterczących ponad śnieg pniaków, zastygłem w bezruchu wpatrując się w tętniące życiem estakady. Sznury rozświetlonych reflektorów i rozmazane obrazki pędzących aut, uwidaczniały ciągły bieg cywilizacji, której zawsze i na wszystko brakuje czasu. I tak z pozoru pośród tłumów innych, można poczuć się bardziej samotnym, niż na bezludnej wyspie. 


   Z godziny na godzinę coraz bardziej żałowaliśmy, że nie wyruszyliśmy wcześniej. Kontrolę nad okolicą na nowo przejęła skuta lodem rzeka. Przez najbliższe kilometry jej meandry kreśliły swoje zasady, których musieliśmy ściśle przestrzegać, chcąc uniknąć nieprzyjemnych konsekwencji. Obalone kłody pełniły funkcję mostów wątpliwej trwałości, a rosnące w pobliżu drzewa, asekurowały nas w przypadku stracenia równowagi. Myśląc, że najgorsze mam już za sobą, spróbowałem przeskoczyć zamarzniętą koleinę. Przedsięwzięcie okazało się zupełnie niepotrzebne i zakończyło się tym, że moja jedna noga została na suchym brzegu, a druga wylądowała wprost w zamarznięty przerębel. Teraz przynajmniej każdemu z nas było równie zimno. Marząc o tym, by jak najszybciej znaleźć się w ciepłym domu, w towarzystwie zwisających ze spodni sopli i na tle zachodzącego Słońca, w iście hollywodzkim stylu, wypatrywaliśmy z utęsknieniem najbliższego przystanku, który przeciągał jak tylko mógł chwilę wyłonienia się zza ściany drzew.


wtorek, 4 maja 2021

Wycieczka nr 85: ŚLADAMI LEŚNEJ WĄSKOTORÓWKI CZ.2

 23.01.2021

Skład: Oliwka z Mikim, Raku i Ja

Trasa: Zagnańsk - Borowa Góra - Rogowy Słup - Baraki - Kruk - Suchedniów PKP, ok. 25 km

  Drzwi samochodu otworzyły się gwałtownie. Na zewnątrz wyjrzała owłosiona łapa. Po chwili dołączyły do niej pozostałe. Od momentu pierwszego kontaktu z warstwą śniegu, trzęsły się bezustannie z zimna. Krótki ogon energicznie zataczał wahadłowe ruchy, jakby chciał za wszelką cenę ogrzać zmarzniętą, futrzaną masę. Łeb z parą maślanie błyszczących się ślepi, nadawał nieodpartego wrażenia, że stworzenie, które właśnie idzie w naszą stronę, jest najsłodszym przedstawicielem swego gatunku we wszechświecie.

  Miejsca, które niegdyś tętniły życiem, tego dnia stały opustoszałe. Przystanki, sklepy... Nawet kolorowy plac zabaw stracił swe dawne barwy, zmieniając się z krainy przepełnionej dziecięcą radością w scenerię filmów grozy. Brakowało tylko wiatru, który wprawiłby w ruch wiszące na łańcuchach huśtawki. Na tle tej mrocznej scenerii ostro odznaczał się parowóz. Jako jeden z ostatnich pamiętał wydarzenia ostatnich pięciu dekad. Stał na torowisku biegnącym donikąd, które przypominało o tym, że pamięć po wąskotorówce nie została jeszcze zatarta.

Parowóz Las Ty 1131-55

  Wysypany gdzie tylko się da piasek, odpowiadał za charakterystyczny błotnisty kolor ulic i chodników. Przyklejał się do podeszw butów, tworząc skorupę zapobiegającą ślizganiu się po lodzie. Wkrótce minęliśmy słynny tartak. Budynek ten w okresie prężnej działalności wąskotorówki, pełnił bardzo ważny punkt na szlaku komunikacyjnym. Wyrabiany tutaj surowiec, był wcześniej transportowany przez dziesiątki kilometrów torowisk skrytych pośród dzikich ostępów. 
  W miejscu, gdzie krzyżują się ulice Spacerowa i Słoneczna, zaczyna się niewielka ścieżka, którą zagłębiliśmy się w las. Przypominała ona zwyczajną, niczym nie wyróżniającą się spośród wielu dróżkę. Taka też była.

Zagnańska wersja baśni o Czerwonym Kapturku

  
  Wycieczkowy pupil nie odstępował na krok swej właścicielki. Ułatwiała to czerwona smycz spoczywająca w ręku Oliwki. Prawdziwy powiew wolności poczuł dopiero, kiedy znaleźliśmy się w lesie. Puszczony luzem, w nagłym przypływie euforii, brykał szalenie po ośnieżonych krzakach. Wyglądał przy tym tak niewinnie, że zarazem uroczo. 
  Koniec figlarnych zabaw czworonoga, miał miejsce, kiedy wyszliśmy ponownie na asfalt. Po prawej stronie pobocza powoli rysował się nasyp. Z metra na metr nabierał coraz wyraźniejszych i odpowiednich dla siebie kształtów. Osiągnąwszy kulminację wysokości, stawał się punktem początkowym dla rozpiętego nad okolicą mostu. 

Droga w korony drzew


  Wybudowana w latach 50-tych konstrukcja zdaje sobie nic nie robić z upływającego czasu i nadal świetnie się prezentuje. Dzięki dwóm przyczółkom i znajdującemu się pośrodku filarowi, wznosi się 6 metrów ponad z wolna płynącą rzeczkę. Ta zawile meandruje i cieknie wąską strugą, zupełnie nie przypominając dobrze znanego wizerunku Bobrzy.


  Całkiem spore nachylenie terenu w połączeniu z niedużymi możliwościami jeszcze mniejszych parowozów, uniemożliwiło skonstruowanie bardziej standardowego i szybszego w budowie mostu. W efekcie powstała największa, a zarazem najbardziej skomplikowana budowla na trasie kolejki. Pomysłowość inżynierów robi wrażenie nawet w obecnych czasach. Można się o tym prędko przekonać stojąc na górze konstrukcji.


Fragmenty zachowanych mostownic

  Przez najbliższe kilometry bory sosnowe objęły dominację wśród leśnej przestrzeni. Dawny dukt kolejki biegł dalej, a kamienne przepusty wraz z mostkami, co jakiś czas urozmaicały wędrówkę, przecinając proste odcinki drogi. Podróż śladami przeszłości powoli zbliżała się do najciekawszej części. 



  Wraz z opuszczeniem ostatnich resztek cywilizacji, wkroczyliśmy w piękną dzicz, przepełnioną zimowym śpiewem ptaków. Wyrośnięte jodły wstrzeliwały się w rozłożyste korony potężnych dębów. Spróchniałe olbrzymy, podziurawione nieregularnymi otworami dziupli, sterczały przy drodze, niczym strażnicy broniący dostępu do swego królestwa.

Lider grupy od początku trasy był tylko jeden

   Miki, ciekawy świata jak pięciolatek wpatrzony w przestrzeń tętniącą wokół niego życiem, odkrywał wszystko, co dotychczas było dla niego nieznane. Przy pomocy kompletu swoich zmysłów starał się poznać, czy to co aktualnie obwąchuje jest godne zaufania, czy może trzeba się tego bać, traktując jako potencjalne źródło niebezpieczeństwa. W większości przypadków zaciekawienie wygrywało. Czasem przybierało to przykrych konsekwencji, jak chociażby w momencie przekraczania strumyka po kruchej tafli lodu. Zwierzak potraktował ją na równi z wytrzymałością stalowej kładki, nie zdając sobie sprawy, że zaraz załamie się pod jego ciężarem, a on sam zaliczy nieprzyjemną kąpiel. Błędy niejednokrotnie jednak uczą lepiej niż zwycięstwa, a przynajmniej skłaniają, do refleksji, by nie popełniać ich w przyszłości.
 
Jeśli ktokolwiek myśli, że powyższe zdjęcie powstało za pierwszym ujęciem, potężnie się myli. By nakłonić Mikiego, aby ten wszedł oraz stanął nieruchomo na moście potrzebowaliśmy mnóstwa cierpliwości. Koniec końców kilkadziesiąt ujęć później udało wpasować się w ten idealny moment :) 


  Charakterystyczny przekop, informował nas, że znajdujemy się coraz bliżej półmetka. Niebawem byliśmy już przy Rogowym Słupie, gdzie stoi pomnik. Upamiętnia on bitwę między wojskami niemieckimi, a oddziałami mjr Hubala, która się rozgrała 1 kwietnia 1940 roku. Zakończyła się rozbiciem sił wroga i chaotyczną ucieczką żołnierzy niemieckich.


  Wkrótce doświadczyliśmy nieprzyjemnych skutków ostatnich roztopów. Zalegająca zewsząd woda, zmieniła niegdysiejsze kałuże w rwące rzeki, zalewając wszystko wokół. Pośród morza błota, próżno było znaleźć jakiś suchy skrawek lądu. Ostoję dla strudzonego turysty stanowiły wówczas przydrożne kępy situ.

Trójpodział

    Choć ostatnie z wagoników jeździły tędy przeszło 5 dekad temu, to do dziś zachowały się fragmenty wyłożone drewnianymi podkładami kolejowymi, wyraźnie widocznymi pod warstwą mokrego śniegu. Przy odrobinie szczęścia można wśród nich odnaleźć też inne ciekawe artefakty minionego wieku. 



  Podróż w czasie przerwał głośny huk, przypominający wystrzał z broni palnej. Jego nagłość sprawiła, że zamarliśmy w bezruchu. Patrząc się porozumiewawczo na siebie, staraliśmy się zlokalizować źródło dźwięku. Przez kolejne minuty jednak odpowiadała nam przejmująca cisza. Doszliśmy do wniosku, że niedaleko nas odbywa się polowanie. Od teraz priorytetową kwestię stanowiło wydostanie się z niebezpiecznej strefy.
  Odblaskowe elementy naszego ubioru co prawda pozwalały dostrzec nas ze znacznej odległości, lecz w gęstwinie drzew było to o wiele bardziej skomplikowane, niż na otwartej powierzchni. Do momentu wejścia na kolejny z mostów, gdzie przystąpiliśmy do wyczekiwanej od dawna przerwy, maszerowaliśmy z przysłowiową duszą na ramieniu, przejściowo zamieniającą się w przeszywający niepokój. 


Kamienne detale


  W powietrzu unosiły się opary herbaty z imbirem. Ostry zapach po kontakcie z błoną śluzową nosa, powodował dziwne grymasy twarzy, przypominające te, które pojawiają się tuż przed kichaniem. Zaledwie kilka łyków gorącego napoju wystarczyło, by poczuć się rozgrzanym od wnętrza. Uczucie to było równie przyjemne, co ulotne.

Czworonożna maskotka zawsze wywołuje wachlarz pozytywnych emocji


   Łańcuszki plątaniny naszych śladów zostały w tyle za plecami. Majacząca się jeszcze przez dłuższy czas biała wstęga drogi, stanowiła tego zupełne przeciwieństwo, wyglądając jak czysta kartka papieru, którą wkrótce miała pokryć się abstrakcją. Stukając rytmicznie kijkami w zamarznięte podłoże, wybijałem osowiałe tempo marszu. Idąc zgodnie z dawnym przebiegiem torowiska, pokonywaliśmy następne pozostałości kolejkowej infrastruktury, z których większość zachowała się w świetnym stanie, nadal pełniąc powierzone przed laty funkcje.


   Po wejściu w najbardziej odległe zakątki głuszy, znaleźliśmy się jak przystało na Puszczę Świętokrzyską pośrodku pustkowia, gdzie władzę sprawowała nieuporządkowana sztucznie ręką człowieka natura. Różnorakie podmokłości przepasały dziki obszar, przyczyniając się do tego, że stawał się coraz trudniej dostępny. Liczne zagłębienia w terenie wypełnione zalegającą od dawna wodą, świadczyły o górniczej przeszłości okolicy. Jeszcze do połowy XX w. przemysł wydobywczy rudy miał się tu całkiem dobrze, jednak w następnych latach zaczął zanikać wraz z kolejnymi odcinkami wąskotorówki.


Odbicie puszczy

  Na wysokości szczytu Świniej Góry, na moment samotnie odbiłem w kierunku zarośli. Zachęcony wyłaniającymi się w oddali omszałymi głazami, udałem się na poszukiwania geologicznych ciekawostek. Niestety musiał mnie zadowolić widok kilku niewielkich prożków skalnych rozsianych po stokach wzniesienia. 



  Z leśnych kniei wydostaliśmy się wprost na asfaltową drogę, gdzie mogliśmy poczuć się jak kolarz, który dołączając nagle do wyścigu, przerzucił się z lekko zardzewiałego górala na rower szosowy. Podkręcając tempo marszu, nasz peleton ruszył przed siebie.



  Skryte od poranka za szarymi, lekko przyciężkimi obłokami Słońce, wykazało się idealnym wyczuciem czasu i zaszczyciło nas swoją obecnością na niecałą godzinę przed triumfalnym zachodem. Pozwoliło to uwidocznić prawdziwe barwy okolicy, którą dotychczas przemierzaliśmy. Dało także Mikiemu idealną możliwość pozowania do zdjęć. W roli modela wypadł znakomicie.


Myśliciel

Foto: Raku

  Nieprzyzwyczajeni do luksusów, wkrótce skręciliśmy w boczną ścieżkę, kontynuując wędrówkę nasypem wąskotorówki. Omszała droga wraz z bijącymi nam pokłony świerkami, zawile prowadziła do największej atrakcji przyrodniczej dnia.


  Dąb Obrozik już od 1954 nosi status pomnika przyrody. Ponad 300-letni staruszek mierzy sobie 25 metrów. Na swym pniu dumnie dzierży niewielką kapliczkę, utrwalającą pamięć o rozstrzelanym pod dębem powstańcu styczniowym. Według ustnych podań miejscowych, pewnego dnia w rejonie drzewa zjawił się oddział powstańczy, któremu postanowiono przyrządzić gorący posiłek. Plany te jednak pokrzyżowała wieść o zbliżającym się w ich stronę wrogowi. Usłyszawszy to żołnierze czym prędzej wycofali się. Został jedynie wygłodniały Francuz, który ofiarnie próbował wyciągnąć jedzenie z kotła. Niestety nie zdążył, został pojmany przez wojska rosyjskie i niedługo potem stracony.

Dąb Obrozik

  Zbliżając się do leśniczówki na Kruku, powitał nas drewniany totem o czterech twarzach, mogący śmiało robić za suchedniowskiego światowida :)  W miarę zapuszczania się coraz głębiej w miasto, coraz trudniej było znaleźć resztki niestopniałego jeszcze śniegu, który podobnie jak spokój od zgiełku, przeminął po kilku godzinach przyjemnej wędrówki. 




  Widok roztapiającej się tafli rejowskiego zalewu, pozornie zwiastował rychłe zakończenie zimowego sezonu wycieczkowego. W rzeczywistości zima miała zupełnie odmienne plany, o czym przekonaliśmy się już podczas kolejnej wyprawy.

Kacze opowieści