Obserwatorzy

Popularne posty

poniedziałek, 29 listopada 2021

Wycieczka nr 101: BELNIANKA - SKALNE ELDORADO

 19.06.2021

Skład: Brajan, Raku i Ja

Trasa: Bieliny - Przełom Belnianki - Kamień-Ławki - Górki Napękowskie - Sieraków - Mongola Góra - G. Krzemionka - Danków - Daleszyce ok. 25 km

  Belnianka jest niewielką rzeką, która bierze początek na południowych stokach Łysogór. Stamtąd płynie sobie przez blisko 31 kilometrów, po drodze zasilając w wodę dziesiątki domów, kilka dawnych młynów i jeden zalew. W okolicach Marzysza wpada ostatecznie do Czarnej Nidy, gdzie jej podróż dobiega końca. Nim na dobre zdąży się rozleniwić, w górnym odcinku, jej wartki nurt potrafi pokazać pazurki i udowodnić wszystkim niedowiarkom, że wszak jest niewielką, lecz nadal górską rzeką. 

  Gdy dojechaliśmy do Bielin, powitał nas skwar. Z pozoru zwyczajna wędrówka chodnikiem, w jednej chwili zamieniła się w koszmar, z którego każdy chciał jak najszybciej czmychnąć. Okazja ku temu nadarzyła się przy moście nad Belnianką. Od teraz kierunek marszu wyznaczała rzeka. Kolejne kilometry owiane były nutą tajemnicy, bowiem tam dokąd zmierzaliśmy, z aparatem dotarło niewielu. O ile kiedykolwiek dotarli...

Parzydło Leśne
Foto: Raku

Widoki ze szlaku niebieskiego
Foto: Raku

  Ścieżka, której dzielnie się trzymaliśmy, stawała się coraz mniej widoczna wśród otaczającego ją zielska, aż w końcu to ono przejęło inicjatywę i wchłonęło ścieżkę, tak jak pasibrzuch wchłania pączki w tłusty czwartek. Tym sposobem zostaliśmy my i ściana pokrzyw sięgających nam do ramion. Schemat ich działania jest prosty, ale człowiek za każdym razem daje się nabrać. Włoski pokrywające łodygi pokrzyw oraz ich liście, zakończone są banieczką. W niej znajduje się kwas mrówkowy. Wszelkie dotknięcie rośliny sprawia, że włosek się łamie, banieczka pęka, a ciecz spływa na skórę, parząc ją. Ała!
  Bąble pojawiły się na równi z okrzykami bólu. Nieosłonięte części ciała mrowiły, na usta ciskały się niecenzuralne słowa. Jak dobrze, że żaden z nas nie uległ pokusie iście tropikalnej pogody i nie zabrał na trasę krótkich spodek. Wówczas jedyne co by z niego zostało, to folia bąbelkowa wątpliwej jakości.
   

  Im dalej, tym sytuacja wyglądała coraz gorzej. Powątpiewaliśmy, czy aby na pewno szturm na pokrzywy był dobrym pomysłem i czy nie lepiej odpuścić. Wtedy na sąsiednim brzegu pojawiła się ona, cała na czarno i wysoka na jakieś 5 metrów - skarpa. Równiutka, z litej skały, wyglądała jakby ktoś zmyślnie odkroił ją ostrym nożem. Dotychczas podobne rzeczy widywaliśmy tylko w kamieniołomach, ale tu za proces jej powstania odpowiadała matka natura, a ściślej nasza ukochana geologia. 
  Przez tysiące lat płynąca rzeka poprzez erozję wodną formowała obecny kształt doliny. Stale pogłębiała koryto, wcinała się w brzegi. I tak oto mamy gładką skarpę, którą się dzisiaj zachwycamy. Dalej było tylko piękniej, zaś nasze szczęki nie nadążały z opadaniem.

Foto: Raku

  Klimat żywcem wzięty z amazońskiej dżungli. Wokół nie tyle co duszno, co po prostu parno, wilgotność potworna, pot spływa strużkami po całym ciele i na dodatek wszystko chce Cię pożreć, (w naszym przypadku poparzyć). Jedynie Belniance do Amazonki jeszcze wiele brakowało i zamiast krwiożerczych piranii, mogliśmy wypatrywać co najwyżej młodych pstrągów, od których się tu podobno roi. Pstrągów co prawda nie wypatrzyliśmy, za to skałki i owszem. 
  Sterczały. Swoimi ostrymi krawędziami tworzyły coś na kształt skalnej rynny, w której woda po pokonaniu kilku prożków skalnych, nabierała wartkiego nurtu i dalej płynęła już spiętrzona.


Foto: Raku

  Niski stan wody (sięgała ona najczęściej do kostek) spowodowany ostatnimi suszami, odsłonił dno rzeki usiane tysiącami kamyków. Te większe ułatwiały częste przeprawy z jednego brzegu na drugi, zaś mniejsze ze względu na spłaszczony kształt, świetnie nadały się do puszczania kaczek. Odbył się nawet konkurs, który jak wszystkie inne wygrał Bartek ;(


 Towarzyszył nam efektowny szum kaskad. Powykręcane korzenie opadały wprost do rześkiej wody. Poprzez intensywnie zielone korony buków porastających brzegi, do dolinki wpadało niewiele światła. Taka atmosfera półmroku, silnie pobudzała nasz zmysł odkrywczy, który jeszcze nie wiedział co go czeka parę zakrętów dalej. 

Kaskady
Foto: Raku

Podwodny chodnik
Foto: Raku

  Tym czymś były skalne wyspy - rzecz unikatowa jak na warunki naszych niskopiennych gór. Wypłaszczone fragmenty skał wystawały ponad powierzchnię wody. W ogóle jeśli lepiej przyjrzeć się tutejszemu dnu, to piasek, wraz z kamykami, zastąpiła ogromna skała. Stawiasz nogę w wodę i nawet się nie zapadasz, masz wrażenie jakbyś stąpał po chodniku, na który przed chwilą ktoś wylał kilka kubłów lodowatej wody. Polecam spróbować, zwłaszcza latem.

Foto: Raku

Foto: Raku

   I tak, po pokonaniu niemal dwóch kilometrów pełnych przeszkód, dotarliśmy do miejsca jak z bajki. Nie najdziecie go na żadnych mapach turystycznych. Ukrywa się przed wzrokiem turystów w gęstym lesie i objęciach Belnianki, nawet nie wszyscy mieszkańcy wiedzą o jego istnieniu. Najfajniejsze w odkrywaniu takich miejsc, jest myśl, że być może nikt przed Tobą nie uwiecznił go na zdjęciach. Taka myśl napędza do działania, bo w końcu super być w czymś pierwszym. Chłońcie więc widoki i nacieszcie oczy naszym Eldorado. 

  Zatraciliśmy się tu zupełnie, zapominając o tym, że istnieje coś takiego jak czas. Wąska gardziel skalnego przesmyku, co minutę tłoczyła kolejne litry krystalicznie czystej wody. Jak w zwierciadle odbijały się w niej ściany obrosłe zwisającymi paprociami, cień rzucany przez gałęzie no i oczywiście nasze mordki wpatrzone wodne królestwo Belnianki. 

Foto: Raku

Skalne wyspy. Zdjęcie robione w warunkach niebezpiecznych. Jedną ręką trzymałem się drzewa rosnącego tuż nad osuwiskiem opadającym do rzeki, reszta ciała znajdowała się na tymże osuwisku, a ta reszta która się tam nie zmieściła, tkwiła w pokrzywach. 

  Dalej nie było już tak pięknie i kolorowo. Musieliśmy mierzyć się z odorem ścieków, które z okolicznych gospodarstw oraz oczyszczalni ścieków, trafiały wprost do rzeki. Coś okropnego. O ile wcześniej przypadkowe wpadnięcie do wody było całkiem orzeźwiające, teraz nikt nie chciał zaliczyć nieplanowanej kąpieli. 
  Kolory powróciły dopiero w Górkach Napękowskich, a wraz z nimi ta cała fala gorąca odbierająca przyjemność z wędrówki. Bo kiedy idziesz asfaltem w pełnym Słońcu, na termometrze ponad 30 kresek, horyzont faluje, to jedyną rzeczą o której naprzemiennie myślisz to woda, albo cień. Trudno wówczas skupić się na tym co rozciąga się dookoła, a niekiedy jest naprawdę pięknie. 
 
Natura najlepszym malarzem

Horyzont skwaru

  Las sprawdził się świetnie w roli wielkiego parasola chroniącego nas od spiekoty. Wejście do niego, okupione błądzeniem, przyniosło wiele przyjemności. Wreszcie mogliśmy się ochłodzić i na dobre wypocząć, a zapowiadało się jeszcze lepiej. W planach był odpoczynek na skałkach, które jak wiadomo są lodowate, o ile znajdują się w cieniu. Te się znajdowały. Więcej skałek równa się więcej chłodu, a więcej chłodu oznacza dłuższy postój. I jak tu narzekać?

  Skałki noszą nazwę Kamień Ławki. Zgrupowane są w czterech niewielkich kompleksach, porozrzucanych po stokach zalesionego wzgórza. Budują je odporne na wietrzenie lidyty i zarazem stanowią największe wychodnie skał karbońskich w województwie. Ich wysokość sięga nawet 7 metrów, czyli wystarczająco, by móc się wdrapywać.

Kamień-Ławki
Foto: Raku


Foto: Raku

  Żabi rechot unosił się ponad szuwarami, słychać go było z naprawdę daleka. Żaby przekrzykiwały nie tylko siebie nawzajem, ale i nam nie dawały dojść do słowa. Według wielu ludowych przesądów, żaby rechoczą na deszcz, milczą - przed nadejściem chłodu, zaś głośno krzyczą, kiedy ma długo utrzymywać się piękna pogoda. Coś w tym jest...
  Spektakl rozpoczął się. Spośród gęstej rzęsy wodnej wystawały dziesiątki śmiesznych łebków. Samce nadymały swe worki rezonansowe i po chwili wybrzmiewały chórem. A gdy do takiego samca podpłynęła tylko samica, ten hyc na nią i biedna nie miała życia przez najbliższe minuty, pogrążona w uścisku miłości. 


  Z żab szybko przejdźmy do truskawek. Były one wszędzie. Na polach truskawkobranie rozpoczynały grupki zbieraczy wyposażonych w białe kapelusze z dużym rondem. Handlowano nimi (tymi truskawkami rzecz jasna) tam, gdzie tylko się dało. Nie dziwił więc widok rządków drewnianych koszyczków, którymi zastawione były pobocza drogi, często przez kilkadziesiąt metrów, albo przystanek obładowany stosami skrzynek po owocach. Dobra, on dziwił. Zapach truskawek królował w powietrzu do tego stopnia, że wkrótce i my nim przesiąkliśmy. 

Przystankowa mozaika

Kiedyś we wsi rósł wiekowy jałowiec, który zyskał status pomnika przyrody. Słowo klucz rósł.

  O Mongolej Górze mało się mówi, co by nie powiedzieć wcale. Ktoś z Was kiedyś w ogóle o niej słyszał? 
  Z górą wiąże się ciekawa historia, która sięga czasów II wojny światowej. Nieopodal południowego stoku Góry Krzemionki trwały wówczas zacięte walki. U boku armii hitlerowskiej walczył Kołmucki Korpus Kawalerii. Według świadków, Kołmuchów miało polec w boju tak wielu, że całe wzniesienie zasłane było ich ciałami. Ze względu na azjatyckie rysy twarzy, tutejsi mieszkańcy, Kołmuchów nazywali Mongołami, więc i górę która odebrała im życie, ochrzczono Mongolą. 

  Daleszyckie lasy skrywają jeszcze wiele sekretów i ciekawych miejsc. Przekonaliśmy się o tym zaraz po zdobyciu szczytu Mongolej Góry. Szczyt co prawda zarośnięty, jakieś tam widoczki przebijały się przez drzewa. No właśnie, drzewa. Od czegoż one są, jak nie od wspinania. Postój na 12 metrach nad ziemią z panoramą na pobliskie pasma górskie? Czemu nie! 

  Fajnie było dopóki nie przyszło nam schodzić :) Ale posiłek w koronach drzew miał jeden ogromny plus. Tak wysoko nie zalatywały strzyżaki jelenie (my nazywamy je latającymi kleszczami). Uwielbiały one wyszukiwać jakiejś ofiary w postaci zmęczonego wędrowca, który postanowił właśnie odpocząć i taką to ofiarę obsiadywały w niewyobrażalnych ilościach. A jak takiego delikwenta się potem ciężko pozbyć! Nam, tzn. mi z Bartkiem siedzących na dębię, to nie groziło. Nieco gorzej miał już Brajan... 

  Następnym szczytem była Krzemionka, bliźniaczo podobna do poprzedniej górki i równie interesująca. W latach 50-tych postanowiono tu poszukać uranu. Pamiątką po tych wydarzeniach są  liczne doły i zasypane szybiki, porozsiewani po okolicznych lasach.


Foto: Raku

Foto: Raku

  Mapa mówiła, żebyśmy szli prosto, tak też zrobiliśmy. A tam Belnianka w całej okazałości (czytaj szerokości). Jakbyś się nie rozpędził, nie przeskoczysz (choć jeszcze rano robiliśmy jeden krok i bez problemu przełaziliśmy na drugi brzeg). Sforsowanie wpław też wypadało blado, wiedząc, że kilka kilometrów wcześniej do tej samej rzeki wpadają ścieki. Nawet heroiczne próby budowy prowizorycznego mostu spaliły na panewce. Pomysł był, zapał też, ale gorzej z materiałami. Trzeba więc było obrać jakąś alternatywną trasę. Do wyboru mieliśmy nienaturalnie wąską ścieżkę, albo powrót tą samą, znaną i bezpieczną drogą. Chyba wiecie którą wybraliśmy.
  Ścieżka była wąska, ale tylko do momentu, kiedy wprowadziła nas w trzcinowisko. Potem figlarnie znikła, jak to podobne ścieżki mają w zwyczaju. Ale, żeby nie było, że nadłożyliśmy tylko niepotrzebnych kilometrów, a ja zostałem oskarżony o sabotaż i celowe błądzenie na trasie, to znaleźliśmy przedziwne drzewo. 
  Po jego pniu, w górę, pięła się drabina (nazywając to drabiną obrażam w tym momencie wszystkie drabiny z prawdziwego zdarzenia, ale niech będzie). Dla ścisłości kilka szczebelków przybitych gwoździem, albo też nieprzybitych w zależności od koncepcji architekta, które "trzymały się" na słowo honoru. Tak ciekawiło mnie w jakim celu ta konstrukcja została zbudowana, że po prostu musiałem na nią wejść. Powiem tyle, że jeśli patrząc na zdjęcie wydaje się Wam, że to może się zaraz zawalić, to jesteście w błędzie. Ów zmyślny architekt nieznany nam z imienia i nazwiska, jakimś cudem wtargał tam na samą górę, kanapopodobny fotel do siedzenia! Jak to zrobił pozostaje zagadką po dziś dzień, podobnie jak megalityczne budowle Stonehenge. 

Drabina "donikąd"

Z fotelu szefa

  Zbawienny most pojawił się dwa kilometry dalej, tuż za nim atrakcyjny dla oczu wąwóz, którego szczerze się nie spodziewaliśmy, zaś za wąwozem las. Całkiem ładny i nawet byśmy go polubili, gdyby nie to, że brakowało w nim ścieżek. Najbliższe pół godziny było najcięższe z całej wycieczki. Wędrówka na azymut przez wszystko co kłuje, parzy, rani i powoduje alergię, zwyczajnie męczy. Zmęczenie opadło, kiedy zza drzew nieśmiało wyłoniła się drewniana wieża widokowa.

Nawet nie chcę myśleć co byśmy zrobili, gdyby tego mostka zabrakło

  Tą nową atrakcję turystyczną Gmina Daleszyce zyskała 2 lata temu. Od tego czasu przyjeżdżają tu głównie turyści spragnieni widoków zapierających dech w piersiach. Niestety często z wieży schodzą zawiedzeni. Co się dziwić, jej lokalizacja do najlepszych nie należy. Patrząc w jedną stronę mamy drzewa, w drugą jakiś przekaźnik wyższy od samej wieży i tym oto sposobem do oglądania panoramy zostają nam jedynie dwa kierunki: południowy i zachodni. Także zachodzik na górze jak najbardziej, ale ze wschodem to tak niekoniecznie.

To co moje oczy widzą jako okazały Księżyc w pełni, mój aparat postrzega jako białą plamę...

  42 stopnie wyżej, czyli mniej więcej 15 metrów licząc od ziemi, dzień szykował się do snu. Nie było nam dane zobaczyć jak zasypia, bo powrót ostatnim autobusem do domu wydawał się być kwestią priorytetową ponad wszelką miarę. 

Pasmo Cisowsko-Orłowińskie. A teraz porównajcie sobie ten widok z drugiego zdjęcia na drzewie. Podobne, prawda?

Nie mam pojęcia co to za górka.  Być może to Salkowa. Zdjęcie sobie cyknąłem, bo wydawała mi się fajna. 

Widok z wieży na kościół w Daleszycach
Foto: Raku

Maki skąpane w złocie

środa, 24 listopada 2021

Wycieczka nr 100: KIELCE JAKICH NIE ZNACIE. DZIKI ZACHÓD

 12.06.2021

Skład: Oliwka z Mikim, Kamila, Brajan, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Szydłówek - G. Szydłówkowska - Świnia Góra - Domaszowice - Mójcza -  G. Zalasna - Bukówka -  G. Telegraf - G. Hałasa, ok. 22 km

  Sienkiewka? Majonez? Kadzielnia? Może scyzoryk? A Wam co pierwsze przychodzi na myśl, gdy ktoś powie o Kielcach? Jeśli któreś z powyższych, to znaczy, że wiecie o nich tyle, co przeciętny turysta odwiedzający je przejazdem. Kielce mają do zaoferowania o wiele więcej niż najdroższe przystanki w Polsce. W końcu gdyby nie Kielce nie wiedzielibyśmy, gdzie najmocniej piździ, nie byłoby niezapomnianego 1 z 10, czy Czereśniaka z Czterech Pancernych. O nieznanym obliczu Kielc i niebanalnych miejscówkach oczami nas - tubylców, którzy mieszkają w Kielcach od urodzenia, w cyklu wycieczek "Kielce jakich nie znacie". Ale poznacie, gwarantuję!

  W powietrzu dało się poczuć już ten wakacyjny klimat.  Po wyjściu z blokowisk otworzył się widok na zielone płuca miasta - ogródki działkowe, lecz nie takie tam zwykłe, a największe w kraju. Korony drzew, rosnące po obu stronach krętej dróżki, uginały się od nadmiaru kolorowych kwiatów, których woń zawładnęła okolicą. Kwitły całe rabaty, klomby i krzewy. W owoce zaś obfitowały czereśnie. Nie sposób było przejść obok nich obojętnie.

Osiedle Świętokrzyskie

Łubinowa paleta barw

  Tak rozpoczęliśmy szalone łowy. Wyposażeni w siatki, bluzy i wszystko to, co kto miał pod ręką, jak i same ręce, rzuciliśmy się do otrząsania gałęzi. Z tymi niżej poszło gładko, do wyższych trzeba było skakać. Liczył się tu odpowiedni moment wybicia się i chwycenia za gałąź. Przy zbieraniu pomagał każdy, nawet Miki. Wkrótce drzewa zostały ogołocone jak po ataku stada szpaków. Ale takie jedzenie łupów w biegu zapowiadało się średnio. Na ustach nas wszystkich zagościło jedno słowo: POSTÓJ.

Miki z Oliwką

Czereśniożercy
Foto: Raku

  I to najlepiej tak długi, żeby na spokojnie dało się zjeść i rzecz jasna przydałoby się jeszcze ładne miejsce. Gdzie ja teraz, będąc pośrodku działek ogrodzonych drutem kolczastym, miałem takie miejsce znaleźć,? Ano była taka jedna górka w pobliżu. Częściowo porastał ją las, a z tej drugiej strony opadało dawne wyrobisko po kamieniołomie. Przed laty eksploatowano tu rudę żelaza oraz kwarcyty dolnodewońskie. Drzewa wycięto w pień, później co prawda w ich miejsce zasiały się nowe, ale nie zdążyły jeszcze na tyle urosnąć, by przysłonić widoki ze szczytu. A te są naprawdę zacne. 

  Świnia Góra jest miejscem równie pięknym, co mało znanym. Można stąd zachwycić się jedną z najpiękniejszych panoram na terenie miasta. Szczególnie warto tu przyjść o wschodzie Słońca. Obrazek, na tonące w morzu mgieł Łysogóry wraz z najwyższymi szczytami województwa, jest wówczas bajeczny. Jak do tego dopisze nam szczęście, istnieje duża szansa na zobaczenie lecącego tuż nad głową samolotu. Lotnisko znajduje się wszak kilka kilometrów dalej.

  Dokładnie dwa kilometry dalej, wędrówkę przeplatała już wijąca się na długo przed nami serpentyna dróg. Niewielkie osiedla domków nikły w gąszczu drzew, zaś te zlokalizowane na górkach niepozornych rozmiarów, kryły ciekawą perspektywę na Kielce. Powoli zbliżaliśmy się do połowy trasy, a co się z tym wiązało, wkroczeniem w nieco dziksze ostępy miasta. Ale też nie bez przesady, nieco dziksze nie oznacza od razu kompletnego odcięcia się od cywilizacji i znalezienia w strefie lepianek i szałasów. Chociaż z tymi ostatnimi to nie do końca...

Kowboje dzikiego zachodu

  Na polach nie brakowało niebieskich chabrów i zielonych jeszcze kłosów falujących na wietrze. Jego przyjemne podmuchy rozwiewały włosy, smagały policzki, ale i ściągały niekoniecznie już przyjemny w odbiorze zapach z okolicznej stadniny. Koniki przynajmniej wychodziły ładnie na zdjęciach.
  Za plecami zostawialiśmy obrazek Kielc, jaki doskonale znaliśmy. Chodniki i asfaltowe drogi zastąpiły sypkie, jakże nie lubiane przez nas piachy. Znikły też tabliczki z nazwami ulic, zaś w dali migotała nieco wzburzona tafla wody.

Kłosy zwiastują rychłe nadejście lata

O takie obrazki w Kielcach coraz trudniej
Foto: Raku

  Kiedyś działała tu piaskownia, obecnie działa zalew, który ściąga miłośników wędkowania i kontemplacji z przyrodą. Wędkowanie i kontemplacja jest możliwa, o ile akurat nie trafimy na jakiś słoneczny weekend, gdzie stada wylegujących się na plaży Januszy, równie mocno co opalenizny, pragną zanurzyć się w rześkiej wodzie, taki letni podgatunek morsów. Nie dziwi więc, że czasami brzegi zalewu zamieniają się w zdające się nie mieć końca parkingi.

Zalew w Mójczy

  Być w Mójczy i nie przejść po kładce nad Lubrzanką, to tak jak nie być wcale. Znajdzie się zapewne ktoś taki jak pan maruda, niszczyciel dobrej zabawy i stwierdzi, cóż ciekawego może być w dwóch betonowych słupach przerzuconych przez rzekę? Zapraszam taką osobę z rowerem na ową kładkę, by się przekonała osobiście o czym mówię. Znając już synonim wąskości, wiedząc jak to jest wisieć kilkadziesiąt centymetrów nad wodą, mogliśmy iść dalej. A dalej odłączyła się od nas Oliwka wraz z Mikim i kolejne kilometry pokonaliśmy już w piątkę. Na piątkę zaś spisała się leśna ścieżka. Nie pozwoliła nam ani chwili się nudzić, co rusz podsuwając jakieś wspaniałości, na których można było zawiesić oko.

Smółka pospolita

Foto: Raku

  Pogoda postanowiła z nas zadrwić. Podczas gdy w pocie czoła prześcigaliśmy się w tym, kto pierwszy zdobędzie szczyt Zalasnej Góry, na niebie zrobiło się jakoś tak nieswojo. Nauczeni przeżyciami z ostatniej wycieczki skopiowaliśmy pomysł ze zrobieniem szałasu. Pomysł fajny jak się ma dużo ludzi do pomocy i czasu, a jeśli o czas chodzi, to deszcz wisiał już w powietrzu. Śpieszyliśmy się jak mogliśmy, wyciągając z krzaczorów spróchniałe gałęzie, targając wyschnięte wierzchołki. Niebawem szałas był już gotowy. Niebawem też się rozpadało. Krople deszczu ociekały po świerkowych igłach drzew tworzących szałas. Gnieździliśmy się w nim we czwórkę, próbując zmieścić się na macie od jogi, co nie było takie łatwe. Jedynie Bugli, którego opuściły chęci pomocy nam w budowie schronienia, mókł w rzęsistej ulewie, próbując podtrzymać ledwo tlący się płomień ogniska. 

 Od prawie 20 lat na Górę Zalasną PTTK organizuje drogę krzyżową, w której chętnie uczestniczą mieszkańcy
Foto: Kamila

Foto: Raku

  Ale gdy padać przestało, zrobiło się cudnie. Odsłonił się falisty horyzont z chęcińskim zamkiem w dali, a i cel wędrówki widać było jak na dłoni. Ruszyliśmy więc podmokłymi łąkami, tak jak prowadziły znaki szlaku. Roiło się tam od winniczków, które właśnie wyszły po deszczu. Wiecie dlaczego to robią? Przyczyna jest o wiele prostsza niż może się wydawać - muszą się napić. Tym razem musiały też uważać na nas, byśmy przypadkiem ich nie zdeptali. Nikt nie chciałby przecież, by ktoś deptał mu jego dom, który targa przez całe życie na plecak. Chruup... 

Foto: Statyw

Gdybyście tu kiedyś byli, będziecie już wiedzieć kto wzniósł taką buszmeńską chatkę w okolicach szczytu
Foto: Raku

  Przez ostatnie kilometry towarzyszyły nam promienie zachodzącego Słońca, które przebijały się przez korony drzew i padały na chodnik w postaci wydłużonych smug ciepłego światła. Na te parę chwil każdy skrawek ziemi zdawał się być ze złota. Złote samochody, bloki, chodniki... Piękno w czystej postaci. 
  Jakiś kwadrans później wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Zrobiło się ciemno. Naprawdę ciemno, zwłaszcza w lesie. Prawdziwe apogeum mrocznych krajobrazów nastało wraz ze znalezieniem się na Telegrafie. Co tam się działo! Byliśmy świadkami jak Słońce próbuje zdążyć zajść, zanim z frontu nadciągnie ściana chmur. Nie zdążyło. Ów ściana zalała całe niebo i nastał mrok. Jak gdyby ktoś opuścił kotarę i powiedział koniec przedstawienia.

Golden Hour
Foto: Raku

Bitwa żywiołów