Obserwatorzy

Popularne posty

niedziela, 14 listopada 2021

Wycieczka nr 99: SZLAKIEM ORLICH GNIAZD CZ.6

 5.06.2021

Skład: Oliwka, Kamila, Locht, Wojtek, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Kusięta Nowe PKP - Lisia Skała - Góry Towarne - Olsztyn - Kłm. Kielniki - Przymiłowice-Kotysów - Kłm. Turów - Turów PKP, ok.15 km

  Przecięliśmy pas niewykoszonej łąki. Dalej, gdzie okiem nie sięgnąć, królowała gęstwina, zwiastująca nieprzyjemne przedzierańsko. Zarośla chwytały nas w swe kolczaste ramiona, gałęzie ściągały z głów czapki (tym co je mieli), a próby szybszego sforsowania zielonej ściany, kończyły się fiaskiem. Wszystko to trwało do czasu, gdy ponad krzaki, nie wyrósł ostaniec - kawał wapiennej skały, lśniący w słońcu bielą. Cel wydawał się prosty, zakładał stanąć na jego szczycie. Wcześniej jednak musieliśmy się zmierzyć z kilkunastometrową ścianą, a to nie było już takie łatwe, tzn. dla niektórych...

Lisia Skała
Foto: Raku

  Jako pierwszy ruszył Locht, a właściwie jego ręce. W ślad za rękami poszły i nogi. Przyklejony do skały, poszukiwał odpowiednich chwytów. Z pomocą przyszła mu wąska szczelina, przechodząca gdzieś w połowie wysokości ściany. Dawała znikome poczucie bezpieczeństwa i stabilności, wszak w końcu można było się czegoś porządnie złapać i podciągnąć nieco wyżej. Kuba to wykorzystał i kilka minut później stał już na górze. Niebawem dołączył do niego Raku. 
  Widząc z jaką łatwością oraz lekkością przyszła im wspinaczka, postanowiłem, że i ja spróbuje swoich sił. No i spróbowałem. Nie przewidziałem tylko jednego. Podeszwy moich butów nie znały słowa przyczepność i po paru chwilach odpadłem od ściany. Resztę jej długości pokonałem zjeżdżając na tyłku z zatrważającą szybkością. Wylądowałem w krzakach, łamiąc przy okazji kilka gałęzi, a chwilę po mnie, wylądowały zdarte płaty mchu, których rozpaczliwie próbowałem się złapać. Upadek okazał się mniej poważny w skutkach, co komiczny w obserwacji, bo po otrzepaniu spodni mogłem iść dalej, lecz śmiechom jeszcze długo nie było końca.
  A na górze znajdował się punkt widokowy, ciekawe zbiorowiska roślinne i rzecz jasna cała reszta ekipy, która jakimś cudem tam wlazła. Tylko jak, skoro nie widziałem jak się wspinali? Wkrótce okazało się, że na górę prowadziła też inna droga (mądry Polak po szkodzie). Była nią całkiem wygodna ścieżka, taka z której nawet ktoś tak zdolny jak ja, nie byłby w stanie spaść.

Kominy Częstochowy
Foto: Raku


  "Lubię wracać tam gdzie byłem już", śpiewał Pan Wodecki i my także lubimy wracać do niektórych miejsc. Jednym z nich są Góry Towarne. Przypominają nieco skalną wyspę, która wyrasta spośród okolicznych pól. Wyspę, która kryje w sobie to, co kochamy - jaskinie. Zarówno te mniejsze, jak i całkiem spore gagatki, na zwiedzenie których, trzeba poświęcić trochę czasu.
  Ostatni raz gdy tu byliśmy, śpieszyliśmy się przed nadciągającą z dali hordą pielgrzymów (która ostatecznie nas ominęła). Tym razem wszystko wskazywało na to, że żadne obce towarzystwo nam nie grozi, a tłumy turystów pozostały na niedalekim zamku w Olsztynie.


Foto: Locht

  Nim zagłębiliśmy się w podziemny świat, przyszedł czas na szybką sesję fotograficzną, oczywiście na skałach, bo skoro Jura, to i skał jest pod dostatkiem. Na zdjęcia wybraliśmy te najwyższe (z takich bowiem widać znacznie więcej, samemu jest się lepiej widocznym no i łatwiej z nich spaść).
  Przypiekało coraz mocniej, jak na początek czerwca przystało i choć ciemnych obłoków próżno było szukać na niebie, przeczuwaliśmy, że po południem może lunąć. Tak z resztą mówiły prognozy. Ale teraz nie one były nam w głowie, a wir przygody.

Foto: Raku


  Przed otworem zgromadziliśmy się w siódemkę. Tu rozpoczęło się zbiorowe przebieranie i dzielenie na zespoły. Jednemu przewodził Bartek, a drugiemu - Ja, obecnie wyglądający w swym czarnym stroju jak zawodowy szambonurek. Wkrótce ekspedycja rozpoczęła się na dobre i czołówki rozświetliły wnętrze przestronnej komory. Nazywaliśmy ją "złota", ze względu na specyficzny kolor ścian. Dalej robiło się nieco mniej przyjemnie.
  Jaskinia Towarna, to tak naprawdę system dwóch jaskiń, połączonych ze sobą za pomocą niskiego przełazu. Dla osób nieobytych z jaskiniami, mógł on okazać się nie lada wyzwaniem. Strop i namulisko tworzyły tu przestrzeń ograniczającą ruchy do minimum, ściskając każdego, kto spróbował się tędy przecisnąć. A gdy już ten ktoś się przeczołgał, myśląc, że najgorsze ma za sobą, robiło się jeszcze niżej i jeszcze ciaśniej. Plecy zaczynały wówczas trzeć o strop i odnosiło się wrażenie, że się utknęło. I choć to tylko wrażenie, to łatwo było ulec panice, która w miejscu takim jak to, jest niezwykle niebezpieczna.

Foto: Raku

Foto: Raku

  Sam przełaz znałem niemal na pamięć, lecz dla Kamili i Wojtka, był on jeszcze nieznany, jak zetknięcie z obcą kulturą, po której nie wiemy do końca czego mamy się spodziewać. Początkowo, zgodnie z tym co myślałem, czołganie szło sprawnie. Jednak im głębiej, tym pojawiało się więcej narzekania, że za dużo błota i za mało miejsca. Trwało to dopóki nie znaleźliśmy się w przełazie we trójkę. Tam pojawiło się prawdziwe apogeum i nadciągnęło daleko skryte zwątpienie. Pokonanie przełazu wiązało się z wyjściem poza strefę komfortu, a tego za nas nikt inny zrobić nie mógł. Wszystko więc leżało w naszych rękach, dosłownie i w przenośni.
  Po chwilach strachu, brudzie i wyjątkowej ciasnocie, nastała euforia. Pojawiły się również pierwsze z form naciekowych: draperie, stalaktyty, pola ryżowe i coś z czego słynie Jaskinia Dzwonnica - nacieki kożuszkowe powstałe z mleka wapiennego. Wyglądały one obłędnie pokrywając całe korytarze, w przeciwieństwie do wygłodniałych (ile to słowo dodaje dramaturgii) sieciarzy, które w podobnych ilościach czekały na nas u wyjścia :)

Rozczochrańce (szpileczka czerniejąca)

Locht w naturalnym środowisku
Foto: Raku

Pola ryżowe

Nacieki kożuszkowe

  Oślepieni jaskrawym światłem dnia, jak krety, wyłoniliśmy się na powierzchnię. Pierwsze co zrobiliśmy, to zerknęliśmy na zegarek. Zerknęliśmy i jeszcze długo wpatrywaliśmy się w wyświetlacz z osłupieniem. Eksploracja lekko wymknęła się spoza kontroli i tak  z planowej godzinki pod ziemią, zrobiły się dwie. Zmusiło nas to do pozostania we wcześniejszych zespołach. Z tym, że grupa dowodzona przez Bartka ruszyła w kierunku Turowa, a my ponownie zaszyliśmy się w podziemia.

Przytulia krakowska

Foto: Raku

  Do środka prowadził kręty, wymyty przez podziemne wody i procesy krasowe, korytarz. Panowała tu temperatura na tyle niska, że wydychane przez nas powietrze, zmieniało się w kłęby pary. Wśród wszechobecnego mroku, skrywał się bajeczny świat, do którego dzieliło nas jedynie pokonanie prożka skalnego i kilku kilogramów gliny wymieszanej z błotem. 

Foto: Kamila

Foto: Kamila

  Podczas gdy mierzyliśmy się z problemem niewyobrażalnych ilości błota i co rusz gasnących latarek, druga grupa była już w drodze na Kielniki. Nie zatrzymując się nawet na krótki postój, zdążyła nas sporo odsadzić. Za sobą zostawiali kolejne kilometry, dzielące nas od siebie. Kilometry, które musieliśmy jakoś nadrobić, chcąc się tego dnia jeszcze zobaczyć.

Foto: Raku

Foto: Statyw

  Wyścig z czasem trwał. A my pędziliśmy wprost przed siebie, podobnie jak spotkany po drodze zając.  Równocześnie ze zniknięciem szaraka, wkroczyliśmy do lasu. Wąska, początkowo ledwie widoczna ścieżka wiła się pośród sosen. Na jej końcu mieściła się jaskinia, ale nie taka zwyczajna.

Biakło i Lipówki, czyli namiastka tatrzańskich widoków na Jurze

Polny słuchacz

  W czasach gdy w pobliskim kamieniołomie eksploatowano wapienie, jaskinia pełniła funkcję magazynu materiałów wybuchowych. Pracownicy, by codziennie nie pokonywać stromej ścieżki prowadzącej do wejścia, ułatwili sobie życie i wybudowali w jej miejscu kamienne schody. Ich abstrakcyjny wygląd na tle okolicznego krajobrazu, przykuwa dziś uwagę każdego, kto zapuści się w tutejsze zakątki. Wewnątrz jaskini zachowało się niewiele po niegdysiejszej, bogatej szacie naciekowej. Goszczą tu głównie gołe ściany pokryte sadzą - pamiątką po licznie palonych ogniskach.
  
Na dnie wyrobiska zastaliśmy kolorowe balony. Wszystko wskazywało na to, że impreza jeszcze się nie zaczęła

Kamieniołom Kielniki
Foto: Kamila

Jedne z nielicznych nacieków w jaskini magazyn

  Tymczasem druga grupa, penetrowała zakamarki jednego z bunkrów pochodzących z okresu II wojny światowej. Tych w okolicznych lasach nie brakuje. Betonowe konstrukcje poukrywane pośród leśnych ostępów, służyły niegdyś jako punkt oporu niemieckiej linii umocnień B1. Łącznie zlokalizowano tutaj około 20 takich obiektów. Od kochbunkrów, które z łatwością można spotkać w niemal każdym rejonie Polski, przez Ringstand 58c, na bunkrach typu Regelbau 668 kończąc. 
  Te ostatnie dawały schronienie zazwyczaj dla 6 osób. Obsypywano je z trzech stron nasypem kamienno-ziemnym. Do ich maskowania służyła rozpięta siatka, zaś wejście zabezpieczały kratowe drzwi. Podstawowym pomieszczeniem była izba załogi, gdzie mieściły się dwa, bądź trzy rzędy podwieszanych pryczy, składane taborety wraz ze stolikiem oraz niewielki piec, na którym przygotowywano posiłki. Wśród wyposażenia znajdowały się również m.in gaśnica, telefon forteczny ze skrzynką na baterie, czy przenośna toaleta. Niezwykle ważne było też wyjście awaryjne. W przypadku niebezpieczeństwa, należało TYLKO otworzyć niewielkie drzwiczki, odblokować ryglowane przejście i wspiąć się po klamrach wzdłuż zewnętrznej ściany schronu wprost na dach.
    
W Regelbau 668
Foto: Raku

Unikatowy na skalę kraju drewniany element szalunkowy
Foto: Raku

  Pół godziny później spotkaliśmy się przy bunkrach. Ależ fajnie było widzieć się ponownie w komplecie, szkoda tylko, że trwało to tak krótko. Zdążyliśmy jedynie pożegnać się z tymi, którym śpieszyło się na wcześniejszy pociąg i wkrótce znów zostaliśmy we trójkę. 
  Najpierw zrobiło się ciemno, chwilę później już kapało, a za moment lunęło. W pośpiechu gromadziliśmy gałęzie i opieraliśmy je o pnie drzew, chcąc stworzyć prowizoryczny szałas. Na to narzuciliśmy wszystko, co mieliśmy pod ręką i co wygrzebaliśmy z plecaków. Tym sposobem powstało legowisko, któremu daleko było do wygodnego szałasu. Ale co ważniejsze, mimo swojego rumuńskiego wyglądu, swą funkcję spełniło znakomicie i ochroniło nas przed deszczem.

Ringstand 58


  Po deszczu wyszło słońce. Wydawało się, że zostanie z nami na dłużej. Dzielnie trzymaliśmy się niebieskich znaków szlaku, by przypadkiem nie zabłądzić. Naszą uwagę przykuł jednak zarośnięty pagórek. Okazało się, że tuż za nim mieści się dawny kamieniołom. Mały, ale niezwykle ciekawy pod względem geologicznym. Napisałbym, że również miły dla oka, gdyby nie dno wyrobiska zaadaptowane na nielegalne wysypisko śmieci...

Pod napięciem

Kamieniołom w Turowie, ale nie ten, o którym ostatnio jest tak głośno

  Dworzec w Turowie powitał nas we właściwy dla większości śląskich dworców sposób. Tak jak one, stał opuszczony od wielu lat. Wewnątrz wyglądał nie lepiej. Tuż za oknem, którym dostaliśmy się do pomieszczeń, znajdował się potężny stos potłuczonych butelek. Kawałki szkła walały się wszędzie i trzeba było uważać, by przypadkiem nie wbiły się w podeszwę buta. Na drugim piętrze zaś, zadomowił się klimat z czasów PRL-u. W parapetach stały doniczki z wyblakłymi, sztucznymi kwiatami, a w drzwiach wisiały kolorowe paski. Podłogi przykrywała kołderka kurzu, sprawiając wrażenie, że wszystko usnęło na moment i wkrótce się obudzi.

Dworzec PKP w Turowie

"PRL-owskie zasłonki"

Cięcie

2 komentarze:

  1. O, ludzie - te Wasze zdjęcia podziemne coraz lepsze i coraz piękniejsze. Dla mnie nieustająca wyprawa w nieznane.
    I jeszcze drobiazg z innej beczki - zasłonki, owszem, ciekawe, ale nie zapominajcie o wzorku na ścianach. To dopiero był hit: malowało się to specjalnym wałkiem, każdy miał ze dwa, trzy wałki w domu i podczas malowania wymieniało się z sąsiadami co ciekawsze wzory.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ostatnio przybyło nam kilku nowych fotografów, toteż więcej spojrzeń na świat ich oczami. W końcu każdy z nas to samo miejsce, widzi z trochę innej, własnej perspektywy. A ten ciekawostkowy drobiazg - pierwsza klasa. Kiedy następnym razem napotkamy na podobne, zagadkowe wzorki na ścianach, nie będziemy się już głowić jak one powstały :)

      Usuń