Obserwatorzy

Popularne posty

czwartek, 13 stycznia 2022

Wycieczka 104: ŚWIETLIK 2021

10-11.07.2021

Skład: Daria, Ania, Oliwka, Kamila, Wiktor, Wojtek, Kędzier, Locht, Makumba, Bugli, Brajan, Raku i Ja

Trasa: Chęciny - G. Zamkowa - Rez. G. Rzepka - G. Żebrownica - Polichno - Jedlnica - Grząby Bolmińskie - Miedzianka - Rez. G. Miedzianka - Rykoszyn PKP, ok. 26 km

 "Nocą, kiedy słychać więcej niż widać, budzą się pierwotne instynkty, a świat, tak doskonale znany za dnia, zdaje się być obcym". 

- Chodźcie śmiało! Jest nas mało! Chodźcie śmiało!
  Okrzyki nie cichły. Sytuacja stawała się coraz bardziej dynamiczna, a wkoło przetaczał się niepokój. Nas trzynastka. Ich nie widomo ilu, może tylu samo, może więcej. Siedzimy pod mostem niczym bezdomni. W ciemności, w ciszy. By przypadkiem nie wywiązała się nikomu niepotrzebna bójka. I czekamy, nie mając pojęcia co wydarzy się za chwilę. Znaleźliśmy się w potrzasku...
 

  Cztery i pół godziny wcześniej przemierzaliśmy smętne uliczki Chęcin. Nasze, pełne do granic możliwości brzuchy, co rusz przypominały o zjedzonej przed momentem pizzy. Wspinaczka po kamiennych schodach była dla nich udręką, nie mówiąc o późniejszym zbieganiu stromym zboczem kamieniołomu. 
  Dalej już grupa swobodnie rozciągnęła się na długość kilkudziesięciu metrów. 13 kolorowych postaci. Każda z nich ze zrolowaną karimatą na plecach; każda pochłonięta wędrówką. Z dali przypominaliśmy wielką, pełznącą gąsienicę. Jeśli gąsienice potrafiłyby się śmiać, ta byłaby prawdopodobnie najszczęśliwszą gąsienicą pod Słońcem. 
  Nikomu nawet nie przeszło przez myśl, że wkrótce ten iście bajkowy obrazek może zniknąć. 

Kamieniołom na Górze Zamkowej stanowi doskonały przykład ilustrujący w jaki sposób powstawała tzw. antyklina chęcińska - skomplikowana struktura tektoniczna. By ją zrozumieć trzeba sobie wyobrazić obrazek dwóch gór o podobnej wysokości sąsiadujących ze sobą, które są zbudowane z tych samych skał, czyli wapieni dewońskich. Tymi górami są Zelejowa i Zamkowa. Na Zelejowej skały te opadają stromo w kierunku północnym, zaś na Zamkowej - południowym. Kiedyś obie te góry łączyła wspólna grań, która kształtem przypominała rogalik. Pod wpływem silnych ruchów górotwórczych i fałdowań ten "rogalik" się przerwał, a pomiędzy obiema górami na powierzchni ziemi utworzyło się  nazwijmy to zagłębienie. I tak oto mamy antyklinę.

Foto: Raku

   Kiedy wybrzmiały pierwsze dźwięki gitary, wpatrywaliśmy się w odległą perspektywę pełną rozległych połaci pól i serpentyn dróg. To niesamowite ile przyjemności może nieść ze sobą takie leżenie w trawie i nic nierobienie.
  Muzyka pobudziła zmysły. Zwabiła też modliszkę, która znalazła swój drugi dom pośród włókien naszych ubrań. Śmieszne to i sympatyczne stworzenie, a przynajmniej takie się wydaje, dopóki nie przyjrzymy się bliżej jego mrocznym zwyczajom.
  Nie od dziś krąży mit, że każda modliszka podczas kopulacji pożera głowę swojego adoratora. Naprawdę robi tak ok. 5-30 % modliszek, a wpływ na to ma aktualny dostęp do pożywienia. Ktoś może się zastanawiać na co jej te kanibalistyczne zapędy? Otóż przygryzienia głowy samca powoduje, że jego mechanizmy kopulacyjne zaczynają działać intensywniej, a odwłok wtłacza więcej nasienia. Więc jak widać nic nie dzieje się bez przyczyny. Nie mniej żadne z nas nie chciałoby się znaleźć na miejscu Pana modliszki. 
  A niektórzy mężowie narzekają na swoje żony.

Modliszka zwyczajna

Foto: Locht

Foto: Locht

Sięgnąć marzeń
Foto: Kamila

  Gęste gałęzie leniwie przepuszczały wiązki promieni. Zza ściany drzew odsłaniał się już widok na średniowieczne mury zamku. Jednak to nie zamek, a różowy balonik unoszący się wysoko w niebo, przykuł naszą uwagę. Tak jak on ulotna stawała się ta chwila, a żeby przypadkiem nie uleciała nam zupełnie, ruszyliśmy. 
  Było nas tak wiele, że idąc wąską ścieżką, przed sobą widziało się jedynie plecy następnej osoby. Chyba, że miało się mniej szczęścia. Wówczas można było dostać czymś, co akurat wystawało z jej plecaka. Tym czymś mogła okazać się np. mata łazienkowa. Na co komu ona? Nie pytajcie...

Foto: Raku

Zamek rocznie odwiedza ponad 200 tysięcy turystów
Foto: Kamila

Ulotność

  Niecałe dwa kilometry dalej stanęliśmy na szczycie Rzepki, gdzie zdecydowaliśmy się zostać na zachód Słońca. Zewsząd robiło się złoto. Złote niebo, złote wzgórza, złote wszystko. A gdzieś pomiędzy tym wszystkim byliśmy my - oddani bez reszty magii tego miejsca. Potrafiła ona zdziałać cuda, pozwalając się rozmarzyć i poczuć, jakbyśmy znaleźli się w nieznanej czasoprzestrzeni.

  W odległej przeszłości Góra Rzepka wraz z sąsiednią Beyliną, stanowiła nie lada gratkę dla poszukiwaczy drogocennych kruszców. Skrywała bowiem bogate złoża minerałów, wśród których bez wątpienia najcenniejsza była galena. Jej niezwykłe właściwości dostrzeżono już w starożytnym Egipcie, gdzie używano jej do celów kosmetycznych. Nieco później, bo w średniowieczu, z galeny wytwarzano liczne ozdoby i dekoracje, na które mogły pozwolić sobie jedynie najzamożniejsze warstwy społeczeństwa. To przyczyniło się do tego, że w rejonie Rzepki od XIV aż do XIX wieku, prowadzono szereg robót górniczych, po których do dziś zachowały się pamiątki w postaci lejkowatych zagłębień terenu. Są one niczym innych jak pozostałością po niegdysiejszych szybach. 
  Wraz z okresem międzywojennym z galeny przerzucono się na wydobycie marmuru, ale nie byle jakiego, bo najpiękniejszej i najdroższej jego odmiany, czyli różanki zelejowskiej. Ceniona w przemyśle kamieniarskim, znalazła szerokie zastosowanie w budownictwie. Posłużyła do budowy m.in wnętrza Biblioteki Jagiellońskiej, czy katedry wawelskiej.


Złota godzina na Rzepce
Foto: Kamila


Falistość pól

  Wszystko fajnie z tą całą magią miejsca, ale jakbyśmy się nie wygimnastykowali i jak długo tu nie czekali, to i tak zachodzącego Słońca na Rzepce byśmy nie zobaczyli. Nie było na to najmniejszych szans. Wszystko przez modrzewiowy las porastający górę, który zwyczajnie zasłaniał widok w kierunku zachodnim. Jak żałowałem, że nie wpadłem na to wcześniej. Teraz było już za późno na jakiekolwiek myślenie, musieliśmy ruszać czym prędzej. Szybka zmiana planów i pędzimy na Sosnówkę. Do zachodu zostało niecałe 20 minut. Może zdążymy, może się uda, może... 
  I tak rozpoczął się wyścig z czasem, który ani myślał zwolnić.

Foto: Raku

Foto: Raku

  Słońce chowało się za wierzchołkami pagórków o łagodnych zboczach, trawy zdążyły przybrać pastelowe odcienie, a na horyzoncie królował jaskrawy pomarańcz. Jakby ktoś przechylił puszkę farby, a ta rozlała się po całej okolicy. Rozmowy i ekscytacja narastały. Każdy myślał o tym, by jak najszybciej zrzucić z siebie ten ciężki plecak i móc rozkoszować się pięknem wspaniałego spektaklu. Do jego zobaczenia dzieliła nas tylko ostatnia prosta. 

Foto: Kamila

Peleton

Foto: Raku

  Jednym brakowało tchu, inni płynnie ze wspinaczki przeszli we wbieganie. Strome podejście zostało pokonane na wiele sposób, ale każdy z nich łączyło jedno - wszyscy zdążyliśmy przybyć nim przedstawienie dobiegło końca. Na krańcu wzgórza stanęliśmy jak wryci z aparatami w ręku i podziwialiśmy, gdyż istotnie było co podziwiać.
  Rozciągająca się tu panorama zachwycała. Za spiczastymi szczytami Miedzianki prędko znikała krwista plamka - to samo wielkie Słońce, które jeszcze kwadrans temu ścigaliśmy. Teraz ledwie było je widać. 

Garść widoków z Sosnówki
Foto: Kamila

W stronę Słońca

Ostatnie chwile dnia

  Tymczasem na sąsiedniej polance, ludzka wieża rosła w oczach. Wdrapywali się kolejni śmiałkowie, chcący sięgnąć jak najwyżej. Niebawem gotowy był już drugi poziom. Szóstka wspaniałych zapomniała jednak o najważniejszym - solidnej podstawie. Zamiast niej były trzęsące się z wysiłku ręce. Kluczowe utrzymanie równowagi wnet zostało zaburzone. Nie wyglądało to za dobrze. 
Nagle doleciał krzyk tłumiony atakiem śmiechu:
- Dłużej tak nie wytrzymam! 
Chwilę potem konstrukcja runęła niczym domek z kart i wszyscy którzy wcześniej ją współtworzyli, teraz leżeli w trawie dusząc się ze śmiechu. Tak właśnie powitaliśmy bezgwiezdną noc. 
  


  Drogę rozświetliły czołówki. Rozpoczął się chaotyczny taniec migoczących świateł. Daleko im było do samochodowych reflektorów. Wszystko to, co znajdowało się poza ich zasięgiem, tonęło w przepastnym mroku. Choćby rozpięta na całą szerokość drogi pajęczyna - delikatna i trwała zarazem. Widoczna stawała się dopiero, gdy o mały krok się w nią nie wpadło. 
  Trzeba wiedzieć, że jeśli któraś z dziewczyn zgarnęłaby czającego się na pajęczynie ogromnego krzyżaka, piskom i krzykom nie byłoby końca. One z kolei doprowadziłyby do wybudzenia znacznej ilości mieszkańców wioski. Sam pająk zapewne przestraszyłby się całą sytuacją najbardziej ze wszystkich, ale i zdziwił, że w końcu udało mu się coś złapać. Jedyny problem w tym, że jego ofiara byłaby wielokrotnie większa od niego samego. Tak więc dbając o nocny komfort mieszkańców oraz zdrowie psychiczne pająka, na przód zostali wypuszczeni najodważniejszy, których zadaniem było ostrzeganie pozostałych przed czyhającą pajęczyną.

  Kwadrans potem na horyzoncie spostrzegliśmy jasną plamę. Sprawiała wrażenie jakby zbliżała się w naszą stronę. Wkrótce wiadomym stało się, że wcale nie jest to złudzenie, a plama to tak naprawdę latarka. Wydawała się jednak jakaś taka inna, nie nasza. Pewne było również, że latarka musi mieć swojego właściciela. Tylko kto mógł nim być i przede wszystkim co ten ktoś robił w miejscu takim jak to, o tak późnej porze? 
  Spodziewaliśmy się wściekłego rolnika, który zwabiony głośnymi odgłosami naszej grupy, chciał przegonić nas ze swojego pola. Zawsze też mógł być to jakiś seryjny morderca, ale nawet jeśli, to on był sam, a nas trzynastka i to bynajmniej nie pechowa. Wśród tej trzynastki kilka osób ze scyzorykami, podtrzymujących kielecką tradycję i jedna z nożem, któremu bliżej było do maczety niż do czegoś, czym kroi się ogórki na sałatkę. Zapomniałbym jeszcze o tych, których sam wygląd mógł budzić strach. Wszystko to składało się na optymalne poczucie bezpieczeństwa.
  Zarys tajemniczej postaci stawał się coraz wyraźniejszy, a sama postać coraz większa. Po chwili zostaliśmy oślepieni światłem latarki. Latarki, która jak się okazało, nie należała ani do rolnika, ani do mordercy, tylko zwyczajnego miejscowego, który widząc wędrujących piechurów ruszył im z pomocą. Pomocą? Niby przed czym? 
   Nie wiem jak to jest, ale gdy lądujemy w tarapatach, prawie zawsze znajduje się jakaś dobra dusza, która chce uratować nas z opresji. Tym razem ścieżka, którą podążaliśmy według tego, co mówił mężczyzna, miała wkrótce zniknąć na rzecz gęstwiny chaszczy nie do przedarcia. Mężczyzna udzielił nam więc pewnej wskazówki: trzymajcie się krzaków, tak, abyście zawsze mieli je po prawej stronie, to na pewno się nie zgubicie. Wydaje się niby proste, lecz nocą nic takie nie jest. 
  Podziękowaliśmy cichemu bohaterowi i udaliśmy się we wskazanym przez niego kierunku. Niebawem pojawiły się i same krzaki. Potem nieco więcej krzaków, a na koniec zarośla. To czym szliśmy ciężko było nazwać ścieżką. Ale imitacją ścieżki już owszem. Jednak nawet i ona po czasie się skończyła. Tym sposobem nie uniknęliśmy przedzierania. Sprężyste gałęzie uginały się, a następnie strzelały. Trzeba było uważać, by ktoś przypadkiem nie dostał z liścia. Po niezwykle długich czterech minutach gąszcz ustał, a nam ukazała się dróżka. Dokładnie ta sama dróżka, którą mieliśmy iść od początku. Eh...
  
  Dalej miało być już spokojnie, bez nieplanowanych przygód. I istotnie było do czasu, kiedy nie znaleźliśmy się w Jedlnicy. 
 
Chemiczny wykład Makumby w drodze na Żebrownicę

Foto: Kamila

- Chodźcie śmiało! Jest nas mało! Chodźcie śmiało!
  Okrzyki nie cichły. Sytuacja stawała się coraz bardziej dynamiczna, a wkoło przetaczał się niepokój. Nas trzynastka. Ich nie widomo ilu, może tylu samo, może więcej. Siedzimy pod mostem niczym bezdomni. W ciszy. By przypadkiem nie wywiązała się nikomu niepotrzebna bójka. I czekamy, nie mając pojęcia co wydarzy się za chwilę. Znaleźliśmy się w potrzasku...

  Jedyna droga prowadziła przez most przerzucony nad rzeką Hutką. Tuż za nim stała wiata, z której dobiegały niepokojące okrzyki. Przejście obok niej było nieuniknione. W takich chwilach przez głowę przelatują te same myśli. Na co nam to było? A mówili, żeby zostać w domu, gdzie najbezpieczniej. Ale jesteśmy gdzie jesteśmy, nie możemy czekać w nieskończoność. Może zbytnio dramatyzuję.
  Plecaki z powrotem wylądowały na zmęczonych już ramionach i poszliśmy, zwartą grupą, śledząc dokładnie wzrokiem prawy brzeg mostu. Od wiaty dzieliło nas tylko kilkadziesiąt metrów.
- Patrzcie harcerzyki jakieś! - wykrzyknął jeden.
Nie reagowaliśmy, szliśmy jak w transie. Byle się nie odwrócić, byle już znaleźć się w lesie. Koniec końców nie stało się nic. Znów czuwało nad nami szczęście.

  W lesie zastaliśmy księżyc w nowiu. Z oglądania drogi mlecznej wyszło nici, a i same gwiazdy, choć chciałoby się powiedzieć, że rozświetliły firmament, w rzeczywistości były jakieś takie wyblakłe i nieliczne. To jednak nie przeszkodziło nam, by zatrzymać się na dłużej, zadrzeć głowy w niebo i spoglądać w bezkres wszechświata.
  Mknąc (faktycznie pędziliśmy) wapiennym grzbietem Grząbów Bolmińskich, wsłuchiwaliśmy się w przyjemne cykanie świerszczy. Pojęły one doskonale, że najlepszą formą komunikacji w nocy jest dźwięk. 
  Nocny odcinek dobiegał już końca. Zmęczenie narastało. Każdy, absolutnie każdy, marzył tylko o jednym. Tym czymś był jakże potrzebny SEN. 

Foto: Raku

Światła mroku. A dalekoo z tyłu cementownia Małogoszcz

  Na Miedziankę docieramy w komplecie na 2:30, po ponad sześciu godzinach męczącej, ale i cudownej zarazem wędrówki. Tam plecaki zostają opróżnione ze wszystkiego, co będzie za moment pełniło funkcję tymczasowego legowiska. Same legowiska... no cóż niezwykle skromne, zrobione na prędce. Jakaś karimata, folia, czy koc, na którym da się położyć i oczywiście coś do przykrycia. Byle zachować jakieś resztki komfortu i trochę ciepła. 
  Zasypiamy chwilę po trzeciej, podzieleni na trzy grupki ulokowane w odległych zakątkach góry. Od zapadliska po dawnym polu górniczym, na miejscówce pod spróchniałą brzozą kończąc. Chowając za powiekami dzień pełen wrażeń, powoli docierało do mnie, w jak niecodziennej przygodzie było nam dane uczestniczyć. 
 
  Lekko ponad godzinę później obudziły nas, nie pieszczące promienie wschodzącego Słońca, a irytujący dźwięk melodyjki budzika w telefonie. Irytujący do tego stopnia, że ochota na ciśnięcie tym telefonem napływała samoistnie. Od rzutu skutecznie powstrzymywał brak pewności, czy przypadkiem ten głaz, bądź krzak obok, nie jest przypadkiem kimś z nas w zrolowanym śpiworze.
  Jeśli o same śpiwory chodzi. Wyścibienie nosa spoza jego strefę było nazwijmy to wysoce nieprzyjemne. Nie tak sobie zapamiętałem temperaturę na zewnątrz, kiedy kładłem się spać. Mógłbym przysiąść, że było cieplej. Teraz każdy, zaraz po przebudzeniu, trząsł się z zimna. 

Zielone wyspy pośród morza mgieł

  Uczucie chłodu dodatkowo potęgowała oblepiająca mgła. Gdy wreszcie się rozproszyła, w pełni odsłoniło się tutejsze piękno. Ta baśniowa sceneria, którą tak doskonale znaliśmy z wcześniejszych wojaży. Zrobiło się nieopisanie cudownie. A potem było tylko cudowniej i cudowniej. W końcu tarcza Słońca wynurzyła się zza wzgórz w pełnej krasie. Przyglądaliśmy się temu wszystkiemu opatuleni, z na wpół otwartymi oczami, domagającymi się jeszcze choć trochę drzemki. Spojrzenie trwające kilka minut, zmieniło się we wspomnienie bliskie naszym sercom, w których bez wątpienia zadomowi się na wiele, wiele dłużej.

Foto: Raku


Foto: Raku

  Spust migawki uruchomił samowyzwalacz. Czerwona lampka zaczęła mrugać. Ustawialiśmy się w pośpiechu, czekając na Bartka, który rzucił się w pogoń. Miał 10 sekund na to, by pokonać drogę dzielącą siostrzane wierzchołki. Zdążył. Pstryk!
  Śledząc wzrokiem pozostałych widziałem rysujący się na ich twarzach uśmiech, przyćmiewający wszystko dookoła. Te wszystkie trudy, zmęczenia. Nie potrzebowaliśmy żadnych słów. On mówił wszystko. Byliśmy świadkiem czegoś niesamowitego. Na naszych oczach otwierał się pewien nowy rozdział, do którego drzwi, były dotychczas jedynie ledwo uchylone. Dzisiaj otworzyły się na oścież. Unikalne doświadczenie, którego nigdy przedtem nie doświadczyliśmy. Euforia w czystej postaci. 

Foto: Statyw

Foto: Statyw

  Ze snu na dobre budził się wciąż zaspany tak jak my poranek. Pierwsze ze wschodzących promieni urządziły nam prywatny pokaz laserowy. Ostre słupy światła wcinały się w resztki mgły, a następnie rozczepiały na pojedyncze wiązki. 
  Euforia, która przed momentem jeszcze wśród nas gościła, prędko zdążyła przerodzić się w smutek. Doskonale wiedzieliśmy, że tuż za Miedzianką, nasza przygoda dobiega już końca... 

Pokaz laserowy

Królowa świętokrzyskich gór muskana przez pierwsze promienie

Koncertujący trznadel