Obserwatorzy

Popularne posty

sobota, 22 czerwca 2019

Wycieczka nr 40: ROGACI STRAŻNICY PAŁACU


21.06.2019

Skład: Brajan, Locht, Raku i Ja

Trasa: Bałtów - Rez.Ulów - Bałtów, Zarzecze - Jura Park Bałtów, ok. 10 km

Czerwcowe powietrze gęstniało. Jeszcze nie tak dawno wystrojeni w garniaki, krawaty i wypastowane laczki odbieraliśmy nagrody z rąk nauczycieli za sukcesy w nauce. Tego dnia, szczytem mody była co najwyżej flanelowa koszula wymiętolona czterogodzinną podróżą. Podróż męczyła, bez wątpienia. Upał potęgował ten stan, a trudny teren wąwozu w jakim przyszło nam wędrować tylko piętrzył problemy. Brak pewności kosztował bolesne otarcia, nieraz i zjazdy po dywanie liści. Bieg czasu wtedy zawrotnie przyspieszał, świat gubił ostrość, a powykręcane twarze prześcigały się w skrajnych emocjach. 

Nim na dobre wydostaliśmy się z objęć dziczy, zdążyliśmy zapomnieć o jedynym, prawdziwym celu zapuszczania się w ten nieprzyjazny zakątek: o rzadkich kwiatkach. 


Oblaczek granatek

Tojad mołdawski

Pokonawszy wystrzyżony pagórek, weszliśmy do parku. Pękate buki zdawały się być zastygnięte w czasie z resztą jak wszystko tutaj. Nikt nie pamięta kiedy porzucone, następnie zapomniane, zdążyło obrócić się w sypiące się ruiny, oddać się w niewolę dzikiej naturze. 

Kaplica pochodząca z XVIII wieku

Pchnęliśmy delikatnie, resztę zrobił pęd powietrza. Drzwi skrzypnęły ochryple. Wsunęliśmy się przez powstałą szparę. Głowy dotąd nieruchome, w zachwycie zaczęły obracać się na lewo, na prawo, zadzierały ku górze. Niesamowite, ruiny okazały się być dawną kaplicą, która na zewnątrz wypruta z piękna skrywała drogocenne wnętrze. Właśnie patrzyliśmy na malowidła liczące ponad trzysta lat. Mogliśmy bezkarnie ich dotknąć. Żaden z pracowników muzeum nie pogroziłby nam palcem. Wyblakłe sylwetki wzgórz, kościelnych wież z trudem przebijały się przez grube warstwy odpadającego tynku. Zostawione same sobie. Bóg jeden wie ile przeżyły. 




Jeszcze z drogi widzieliśmy jak jego blaszany dach wyłania się bardziej i bardziej i pobłyskuje ponad korony drzew. Nareszcie po raz pierwszy mogliśmy zetknąć się oko w oko z pałacem w pełnej okazałości. Kunszt architekta przetrwał próbę wieków. Przyćmiewał opłakany stan samego pałacu, któremu bliżej było do zdewastowanej rudery niż luksusowej rezydencji. A mimo to coś zapraszało, by zajrzeć, wpaść choć na moment. Tylko jak tu dostać się do środka, kiedy u progu głównego wejścia, pod sklepieniem klasycystycznych kolumn wyleguje się bydło szkockie ? 



Łatwo nabrać się na ich z pozoru łagodne uosobienie. Tu niby uroczo zagryzają trawkę, ogony jak bicze przeganiają chmary zlatujących much, a kątem oka uważnie śledzą twój najdrobniejszy ruch. Nad zniewieściałą grzywką sterczy para rogów z pomocą których bez trudu nadzieją ofiarę jak szaszłyka. Są w ciągłej gotowości, by zerwać się do szarży. W wyścigu startujesz od razu z przegranej pozycji. Jeden taki byk potrafi rozpędzić się nawet do 40 km/h, a co dopiero starcie z całym stadem. Nie masz cienia szans na przeżycie. Czy nadziany, czy zadeptany to bez znaczenia i tak po czymś takim nie będziesz nic czuł. 

Strażnicy pałacu


Ostatecznie do środka udało nam się dostać poprzez kwadratowy otwór w piwnicach ześlizgując się po drewnianej skrzyni wspartej o ścianę. Nie umknęło to uwadze strażników pałacu, którzy w tym czasie zdążyli nas już okrążyć. Znaleźliśmy się w potrzasku. 

A tutaj Brajan schodzący do piwnic

Od trupio bladych murów wiało chłodem. Prześlizgaliśmy się po wąskich korytarzach bezszelestnie jak duchy. Różniły nas od nich tylko łomocące ze strachu serca. Cisza ucieleśniała lęki, których podłożem była bujna wyobraźnia. Pomieszczenia skąpane były w ciemnościach. Wszystkie? Nie! Jedną, malutką komorę rozświetlał słup dziennego światła. Wpadało ono zakratowaną szparą naśladującą okienko. Ciekawość nakazała podejść bliżej, zbadać. A kiedy zebraliśmy się na odwagę by to zrobić, z głębi szpary dostrzegliśmy przyglądające się nam śliskie, pełne blasku oczy. Należały do byków, które z typową sobie manierą przeżuwały wyskubaną trawę. Wyglądały na równie poruszone widokiem czwórki nastolatków w piwnicy, co my ich parskającymi nozdrzami tuż nad naszymi czuprynami. Trochę się sobie nawzajem poprzyglądaliśmy, po czym każde odeszło w swoim kierunku.

Foto: Raku


Pozostało ostatnie niezbadane pomieszczenie. Początek brały tu wysłużone schody, które skrzypiały pod ciężarem najdrobniejszego kroku. Ich serpentyna zaprowadziła nas pod obskurne drzwi. Spróbowaliśmy pociągnąć za klamkę, jednak drzwi ani drgnęły. Wyglądało na to, że musimy zawrócić do otworu, którym weszliśmy do piwnic i spróbować sił gdzie indziej. 


Oglądanie pałacu z zewnątrz było jak przyglądanie się zamkniętemu pudełku adwentowych czekoladek. Doskonale wiedziałeś, że w środku schowane są pyszności, lecz nie mogłeś się do nich dobrać. Wyczekiwałeś dnia, w którym bez żadnych konsekwencji będziesz mógł otworzyć okienko i skosztować smakołyków. Z tą różnicą, że tutaj wszystkie okna pozostawały zamknięte. Przed laty zabito je dechami w celu zabezpieczenia przed wtargnięciem złodziei. Tyle tylko, że tu nie było już co kraść. Złomiarze dawno wynieśli co chcieli. Przez takich jak oni cierpi bogu ducha winny eksplorator zmuszony do nabrania zwinności dachowca jeśli chce jeszcze cokolwiek zobaczyć. 

Foto: Raku


Wnętrze jednej z sali. Zdjęcie zostało zrobione przez szparę w deskach
Foto: Raku

Nie udało się. Ponieśliśmy osobistą porażkę. Najtrudniejszym chyba było pogodzenie się i wypełnienie poczucia niedosytu nadzieją. Prawdę mówiąc dalsza podróż była jak zagadka, a kolejne kilometry jak wskazówki, które nas do niej miały zbliżyć. Jeszcze tyle mogło się zdarzyć. Nic straconego.

Po obu brzegach ulicy osiadła szeregowa zabudowa. Ponad dachówkami kwadratowych domów i jeszcze wysoko nad zwisającymi przewodami elektrycznymi górowały skaliste zęby. Wydzierały z gąszczu pożerających je zarośli. Jako, że niczego bliższego wyglądem gór w okolicy nie było, to i te skałki wydały się ciekawe. 


Foto: Raku

Do skał prowadziła ścieżka, która z czasem przemieniła się w drewniane schodki. Rzadko kto tędy łaził prócz wspinaczy, o czym przypominały gałęzie drzew, które niczym szpony próbowały zagarnąć ścieżkę na własność. Z rzadka przebijała się panorama Bałtowa. Widać było kościół, tuż za nim wygolony pagórek, a nawet nieosiągalny pałac. Doskonale widać było też nadciągające chmury, jednak oczy zdawały się być za bardzo pochłonięte wspinaczką, by to dostrzec. 


Foto: Raku

Bliżej południa pociekły pierwsze krople. Początkowy kapuśniaczek w mgnieniu oka przybrał postać rzęsistej ulewy. W odpowiedzi na deszcz Raku chwycił za parasol. Parasol jeden, nas czwórka. Z matematyki nigdy prymusem nie byłem, ale to fizycznie skazane było na porażkę. Szczęściem napatoczyła nam się nisza skalna, pod którą to zamierzaliśmy przeczekać ulewę.

Przycupnęliśmy więc na zwałowisku mieszaniny błota i gliny. Nasiąknięta wodą ziemia usuwała nam się spod nóg. Nisza dawała tylko nieznaczną osłonę przed szalejącym żywiołem. Deszcz zacinał z północy. Krople bębniły o napiętą tkaninę parasola z siłą wystrzelanych pocisków. Wkrótce wszystko ociekało wodą. My również. Nie mogliśmy czekać tak w nieskończoność. Tak jak wiatr w podmuchach porywał parasol, tak my daliśmy porwać się wędrówce. 



Pogoda z nas zakpiła nie pierwszy i ostatni raz. Bowiem gdy znaleźliśmy się pod suchym dachem dziwnym trafem ulewa natychmiast ustała, wyszło Słońce i zaczęło prażyć na nowo. W grotach jednak to nie problem. Tu zawsze można liczyć na niezawodny chłodek, coś w rodzaju klimatyzacji, jakiej nikt nigdy nie wyłącza, bo i po co.

Rozłożony parasol zostawiliśmy do wyschnięcia w otworze wejściowym, a sami zapuściliśmy się na eksplorację podziemnych wnętrz. Przestronności grot pozazdrościłby niejeden apartament. Przechadzanie się wśród wysokich filarów ciosanych w białym marmurze i korzeni przerastających strop niosło ze sobą prawdziwą ucztę dla zmysłów. 


Skalne filary


Skoro o uczcie mowa, co tu kryć wszystkie te wpatrzone w nas pół godziny później pyski, wąsy, rozwarte paszcze, dzioby były wygłodniałe i widziały w nas kogoś, kto w tej kwestii odmieni ich los. Ubrane w karnawałowe, barwne maski łypały maślanym spojrzeniem zza krat, łakomiły się wyuczonymi przez lata sztuczkami. Ale nie z nami takie numery. Nie po to wydałem dwie dychy na wejście do zoo, żeby wydawać kolejnego piątaka na garść karmy, albo dzielić się z makakiem moją ostatnią bułką. Ja rozumiem, że zagrożony wyginięciem, ale to samo może powiedzieć mój żołądek, który nie jadł od sześciu godzin. 

Zoo nie zwiedziliśmy, my przez nie przebiegliśmy w obawie, że zbyt długie gapienie się na skaczącego lemura przekreśli powrót do domu. Bieg po autobus w ostatniej fazie przerodził się w bieg w ulewę z tłukącym gradem. A i jazda autobusem napawała lękiem, że zaraz się rozklekocze, albo deszcz dudniący o szyby wedrze się do wnętrza. Spóźnieni dojechaliśmy wreszcie na stację i wtedy burza postanowiła o sobie dać znać.

Koronnik szary

Makak berberyjski

Ten strasznie zabawny i skoczny malec, nie raz wystawiał łebek za kraty

Nie nastąpiło żadne ostrzeżenie. Błyskawica rozdarła poszycie skosmaconego koca chmur, przeszyła ponure niebo i trafiła w maszt radiowy budynku obok. Uderzenie w blaszany gong rozniosło się echem. Nagły huk sprawił, że odruchowo wskoczyłem na ławkę, podkurczyłem nogi. Skulony w sobie z niepokojem wyczekiwałem następnego grzmotu jak pies w sylwestra w przerwie między wybuchami fajerwerków. Ale zamiast kolejnego grzmotu uszy przewiercił ryk strażackich syren nadciągający w miejsce wybuchu pożaru. 

niedziela, 16 czerwca 2019

Wycieczka nr 39: JEJ WYSOKOŚĆ CZUBATKA


15.06.2019

Skład: Kędzier, Brajan, Locht, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Bocheniec - Czubatka - Bolmin - Jedlnica - Korzecko - Chęciny, ok. 21 km

Ewolucyjna przeszłość ciągnie człowieka do harców wśród koron drzew. Czasem lubi on od tak pokołysać się na gałęzi, opleść każdą z kończyn pień i wyjrzeć wzrokiem na to, co przez gęstwinę z dołu zdawało się nieuchwytne. A przynajmniej my tak mamy. Nieraz odnoszę wrażenie, że podczas wycieczek wychodzi z nas ta prymitywna, małpia natura. 

Foto: Raku

Widoki w kierunku wschodnim
Foto: Raku

Zaraz po opuszczeniu szlaku kontrolę przejęła obezwładniająca dzicz. Beztroskie łażenie przeszło w niepamięć. Zaczęła się walka z naturą i wzrastającym upałem. Mimo wczesnej pory z trudem łapało się oddechy. Nawet one zdawały się być duszne. Listowie oblepiało twarze, gubiliśmy zmysł orientacji.  Pierwszy na przodzie taranował, następny ugniatał, by mogli przejść kolejni. Na niewiele się to zdało. Gąszcz na swój sposób odradzał się, zamykając za plecami ostatniego z grupy zwartą, zieloną kurtynę. 

Wreszcie jednak natrafiliśmy na tyci prześwit. Za siatką maskującą złożoną z liści i bujnych krzewów przebijał się mur białych skał. Pozostało wdrapać się na jego postrzępiony grzbiet. 

Dolny otwór tworzący bramę do dna studni

Grań była miejscem osobliwym. Wyglądała jak wyizolowana skalna wysepka, która osiadła pośród morza zieleni. Znad przepaści wyrastały karłowate sosny o gałęziach powykręcanych w nierealne kształty. Pachniało dziką różą.
Wędrówka wąziutką granią za nic w świecie wędrówki nie przypominała. Ocierała się o granicę balansowania, a parkouru. Zdarzało się, że jedyną szansą na ruszenie się wprzód było oddanie skoku nad przepaścią w nadziei, że się doleci i żaden z kolczastych krzaków nie pochwyci cię w locie.


W tym miejscu przepaść miała dosyć dużą ekspozycję i wysokość około 10 m

Mała Dziurawa Studnia widziana z góry

Zbliżała się dziesiąta, gdy połowa z ekipy rozsiadła się wygodnie pośród konarów rozłożystego dębu i rozpływała nad smakiem yerby. Z poziomu wiszącej ambony mieli oni doskonały widok na harce tej bardziej nieokiełznanej części paczki. Trwało to najwyżej kilka siorbnięć z matero, a na śródleśnej polanie zaczęła mieć miejsce błazenada nosząca znamiona tubylczych obrzędów. 

Stanęliśmy naprzeciw siebie ja, Brajan i Kędzier. Każdy w równych odstępach od kompana z lewej. Byliśmy jak trzy wierzchołki niewidzialnego trójkąta. Jak rewolwerowcy rodem z dzikiego zachodu. Czekaliśmy aż padnie komenda. Tętno przyspieszało, napływało gorące podniecenie, patrzyliśmy po sobie i wtedy niespodziewanie dla wszystkich wrzasnąłem. Zaczęła się niebezpieczna rozgrywka pozbawiona zasad i logiki. 
Wybiłem się sprężyście z ziemi, a gdy byłem już wystarczająco wysoko w powietrzu, zamachnąłem się, po czym uwolniłem zacisk dłoni. Postawiona na sztorc dzida wzniosła się wysoko nade mnie i poszybowała ku niebu kręcąc się wokół własnej osi. Był to sygnał do ucieczki. Naraz rozbiegliśmy się na trzy strony świata. Ile wlezie, by nie dosięgnął nas deszcz opadającej dzidy. 

Bugli,Raku i Locht na starej ambonie

Na dole też się nie nudziliśmy...
Foto: Raku

Z racji, że ogólnych zasad nie ustaliliśmy na wstępie zabawy, przegranego wyłoniliśmy drogą głosowania. I tu bez fajerwerków. Padło na mnie. W ramach kary zostałem nawleczony na tą samą dzidę i niczym upolowana zdobycz, przeniesiony tak daleko jak pozwalała na to wytrzymałość dzidy. Na moje szczęście dzida na krótko po dźwignięciu mnie pękła z trzaskiem. A wszystkiemu temu przyglądał się bacznym okiem pracujący na sąsiednim polu rolnik. On też wskazał nam później drogę do kolejnego miejsca, które podobno niedawno nam zamurowano. 

Foto: Raku

No, ale jak zamurowano? Tak zwyczajnie. Zabytkowy dwór obronny przeszedł w ręce prywatnego właściciela. Ten uznał, że zwiększy jego obronność zamurowując wszelkie możliwe okna, szczeliny i otwory. Bo jak robić to z rozmachem. Jak postanowił, tak też zrobił. Chłop poniosła fantazja i do remontu użył o zgrozo czerwonej cegły. Nie ma się więc co dziwić na widok wybitych klinkierówek - świadectwa irytacji tych, którym szpetota nie była obojętna. 


Słońce sięgnęło zenitu. 32°C w cieniu żaliła się apka pogodowa. Spiekota sączyła się przez niebo i nie napotykając na swej drodze żadnej przeszkody, choćby pierzastej chmurki - wypalała skórę. Już się nawet nie pociliśmy. Nim pot zdążył wydostać się przez pory w skórze, zdążył wyschnąć. Wyprażone w ogniu Słońca trawy przybrały słomkowy kolor. Nieliczne powiewy wiatru niosły ze sobą chwilę ukojenia. Tak naprawdę tylko dzięki gąsienicom, które zwisały z łodyg kołyszących się na wietrze, byliśmy w stanie rozstrzygnąć, że wieje z południa. Widok lasu na falującym horyzoncie uśmierzał ból wędrówki i zwracał utracone siły.

Piękne widoki podobnie jak upał nas nie opuszczały

Gąsienica barczatki pierścieniówki


Co prawda w lesie zyskaliśmy upragnione schronienie w cieniu, jednak w pakiecie z kąsającymi komarami. Nachalni krwiopijcy zlatywali chmarami, a następnie zbijali w kłęby uprzykrzając jakikolwiek przystanek. Nie było innego wyjścia jak iść i w żadnym wypadku nie przystawać. Chyba, że chciało się zostać zeżartym żywcem.
I las się skończył. Powróciły gorące, otwarte przestrzenie. Mętne spojrzenia goniły za skrawkiem ciemnej plamy rzucanej przez drzewa, słup, znak drogowy, grubego kolegi po prawej. Zadowoliłyby się dosłownie czymkolwiek, ale i tego czymkolwiek nawet nie było. Upał powoli kreślił na nas krzyżyk.


Godzinę później, choć przysiągłbym, iż trwało to wieki nadarza się okazja. Dowiadujemy się o istnieniu niewielkiej jaskini. Bez zastanowienia we czwórkę bierzemy się za poszukiwania, pozostała dwójka dogorywa na asfalcie - brak im już sił. Tropy prowadzą nas wzdłuż rozpadającego się płotu. Dalej ścieżka wiedzie pod wychodnię skalną. I mamy tą swoją jaskinię. Wystarczy tylko przywiązać linę i jak praprzodkowie, którzy ganiali za mamutami zapuścić nura do ciemnej pieczary.

Wejście do Schroniska Szklarków

Może nie takiej znowu ciemnej. Z latarkami to zadanie znacznie prostsze niż, kiedy przyszłoby nam działać z prehistorycznymi pochodniami. Wślizgujemy się więc wreszcie. Jest niewyobrażalnie lepko, zalatuje stęchlizną, lecz każda z tych niedogodności chowa się w obliczu nierealnego chłodu. Zażywamy jaskiniowej kąpieli. W momencie gdy pozostanie na zewnątrz ukropu grozi zamienieniem się w stek o najwyższym stopniu wysmażenia, tam pod ziemią niezmiennie panuje lodówka. Ponad 20 stopni różnicy daje orzeźwienie lepsze niż w reklamach Hallsów. 



czwartek, 13 czerwca 2019

VI Wyprawa Jaskiniowców Świętokrzyskich: 15 M POD ZIEMIĄ


9.06.2019

Skład: Oliwka, Locht, Raku i Ja

Trasa: Chęciny - Jaskinia Piekło - Czyściec - Rez. Góra Żakowa - Sztolnia "Dziurawa Szczelina" -Chęciny

Niebezpieczeństwo, adrenalina i ciekawość, sprawiają, że niektóre chwile pamięta się do końca życia. Czasami jednak nawet dla "amatorów mocnych wrażeń", bywają one za mocne.

Podobno na internecie jest wszystko. Nie do końca mogę się z tym zgodzić, ale dzięki niemu po raz kolejny odnaleźliśmy miejsce, o którym jeszcze do niedawna nie miałem bladego pojęcia. Około miesiąc temu, dowiedziałem się o tym, że na Górze Żakowej, znajduje się drugie (zaraz po Miedziance) nagromadzenia sztolni i innych pozostałości górnictwa kruszcowego w naszym regionie. Wycieczka odbyła się dosyć nietypowo, bo w niedzielę. Wczesna zbiórka pozwoliła nam dotrzeć na miejsce jeszcze przed największym upałem. W Chęcinach byliśmy już na 7:30. Dalej szlakiem niebieskim, przez kolorowe, pełne chabrów i czerwonych maków pola, wkroczyliśmy na Górę Wsiową.

Podchęcińskie łąki

Foto: Raku
Kąkol polny

Podkolan biały

Foto: Raku

Niedługo potem, po pokonaniu skalnego urwiska, dotarliśmy pod otwór Jaskini Piekło.


Przy głównym otworze



Nie mieliśmy jednak zbyt dużo czasu, dlatego jej zwiedzanie zajęło nam zaledwie kilka minut.



Pozostałości szaty naciekowej
Później od razu zaczęliśmy szukać otwartych sztolni. Okazało się, że pierwsza z nich znajduje się zaledwie kilkadziesiąt metrów od jaskini. Szyb prowadzący do niej okazał się jednak dla nas zdecydowanie za głęboki, jak na początek przygody z technikami schodzenia po linie. Postanowiliśmy więc zostawić go ewentualnie na później, ale w rezultacie potem nie mieliśmy już czasu, by do niego wrócić.


Okolice szybu nadawały się idealnie na przeprowadzenie lekcji kursowej w zakresie wiązania podstawowych węzłów, co było niezbędne w późniejszym etapie trasy.

Kursanci podczas wiązanie ósemki

Gnieźnik leśny

Foto: Raku
Nowo poznane umiejętności sprawdziliśmy w ok. 3-metrowej głębokości szybie. W nim także postanowiliśmy wypróbować naszą drabinkę, która kompletnie nie zdała rezultatu.

Foto: Raku

Jak zawsze do najcięższych zadań posyłają albo Mnie albo Makumbę :)
Foto: Raku


Na dole znajdował się kolejny otwór prowadzący do środka jaskini
Krótki trening pozwolił na lepszą organizację podczas kolejnej próby zejścia. Następnie ruszyliśmy w kierunku Jaskini Czyściec.

W drodze
  Foto: Raku
Po kilkunastu minutach błądzenia, wreszcie dotarliśmy do grupy skałek, w których się znajdowała. Chwilę potem byliśmy przy pozostałościach jednego ze średniowiecznych łomików.


Stary łomik
Weszliśmy w ten sposób wprost do lasu, w którym znalezienie jakiejkolwiek ścieżki graniczyło z cudem. Gdy w końcu weszliśmy na niewielką dróżkę, w przydrożnych krzakach wypatrzyłem coś brązowego. Podszedłem troszkę bliżej i  zobaczyłem młodziutką, przestraszoną i skuloną sarenkę.
By jej nie niepokoić po zrobieniu kilku zdjęć, odszedłem.

Malutka sarenka


Niebawem z powrotem znaleźliśmy się na szlaku niebieskim, którym mogliśmy kierować się cały czas od jaskini.

Lilia złotogłów
Tutaj zaczęły pokazywać się pierwsze większe szpary i pola górnicze.

Jedna ze szpar górniczych
Za kilka minut znaleźliśmy kolejną sztolnię, lecz tym razem postanowiliśmy do niej wejść.
Była ogromna i naprawdę głęboka!

Ja podczas schodzenia na dół...
Foto: Raku

i Locht, który mnie asekurował
Foto: Raku
Od razu zaczęliśmy obmyślać plan jak dostać się na sam dół. Kiedy lina i nasze uprzęże były już gotowe, jako pierwszy postanowiłem zagłębić się w niekończącą się czarną otchłań.
Po około 2,5 metra schodzenia po linie, dotarłem do pierwszej półki skalnej. Znajdowałem się teraz nad ponad trzymetrową dziurą prowadzącą na niższy poziom, gdzie musiałem się dalej dostać.


Przepaść

Było to jednak niezwykle trudne z powodu dosyć niestabilnych i co chwila spadających kamieni. Postanowiłem więc wybrać drogę prowadzącą górą. Po pokonaniu niewielkiego mostku skalnego, czekała mnie zapieraczka 2-metrową ścianą. Na szczęście wszystko poszło tak jak planowałem i tym samym znalazłem się pod mostkiem, po którym jeszcze tak niedawno chodziłem. Znajdowało się w nim mnóstwo zaklinowanych głazów, które stwarzały ogromne ryzyko obsunięcia się w każdej chwili. Chcąc to miejsce mieć już za sobą, pośpieszyłem się z usuwaniem niepotrzebnej warstwy liści, po których przy chwili nieuwagi mógłbym spaść na sam dół. Szybko udało mi się dotrzeć do bocznego korytarzyka, w którym bezpiecznie poczekałem na asekurującego mnie z góry wspólnie z Rakowem Lochta. Po jakimś czasie byliśmy już we dwójkę.

Locht schodzący szybem



Po wciśnięciu się w niewielką szczeliną dotarliśmy do kolejnego szybu

Nad nim znajdowały się dwa otwory w stropie, przez które wpadało światło do wnętrza

Mogliśmy więc schodzić na kolejny poziom. Najpierw jednak musiałem usunąć jeszcze większą niż ostatnio warstwę śliskich resztek roślinnych. Tym sposobem odsłoniły nam się skały, tworzące w tym miejscu prawdziwą zjeżdżalnię. By zbyt szybko nie znaleźć się na dnie, zaczęliśmy ostrożnie  schodzić.

Jak widać ślimak winniczek też załapał się na sesję fotograficzną

Dotarliśmy tak do skalnej szczeliny, gdzie czekał nas najtrudniejszy technicznie moment:
ponad 4-metrowa ściana, którą dało się pokonać praktycznie tylko zapieraczką. Nie mogliśmy pozwolić sobie na jakiekolwiek błędy, gdyż skutki mogły okazać się tragiczne. Dziesięć minut później już w komplecie byliśmy na poziomie -2. Znajdowały się tu dwa korytarzyki. Na początek wybraliśmy prawy. Zaraz po dostarczeniu przez Lochta lin, które dał nam z góry Raku i połączeniu ich z pozostałymi, mogliśmy kontynuować eksplorację. Po kilku metrach korytarzyka, sztolnia nabrała jaskiniowy charakter.


Małe stalagmity, polewy naciekowe, mleko wapienne.




To wszystko sprawiało, że w ogóle nie czuliśmy, że jesteśmy w obiekcie wykutym przez człowieka.




Po pokonaniu niewielkiego prożka skalnego, dotarliśmy do zawału, gdzie dalsza eksploracja była po pierwsze bardzo niebezpieczna, a po drugie niewykonalna, gdyż niewielki korytarzyk, który się tam znajdował miał wielkość kratki wentylacyjnej.


Tuż przed zawałem



Foto: Locht





Później z powrotem wróciliśmy do rozwidlenia i zagłębiliśmy się w lewy korytarz. Nie musieliśmy długo czekać, by po kilku metrach oddać pierwsze okrzyki zachwytu. W jednym z bocznych zagłębień zobaczyliśmy niezwykły, ponad metrowej wysokości wodospad naciekowy.

Jedna z największych niespodzianek
Jego biała barwa świetnie kontrastowała z ciemnymi barwami korytarza.



Ostatni poziom sztolni miał jeszcze jedną atrakcję do zaoferowania. Były nim 4 duże szyby, przypominające studnie, którymi wpadało światło z zewnątrz.



To dzięki nim sztolnia zyskała nazwę Dziurawa Szczelina (jest to najdłuższa spośród 21 znajdujących się tutaj sztolni- jej długość to ok. 137 m). Dopiero po spojrzeniu w górę zdaliśmy sobie sprawę, że 15 metrów pod ziemią to bardzo dużo, a my musimy jeszcze wrócić. Pierwszy na górę zaczął wdrapywać się Locht, co chwila przypinając się do kolejnych punktów asekuracyjnych na linie.


Gdy dotarł mniej więcej do połowy drogi, słyszałem, że coś spada na dół. Nie zdążyłem odskoczyć na bok i po mocnym uderzeniu o mój kask, dostrzegłem leżący obok mnie dosyć duży kamień. W tej chwili doceniłem przedmiot na głowie, który być może uratował mi życie lub zaoszczędził zszywania rozciętej głowy. By niebezpieczna sytuacja się już więcej nie wydarzyła, ukryłem się w bocznym korytarzyku. Traf jednak chciał, że i również tam kamienie mnie nie oszczędziły. Tym razem jednak uderzenie było zdecydowanie silniejsze. Do tego stopnia, że przez chwilę straciłem równowagę i zsunąłem się ponad metr w dół po liściach. Podczas tego zdarzenia, na szczęście mojej głowie nic się nie stało. Ucierpiała jednak moja prawa noga. Najgorsze w tym wszystkim było to, że całą drogę do góry musiałem pokonać z kontuzją. Najtrudniejsza okazała się zapieraczka. Wspinaczka zajęła mi zdecydowanie dłużej niż Kubie, ale to było do przewidzenia. Pełny radości, że nic mi już nie grozi, wydostałem się na powierzchnię. Przyszedł czas teraz na Oliwkę i Bartka, którzy po ponad półtoragodzinnej asekuracji i pilnowaniu naszych rzeczy, nie mogli już doczekać się, by zobaczyć podziemne korytarze.



Ja natomiast z Lochtem ubezpieczaliśmy ich od góry.


Było by to nawet całkiem przyjemne, gdyby nie fakt, że w miejscu, gdzie siedzieliśmy, pojawiły się chmury komarów. Żaden z naszych sposobów nie działał na te niezwykle irytujące owady.

Pozostałe otwory Dziurawej Szczeliny

By odpędzić się od komarów, posuwaliśmy się do różnych sposobów, ale nawet liście przytuli za czapką i siedzenie na drzewie niestety nie pomagało
Po niecałych dwóch godzinach komarzych tortur, mając jeszcze trochę czasu, zaczęliśmy poszukiwania lokalizacji kolejnych sztolni.

Wapienne formy skalne w głębi rezerwatu

Miodownik melisowaty
Otwór prawdopodobnie najgłębszej sztolni Mrocznej Szczeliny (28 m głębokości) 



Wiedzieliśmy jednak dobrze, że dzisiaj już nie zdążymy zobaczyć więcej i w najbliższym czasie musimy ponownie odwiedzić to miejsce i dokładniej poznać jego podziemne tajemnice.