Obserwatorzy

Popularne posty

czwartek, 30 grudnia 2021

Wycieczka nr 103: 60-tka

 06.07.2021

Skład: Kamila, Raku i Ja

Trasa: Skarżysko Zachodnie PKP - Suchedniów - Opal -  Rez. Kamień Michniowski - Wzgórze Barbarka - Orzechówka - Kamionka - Sieradowice-Parcele - Sieradowice Drugie - Śniadka Pierwsza - Bodzentyn - Psary-Stara Wieś - Podlesie - Cerle - Bukowa Góra - Klonów - Barcza - Ściegna - Brzezinki - Masłów Pierwszy - G. Klonówka - Diabelski Kamień - Dąbrówka - Ameliówka - Mąchocice Kapitulne, ok. 62,8 km

KILOMETR ZEROWY

  Parę minut przed szóstą mgła opadła rozpylając się jak zasłona dymna nad taflą zalewu. Wzdłuż przystani dryfowały żaglówki. W zasięgu wzroku pustki, no i my - trójka wariatów realizujących równie szalony pomysł. Bartkowi już się nie chciało, Kamili też, a ze mną było niewiele lepiej. Mimo to szliśmy dziarskim krokiem, wiedząc, że im więcej kilometrów pokonamy teraz, tym mniej zostanie na południe.

   Na horyzoncie wyłonił się biegacz. Wyglądał na takiego zawodowca, który zaczął startować w maratonach, nim na dobre pojął zdolność mówienia. Niespodziewanie zamiast nas ominąć, podbiegł i zagadał z uśmiechem nieschodzącym z twarzy. 
- Szybciej, szybciej droga młodzieży.
Jego słowom towarzyszyło niespokojne przebieranie nogami w miejscu, jakby ktoś go nakręcił. 
- Szybciej nie da rady, bo do przejścia mamy 75 km - odparliśmy ze spokojem.
- Ile!? 
Mężczyzna ewidentnie nam nie uwierzył, albo co gorsza uznał za psychopatów. Spojrzał tylko porozumiewawczo, jego uśmiech prędko zastąpił dziwny grymas, od niechcenia machnął jeszcze ręką i uciekł bez słowa pożegnania, sprawiając wrażenie wystraszonego.



Kąpiel słoneczna

  Niebawem wkroczyliśmy w leśne ostępy. Rosa utrzymywała się tu w postaci kropli zawieszonych na źdźbłach trawy. Tysiące błyszczących kropli wyglądało obłędnie. Jednak to co miłe dla oczu, niekoniecznie musi być przyjemne dla butów, które po kontakcie z rosą zwyczajnie przemokły. Tak rozpoczął się ósmy, nieco wilgotny kilometr wędrówki.

Tunel między dwoma światami

POSTÓJ 

  Pierwszy porządny od dwóch godzin i jakże potrzebny. 
  W sąsiedztwie opuszczonej leśniczówki, trafiliśmy akurat na drewnianą wiatę. Miejsce idealne, by się tam wygodnie rozsiąść, wyciągnąć poczęstunek z plecaka i by wreszcie pokontemplować zapominając o wszystkim i wszystkich. Co jest możliwe, o ile oczywiście ma się czas. My go nie mieliśmy, kurczył się niebezpiecznie. Dziesięć minut przerwy zmieniło się w ulotne mrugnięcie oka. Mrugnięcie, w którym Bartek zdążył się odurzyć i stać się skorupiakiem. Ale po kolei.
 
  Aerozol na niebezpieczne owady i pajęczaki. Jak głosiła etykieta - niezawodny, działa do 8 godzin od  zastosowania. No to psik! Chyba się zacięło, nic nie leci. Trzeba więc potrząsnąć i spróbować raz jeszcze. Po wstrząśnięciu wyleciało o wiele więcej psiiik niż się spodziewaliśmy. Rozpylone wkoło opary, wkrótce dotarły do nas, sprawiając, że chwilę potem zaczęliśmy kaszleć i się dusić. Tym sposobem pierwsza połowa postoju upłynęła pod znakiem duszenia właśnie. Podczas drugiej, mieliśmy się przekonać o skuteczności owego insektowego specyfiku. 

   Bartek wspinał się na drewniane elementy konstrukcji wiaty, aby sobie tam przycupnąć. W końcu z góry świat wygląda piękniej. I kiedy już sobie przycupnął, przypominając przy tym skorupiaka, wówczas nadleciała osa. Najwidoczniej aerozol nie zrobił na niej większego wrażenia, gdyż natychmiast przystąpiła do ataku. Normalnie delikwenta załatwiłoby się machnięciem ręką, jednak siedząc na stropowej belce, kilka metrów nad ziemią, o stracenie równowagi nietrudno. Tak więc Bartek o nokautowaniu przeciwnika musiał zapomnieć. Osa polatała wkoło chwaląc się swym żądłem i szczęśliwie odleciała. Wtedy właśnie postój dobiegł końca, a my zapychając policzki ciastkami, tak jak mają to w zwyczaju chomiki ze znalezionym pożywieniem, ruszyliśmy dalej. 

Leśniczówka Opal


Rusałka admirał

 Wyjeżdżone koleiny pełne błota, kałuże na całą szerokość ścieżki oraz korzenie. To raz się wspinamy, to schodzimy w niewielką dolinkę. Ten odcinek trasy zdawał się nie tyle co biec, a wręcz płynąć i to w sposób niezwykle przyjemny. Koniec końców dotarliśmy do wrót rezerwatu, gdzie czekały znajome skałki i zupełnie nieznajoma drewniana skrzynka z pieczątką turystyczną w środku. Czekał również czarny szlak, który bierze w tym miejscu początek. Ze swymi 1700 metrami długości, może poszczycić się statusem jednego z najkrótszych w Polsce.

Zdjęcie grupowe przy Jaskini Ponurego
Foto: Kamień


 CZARNA DROGA

  Szlak bezdusznie porzuciliśmy u stóp kapliczki, pod którą nas posłusznie zaprowadził. Jeśli wierzyć lokalnym historiom, kapliczkę wznieśli w XIX wieku górnicy z Siekierna, którzy codziennie wędrowali tędy do Suchedniowa. Oj bogatą w widoki mieli oni drogę do pracy: Bukowa, Święty Krzyż w dali.... Dzisiaj ze wzgórza zwanego Barbarką, rozpościera się jedna z piękniejszych panoram na Łysogóry, jaką jest nam dane zobaczyć w tych zakątkach województwa. 

Foto: Kamila

Zwróćcie uwagę na dwa bielinki, które wleciały w kadr. O ile tu jeszcze jakoś pasują, o tyle kiedy postanowią wparować na pierwszy plan zasłaniając sobą wszystko i tym samym psując całe zdjęcie, to już tak niekoniecznie.

  Wiedźcie, że kiedy asfalt przejmuje kontrolę nad drogą nie jest za dobrze. Zwłaszcza w dni takie jak ten. Przy 35 stopniach zaczyna robić się naprawdę groźnie. Wszystko ocieka potem, hipnotyzuje. Górka, która normalnie nie męczy, staję się szczytem możliwości. Ważne, by nie stracić wtedy przytomnego myślenia. 


Nieczynny kamieniołom zaadaptowany na potrzeby miejscowej strzelnicy

Sielsko

  Tak jak zdążyliśmy zapomnieć o smaku ciastek jedzonych w biegu, czy ekscesach pod wiatą, tak bardzo pragnęliśmy zapomnieć o żarze lejącym się z nieba. Ale się nie dało! Nie było nawet gdzie. Drzew jak na lekarstwo, za to pól pod dostatkiem. Co kto sobie zamarzy: truskawki, zboże wszelkiej postaci, wielkochłopskie pyry. Cienia jednak brak. Zgodnie z nawigacją miało go nie być jeszcze przez najbliższą godzinę. Tragedia jakaś. Z utęsknieniem wypatrywaliśmy więc deszczu, albo najlepiej ulewy, tylko takiej porządnej, żeby nas przemoczyło.

  Zamiast tego Słońce prażyło coraz mocniej jak na południe przystało. Plecaki, choć małe, z każdym kolejnym krokiem ciążyły jakby wypchane po brzegi kamieniami. Ubywało też zapasów wody. Jednym słowem nadciągał kryzys. Nie pytał czy go chcemy, czy może z nami iść. Szykował się, by w nas uderzyć, osłabić z resztek sił i skłócić. A trzeba dodać, że kłótnia, zaraz po udarze była ostatnią rzeczą, jakiej w tym momencie potrzebowaliśmy. 

Orzechówka, czyli miejsce, w którym zakochasz się od pierwszego wejrzenia

Na wybiegu

Kod kreskowy

  Tylko iść i iść, nie patrząc przed siebie, by nie przytłaczała nas ta bezkresna czarna nitka asfaltu, to nagrzewanie się bitumicznej masy, która zdaje się oddawać ciepło ze zdwojoną siłą. Coraz trudniej, coraz bliżej. Jeszcze trochę. 
  Obiecałem postoje co 5 kilometrów, tymczasem od 15 idziemy bez przerwy. Ja na ich miejscu, bym ukatrupił takiego przewodnika. Oni jednak byli litościwi, albo zbyt zajęci walką z upałem. Każdy normalny człowiek na moim miejscu zatrzymałby się, przeprosił grupę i zarządził postój. Co robię ja? Krzyczę w niebogłosy pełen radości do dwójki ludzi będących już w stanie agonalnym, że wchodzimy na TĄ górę, którą przed chwilą minęliśmy po lewej stronie. TĄ wznoszącą się ponad pola i wszystkie inne szczyty w okolicy. TĄ górą była Górą Sieradowską. Ci co ją znają, doskonale wiedzą, że wcale ona taka stroma nie jest, ale dla nas była i to wyjątkowo.

  Dysząc ciężko stanęliśmy na szczycie. Pięknie tu było, ale jeszcze piękniej się siedziało w cieniu rzucanym przez sosny. I siedzielibyśmy dalej, gdyby nie okazało się, że centralnie pod nami znajduje się mrowisko. Świetnie jeszcze mrówek nam brakowało.

  W 1984 roku na Górze Sieradowskiej umieszczono kamienną płytę, na której widnieje cytat z ,,Dzienników" Stefana Żeromskiego. Osobiście do pisarza sympatią nie pałam (być może poprzez obrzydzenie jego twórczości szkolnymi lekturami), jednak płyta naprawdę niczego sobie.

Wiatrakowe pola Szerzawy

Okulary przeciwsłoneczne idealne na +1 do wyglądu na zdjęciu oraz pozbycia się wychodzących oznak zmęczenia.
 Foto: Statyw

Widoczki z Sieradowskiej. Z pewnością kiedyś tu jeszcze wrócimy.
Foto: Kamila

  Kilometr numer 26. Dla niewtajemniczonych sklep, a w nim zakupy życia: oranżada, soki i tyle butelek wody mineralnej, ile pomieściły nasze plecaki. Miła Pani ekspedientka pyta co my tacy zmordowani, to kulturalnie wyjaśniamy. Nie do końca jednak zdawała sobie sprawę ile to 75 kilometrów. Może jeśli porównalibyśmy je do odległości dzielącej Kraków i Katowice byłoby znacznie łatwiej wyobrazić jej sobie, jak szalony jest nasz pomysł? Może... My sami niebawem mieliśmy się o tym przekonać.
  


  Minęło 8 godzin od momentu kiedy wysiedliśmy z porannego pociągu relacji Kielce - Skarżysko i każde z nas postawiło swój pierwszy krok. Ten krok był niczym podpis na umowie. Potwierdzał, że doskonale wiemy na co się piszemy i co może z tego wyniknąć. Na razie jednak nieco nam się polepszyło. Zmęczenie odpuściło, a po szybkim postoju, pojawiły się nawet chęci życia.
 Optymizmem powiało niedługo. Uciążliwy asfalt powrócił, a wraz z nim wszystkie znajome problemy. Wizja znalezienia się w lesie widocznym w dali, działała kojąco. Lecz wcześniej musieliśmy pokonać uliczki przysiółka Cerle. Przypominał on wioskę położoną w wysokich (a na pewno wyższych niż świętokrzyskie) górach. Pełno było tu klimatycznych, drewnianych chatek, które przylegały do spadzistego stoku wzniesienia. Brakowało jedynie stadka owiec. 

Robiąc zdjęcie boćkom początkowo myślałem, że uchwycę dwa ptaszyska. Dopiero na komputerze okazało się, że wychyla się również trzecia główka.

Lustro drogowe niezwykle przydatne w przypadku braku selfiesticka pod ręką

Cerle

  Las czule objął nas swym zielonym płaszczem, pod którym znaleźliśmy błogi cień. Rozłożeni na skałkach Bukowej Góry, wsłuchiwaliśmy się w szum szeleszczących liści. Czekolada zjedzona podczas szczytowego ataku powoli się trawiła, a nam za nic w świecie nie chciało się stąd ruszać. Bo i po co, gdy tak cudnie wkoło. Tym oto sposobem zaliczyliśmy najdłuższy odpoczynek dnia, dzięki któremu poczuliśmy się jak nowo narodzeni i na słowo "ruszamy!" przestaliśmy reagować z obrzydzeniem. 

EKSTAZA I AGONIA

  Jeśli ktoś rano powiedziałby mi, że na 45 kilometrze wędrówki zacznę biec, to popukałbym się wymownie w czoło i wyśmiał tą osobę. Teraz właśnie jest 45 kilometr wędrówki, a ja podobnie jak pozostali biegnę. Trudno to racjonalnie wyjaśnić. 
  Biegnąc czuliśmy wiatr we włosach. Z kolei on sprawiał, że czuliśmy się wolni. Powróciły dawno nie widziane uśmiechy, jakby ktoś zrzucił z nas cały dotychczasowy trud podróży. Oddaliśmy się temu urokowi chwili, dziecięcemu zapomnieniu. Liczyło się tylko tu i teraz. 


Panorama Łysogór wprost z klonowskiego asfaltu

  Na skutki wariackiego pościgu za endorfinami nie musieliśmy długo czekać. Wystarczył zaledwie kwadrans. Najpierw ból w biodrze zaczęła odczuwać Kamila, niebawem odezwała się kostka Bartka i jeszcze odciski, mnóstwo odcisków. Nie było mowy o utrzymaniu dotychczasowego tempa 5 km/h, jeśli nie chcieliśmy nabawić się kolejnych kontuzji. Gdzieś w tym momencie przyjemność z wędrówki została wyczerpana, ale co jak co, po 55 km w ponad trzydziestostopniowym upale, to o jakiejkolwiek przyjemności możemy zapomnieć. Jednak najgorsze miało dopiero nadejść.

Widok na taflę zalewu w Cedzynie. W początkowym założeniu nasza meta. 

Pozaszlakowy szczyt Klonówki - miejsce uwielbiane przez paralotniarzy

 Pojawił się znienacka, sprawiając, że każdy krok ocierał się o cierpienie. Pęcherz. Oj podstępny z niego zawodnik. Skryty pod skarpetą, często pozostaje niezauważalny do momentu kiedy pęknie. Zaś gdy to nastąpi, ból stopy staje się nie do zniesienia i o dalszym chodzeniu możemy zapomnieć.
  Gdyby nasze nogi potrafiły mówić z pewnością jednogłośnie stwierdziłyby, że nigdzie dalej nie idą. Ale szły, dzięki temu, że w głowach zakotwiczyły się resztki cudownej energii. Ten magazyn był już na absolutnym wykończeniu. Brakowało naprawdę niewiele, by opróżnić go do cna.
  
Diabelski Kamień

  Dopingowaliśmy się nawzajem, że damy radę, że tyle przeszliśmy, to i te piętnaście kilometrów będzie drobnostką. Czym dłużej się sobie przyglądaliśmy, tym coraz mocniej wiedzieliśmy, że przedwczesna meta będzie nieunikniona. Postanowiłem odciążyć Bartka z Kamilą zabierając od nich plecaki i wyprułem do przodu, myśląc, że pójdą w ślad za mną. Myliłem się.
  Pół kilometra dalej było już po wszystkim. Ostatnie szurnięcie, powłóczenie stopą. Stop ostateczny. Gdzieś tam w zakamarkach umysłu pojawiła się wizja spełnienia, żeby skończyć to samemu i pójść dalej, przecież czułem się wyjątkowo dobrze i jako jedyny nie miałem pęcherzy. Ale chwila. Wyruszyliśmy razem i tak też wrócimy. Nie ma mowy o żadnym samemu. Mogliśmy też zapomnieć o witaniu naszej trzyosobowej sztafety przez wiwatujące tłumy, do jakich zdążyły nas przyzwyczaić amerykańskie filmy. Co najwyżej mogliśmy mocno uścisnąć sobie dłonie. Tak też zrobiliśmy. Rozpierała nas duma, żadna tam myśl o przegranej. Każde z nas dokonało czegoś, co niektórzy uważali za niemożliwe. To im pokazaliśmy!

czwartek, 16 grudnia 2021

Wycieczka nr 102: CISZA PRZED BURZĄ

26.06.2021

Skład: Marysia, Kamila, Raku i Ja

Trasa: Miąsowa PKP - Osowa - Mokrsko Górne - Sobków - Rez. Wzgórza Sobkowskie - G. Galicowa - Kłm. Sobków - Sokołów Dolny - Sobków PKP, ok. 21 km 

  Ruszyliśmy na spotkanie z nieznanym. Niósł nas podmuch czerwcowego powietrza. Wiecie, taki co przynosi ze sobą wciąż rosnący głód wakacyjnych przygód. Ten sam podmuch muskał nasze zmęczone upałem twarze. Słońce wznosiło się coraz wyżej i wyżej, a słupy wysokiego napięcia, rzadziej drzewa, rzucały wąskie smugi cienia. Pozwalały nam nie czuć się jak cztery grzanki wrzucone na rozgrzaną patelnię.
  W głębi wsi droga delikatnie skręciła i dalej wiła się po pagórkach. Zza szyb okien, jaki i zza płotów, wyłaniały się ciekawskie postaci. Podejrzliwe spojrzenia tubylców, strzelały w nas jak snajperskie karabiny - niezwykle celnie. Budziliśmy niemałe zainteresowanie. W końcu kto z własnej woli przyjechałby tutaj, do takiej Miąsowej, gdy wokół jest tyle pięknych i lubianych przez turystów miejsc? W ich opinii, na pewno nie kto inny jak złodzieje!
  My jednak zamiast cokolwiek rabować, przyglądaliśmy się stadku kóz, które pasło się tuż przy asfalcie. 
Przewodził nim kozioł. Ależ on świetnie wyglądał. No nic tylko miało się ochotę podejść do niego jak najbliżej i poczochrać. Tyle, że wtedy to już do reszty mogli pomyśleć, że chcemy z nim czmychnąć :)


Foto: Kamila

  Obserwowani czuliśmy się nawet, kiedy znaleźliśmy się pośród pól. Tu pszenica, tam żyto, nieco dalej kukurydza, a tu nagle wyłania się taki biały strach na wróble. Toż to idzie się przestraszyć i pomylić z żywym człowiekiem.
  Wszędzie czerwieniły się maki, jak dywany rozłożone na uroczyste powitanie znanych gości. Z poziomu buszujących w trawie, zadarliśmy głowy do góry, gdzie wprost z gniazda przypatrywał nam się bocian biały. Takie bocianie gniazda bywają ogromne i rzecz jasna ciężkie. Mogą ważyć nawet do dwóch ton, mniej więcej tyle co dorosły nosorożec biały. 

Buszujący w zbożu

A tam spaliśmy


  Gdy tak sobie narzekaliśmy na niemiłosierny upał, goniła nas już ciemna chmurka, pokaźniejszych rozmiarów. Przemieszczała się równie szybko, co zwiększała. Wkrótce niemal całe niebo pokryło się w odcieniach burzowej szarości. Wówczas przyświecał nam jeden cel: zdążyć dotrzeć do ruin zanim zrobi to deszcz. Jednak pomyśleć to jedno, a wdrożyć plan w życie - drugie.
  
Szachownica
Foto: Raku

To właśnie przy tym polu widniała tablica informująca o tym, że znajdujemy się nieopodal stanowiska archeologicznego osady kultury trzcinieckiej
Foto: Raku

Góra Galicowa

  
  Z rękami uniesionymi wysoko w górę, przystąpiliśmy do szturmu na zamek. Wpierw pokonaliśmy ściernisko. Następnie zostało nam jeszcze zrobić to samo z tym czymś zielonym, co kłębiło się na horyzoncie. Zielone dzielnie stawiało niemały opór. Sprężynowało, kłuło, chwytało, parzyło. Jednym słowem zielone żyło własnym życiem.
  Po dotarciu do ruin pierwszy powitał nas ich strażnik, czyli kolejny tego dnia spotkany bociek (w ogóle to bociek, powinien postarać się o polskie obywatelstwo, bowiem co czwarty na świecie pochodzi właśnie z Polski). Potem głośne ,,Dzień dobry!" wymamrotał deszcz w akompaniamencie grzmotów dochodzących z miejsca, do którego właśnie zmierzaliśmy. 



Po lewej zachowany fragment wschodniej ściany dawnego domu mieszkalnego

  Na przestrzeni wieków zamek zmieniał właścicieli, przechodząc z rąk do rąk kasztelanów i wojewodów. W 1531 roku nabyła go Bona. Okres jej rządów trwał co prawda krótko, jednak zdążyła zlecić przebudowę twierdzy. Kilkadziesiąt lat później doszło do kolejnych modernizacji, w wyniku których zamek zyskał nowe, wyższe mury obronne.
  XVIII i XIX stulecia to czas, kiedy budowla straciła na obronności i zaczęła popadać w ruinę. Okoliczni chłopi rozkradali mury, a kamień z nich wykorzystywali do budowy własnych domów. Wszak surowiec był łatwo dostępny, a przede wszystkim darmowy. 
  Obecnie ruiny znajdują się w rękach prywatnego właściciela, który podjął się pseudoremontu. Trwa on od paru ładnych lat, jednak jego efektów próżno szukać.



Znak wyblakł podobnie jak nadzieja na ratunek ruin

  Pół godziny później po deszczu nie było widać ani śladu. Tymczasem my, najedzeni dzięki wizycie w pobliskim monopolowym i wybujani na pajęczynowej huśtawce (każdy plac zabaw powinien się w nią wyposażyć, bo jest po prostu genialna), człapaliśmy wałem przeciwpowodziowym. Mijały nas kolorowe grupki kajakarzy, płynące w dół rzeki; mijał gwar ich roześmianych głosów, które co rusz tłumił plusk wioseł. Nie mijał tylko dobry nastrój. Wędrując co rusz się śmialiśmy. I teraz wracając wspomnieniami do tego dnia, sam się śmieję.



  W Sobkowie nie zagościliśmy długo. Właściwie to przemknęliśmy tak prędko, że nim dostrzegliśmy tabliczkę z nazwą miejscowości, byliśmy już w lesie, gdzie rosły urokliwe modrzewie. Prócz modrzewi znajdowało się niewielkie oczko wodne, które za nic w świecie oczka nie przypominało i nie zachęcało do tego, by przycupnąć przy nim na dłużej. Pośród krzaków biło też ocembrowane źródełko. Swą urodą dorównywało oczku, a może i nawet prześcigało.
  Dalej zapowiadało się tak pięknie: szeroka droga, co rusz kolejne tablice edukacyjne dawnej ścieżki przyrodniczej. Logika podpowiada, że chaszczy nie będzie. I rzeczywiście nie było. Szkoda tylko, że akurat szliśmy w innym kierunku. Wkrótce piękna ścieżka uległa tarninie i się zaczęło. Pocieszałem się, że pewnie tam, na górze, powitają nas wspaniałe widoki, które zrekompensują ten cały trud. Ale kiedy dziesiąty z rzędu kolec wbija Ci się w skórę, naprawdę ciężko jest myśleć o czymś innym niż o bólu. Punkt widokowy na swoje, ale i moje szczęście, nie zawiódł. Widać stąd było jak na dłoni niekończące się szachownice pól, meandrującą Nidę. 


Sylwetka kościoła w Mokrsku niknąca za drzewami

Rezerwat Wzgórza Sobkowskie został powołany do życia w 2005 roku, by chronić rzadkie gatunki ciepłolubnej roślinności porastające tutejsze murawy kserotermiczne. Niestety murawy z roku na rok coraz silniej zarastają i niedługo nie będzie co chronić

  Rozległe panoramy towarzyszyły nam do czasu, kiedy na dobre zdążyliśmy zagłębić się w leśne ścieżki. Trzeba przyznać, że tutejsze lasy nie powalają na kolana. Głównie są to bory sosnowe, niekiedy sporadycznie zdarzają się też dąbrowy. Pod butami chrzęściły zgniatane szyszki. Wysmukłe pnie drzew, wystrzeliwały w górę, przypominając zapałki. Jednak to nie drzewa, a kilkumetrowa hałda, będąca jednocześnie granicą lasu, wzbudzała nieustanną ciekawość. By się dowiedzieć, co znajduje się za tą kupą gruzu, piachu i wszelakich kamieni, wystarczyło się na nią wdrapać. Tak też zrobiliśmy.

Foto: Raku

Krajobraz typowy dla większości terenów Ostoi Sobkowsko-Korytnickiej


  To, co ujrzeliśmy chwilę później, przypominało wielką piaskownicę, w której koparki i spychacze urządziły sobie plac zabaw. Ciężkie maszyny wywoziły urobek w miejsce rozładunku. Następnie trafiał on do tajemniczego, srebrnego budynku, gdzie kamień jak za dotknięciem magicznej różdżki, zamieniał się w drobny proszek, zwany mączką wapienną. Znalazła ona szerokie zastosowanie m.in w produkcji szkła, w przemyśle budowlanym, czy cukierniczym. 
  Nieopodal czynnego, znajdował się również opuszczony kamieniołom. Tutaj przyroda rozgościła się na dobre. Drzewa rozrastające się na dnie wyrobiska, zdawały się powoli wchłaniać skalne brzegi. Zapewne za kilka lat po dziurze nie będzie ani śladu.


Foto: Raku

Kopalnia Wierzbica

   Góra Galicowa mierzy blisko 291 m n.p.m. To czyni ją najwyższym wzniesieniem Wzgórz Sobkowskich. Z okolicznego krajobrazu jakoś wybitnie się nie wyróżnia, pozostając niewielką górką, jak wiele innych. Istnieje jednak sposób, by z łatwością rozpoznać ją w terenie, nawet ze znacznej odległości. Wystarczy jedynie odszukać wśród pól betonowej wieży triangulacyjnej, która wieńczy szczyt. A jeśli o sam szczyt chodzi, to nadaje się on idealnie na podziwianie widoków. Zarówno tych bliższych, jak i sięgających dalekiej perspektywy.

Wieża triangulacyjna


  Rzut beretem od Galicowej, bo niecałe 500 metrów dalej, znajduje się jedno z tych miejsc, do których jak już raz się dotrze, to chce się tam wracać znowu i znowu... Tym miejscem była zamknięta jeszcze w latach 80-tych kopalnia. Po jej niegdysiejszej, bogatej działalności, pozostało równie bogate w widoki wyrobisko. Co by nie mówić jego pokaźne rozmiary robią wrażenie po dziś. Do tego dochodzi jeszcze spora wysokość i w efekcie, siedząc przy krawędzi, odnosi się wrażenie, jakby się unosiło. 

Wapienny przekładaniec
Foto: Raku

Foto: Kamila

 Zrobiło się sennie i przyjemnie leniwie zarazem, wyjątkowo cicho i nadzwyczaj spokojnie. Karciane rozgrywki poszły w odstawkę, na rzecz leżakowania. Niektórym na myśl przychodziły przedszkolne wspomnienia, inni ze skupieniem wpatrywali się w trawę, w nadziei szybszego zaśnięcia. I tak leżakowanie prędko przerodziło się w czujną drzemkę. Czujną, bo w bliskiej odległości od nas przebiegała uczęszczana droga, przy której zostawiliśmy plecaki. Oddechy przeszły na wolniejsze obroty, osiągając absolutne minimum. Każdy oddał się chwili relaksu, chwili jakże potrzebnej po tylu kilometrach męczącej wędrówki. Ale cisza i spokój niedługo się skończyły.
   Gdy tak drzemaliśmy, z minuty na minutę krajobraz za naszymi plecami zmieniał się nie do poznania. Zrobiło się dziwnie parno, ciężko. Tam, gdzie jeszcze niedawno nie było najmniejszej chmurki, teraz nie brakowało popielatych obłoków. 
  Wkrótce nastała ciemność. Jakby ktoś na niebo wylał puszkę atramentowej farby, odcinając jednocześnie ostatnie źródło światła. Burza istotnie się zbliżała. Słychać ją było coraz wyraźniej. Zerwał się wiatr, targając kłosami zboża, które na te kilka chwil przypominały falujące morze. Przypatrywaliśmy się temu wszystkiemu z osłupieniem, z resztą i tak nie mieliśmy gdzie się schronić. Gdzie nie spojrzeć same pola, a do ściany młodnika daleko. Spodziewaliśmy się pompy deszczu, wyobrażając sobie jak przemoczeni wracamy do domów. Wypatrywaliśmy pierwszych błyskawic, czekaliśmy kiedy rozbłysną na niebie i się nie doczekaliśmy. Burza szczęśliwie nas ominęła.

Foto: Raku

Foto: Raku

Atramentowe niebo

  Promyk nadziei na ładną pogodę rozbłysnął. Chmurka rozdziawiła się i zza obłoków wynurzyło się niewidziane od rana Słońce. Wynurzyło się i zostało z nami już do końca dnia, oświetlając finiszowe kilometry wędrówki. Do pokonania została ostatnia prosta. Sam asfalt, nic ciekawego, ale jak to często bywa, niesposób przewidzieć wszystkiego. Właściwie dobrze, bo dzięki temu pojawiają się miłe dla oka niespodzianki.

Foto: Kamila

Ostatnia prosta

  Kiedy już oczy otworzy się wystarczająco szeroko, by widzieć coś więcej niż czubek własnego nosa, wyłania się świat pełen emocji, kolorów i detali, na które zazwyczaj nie zwracamy zupełnie uwagi. Bez tego zapewne nie zobaczylibyśmy plemiennej wioski kryjącej się na jednym z podwórek, która została wyrzeźbiona w drewnie. Przeszlibyśmy obojętnie obok jej wodza z nastroszoną koroną na głowie ubranego w odświętne szaty. Takie drobiazgi mogą się wydawać nieistotne, ale czasem pozwalają wyrwać się z monotonii wędrówki i sprawić, że któryś tam z kolei kilometr asfaltu, zamiast się dłużyć, zwyczajnie daje radość.  


Foto: Kamila

Grzybuń ze stacji, czyli sztuka to nie przestępstwo