Obserwatorzy

Popularne posty

czwartek, 30 grudnia 2021

Wycieczka nr 103: 60-tka

 06.07.2021

Skład: Kamila, Raku i Ja

Trasa: Skarżysko Zachodnie PKP - Suchedniów - Opal -  Rez. Kamień Michniowski - Wzgórze Barbarka - Orzechówka - Kamionka - Sieradowice-Parcele - Sieradowice Drugie - Śniadka Pierwsza - Bodzentyn - Psary-Stara Wieś - Podlesie - Cerle - Bukowa Góra - Klonów - Barcza - Ściegna - Brzezinki - Masłów Pierwszy - G. Klonówka - Diabelski Kamień - Dąbrówka - Ameliówka - Mąchocice Kapitulne, ok. 62,8 km

KILOMETR ZEROWY

  Parę minut przed szóstą mgła opadła rozpylając się jak zasłona dymna nad taflą zalewu. Wzdłuż przystani dryfowały żaglówki. W zasięgu wzroku pustki, no i my - trójka wariatów realizujących równie szalony pomysł. Bartkowi już się nie chciało, Kamili też, a ze mną było niewiele lepiej. Mimo to szliśmy dziarskim krokiem, wiedząc, że im więcej kilometrów pokonamy teraz, tym mniej zostanie na południe.

   Na horyzoncie wyłonił się biegacz. Wyglądał na takiego zawodowca, który zaczął startować w maratonach, nim na dobre pojął zdolność mówienia. Niespodziewanie zamiast nas ominąć, podbiegł i zagadał z uśmiechem nieschodzącym z twarzy. 
- Szybciej, szybciej droga młodzieży.
Jego słowom towarzyszyło niespokojne przebieranie nogami w miejscu, jakby ktoś go nakręcił. 
- Szybciej nie da rady, bo do przejścia mamy 75 km - odparliśmy ze spokojem.
- Ile!? 
Mężczyzna ewidentnie nam nie uwierzył, albo co gorsza uznał za psychopatów. Spojrzał tylko porozumiewawczo, jego uśmiech prędko zastąpił dziwny grymas, od niechcenia machnął jeszcze ręką i uciekł bez słowa pożegnania, sprawiając wrażenie wystraszonego.



Kąpiel słoneczna

  Niebawem wkroczyliśmy w leśne ostępy. Rosa utrzymywała się tu w postaci kropli zawieszonych na źdźbłach trawy. Tysiące błyszczących kropli wyglądało obłędnie. Jednak to co miłe dla oczu, niekoniecznie musi być przyjemne dla butów, które po kontakcie z rosą zwyczajnie przemokły. Tak rozpoczął się ósmy, nieco wilgotny kilometr wędrówki.

Tunel między dwoma światami

POSTÓJ 

  Pierwszy porządny od dwóch godzin i jakże potrzebny. 
  W sąsiedztwie opuszczonej leśniczówki, trafiliśmy akurat na drewnianą wiatę. Miejsce idealne, by się tam wygodnie rozsiąść, wyciągnąć poczęstunek z plecaka i by wreszcie pokontemplować zapominając o wszystkim i wszystkich. Co jest możliwe, o ile oczywiście ma się czas. My go nie mieliśmy, kurczył się niebezpiecznie. Dziesięć minut przerwy zmieniło się w ulotne mrugnięcie oka. Mrugnięcie, w którym Bartek zdążył się odurzyć i stać się skorupiakiem. Ale po kolei.
 
  Aerozol na niebezpieczne owady i pajęczaki. Jak głosiła etykieta - niezawodny, działa do 8 godzin od  zastosowania. No to psik! Chyba się zacięło, nic nie leci. Trzeba więc potrząsnąć i spróbować raz jeszcze. Po wstrząśnięciu wyleciało o wiele więcej psiiik niż się spodziewaliśmy. Rozpylone wkoło opary, wkrótce dotarły do nas, sprawiając, że chwilę potem zaczęliśmy kaszleć i się dusić. Tym sposobem pierwsza połowa postoju upłynęła pod znakiem duszenia właśnie. Podczas drugiej, mieliśmy się przekonać o skuteczności owego insektowego specyfiku. 

   Bartek wspinał się na drewniane elementy konstrukcji wiaty, aby sobie tam przycupnąć. W końcu z góry świat wygląda piękniej. I kiedy już sobie przycupnął, przypominając przy tym skorupiaka, wówczas nadleciała osa. Najwidoczniej aerozol nie zrobił na niej większego wrażenia, gdyż natychmiast przystąpiła do ataku. Normalnie delikwenta załatwiłoby się machnięciem ręką, jednak siedząc na stropowej belce, kilka metrów nad ziemią, o stracenie równowagi nietrudno. Tak więc Bartek o nokautowaniu przeciwnika musiał zapomnieć. Osa polatała wkoło chwaląc się swym żądłem i szczęśliwie odleciała. Wtedy właśnie postój dobiegł końca, a my zapychając policzki ciastkami, tak jak mają to w zwyczaju chomiki ze znalezionym pożywieniem, ruszyliśmy dalej. 

Leśniczówka Opal


Rusałka admirał

 Wyjeżdżone koleiny pełne błota, kałuże na całą szerokość ścieżki oraz korzenie. To raz się wspinamy, to schodzimy w niewielką dolinkę. Ten odcinek trasy zdawał się nie tyle co biec, a wręcz płynąć i to w sposób niezwykle przyjemny. Koniec końców dotarliśmy do wrót rezerwatu, gdzie czekały znajome skałki i zupełnie nieznajoma drewniana skrzynka z pieczątką turystyczną w środku. Czekał również czarny szlak, który bierze w tym miejscu początek. Ze swymi 1700 metrami długości, może poszczycić się statusem jednego z najkrótszych w Polsce.

Zdjęcie grupowe przy Jaskini Ponurego
Foto: Kamień


 CZARNA DROGA

  Szlak bezdusznie porzuciliśmy u stóp kapliczki, pod którą nas posłusznie zaprowadził. Jeśli wierzyć lokalnym historiom, kapliczkę wznieśli w XIX wieku górnicy z Siekierna, którzy codziennie wędrowali tędy do Suchedniowa. Oj bogatą w widoki mieli oni drogę do pracy: Bukowa, Święty Krzyż w dali.... Dzisiaj ze wzgórza zwanego Barbarką, rozpościera się jedna z piękniejszych panoram na Łysogóry, jaką jest nam dane zobaczyć w tych zakątkach województwa. 

Foto: Kamila

Zwróćcie uwagę na dwa bielinki, które wleciały w kadr. O ile tu jeszcze jakoś pasują, o tyle kiedy postanowią wparować na pierwszy plan zasłaniając sobą wszystko i tym samym psując całe zdjęcie, to już tak niekoniecznie.

  Wiedźcie, że kiedy asfalt przejmuje kontrolę nad drogą nie jest za dobrze. Zwłaszcza w dni takie jak ten. Przy 35 stopniach zaczyna robić się naprawdę groźnie. Wszystko ocieka potem, hipnotyzuje. Górka, która normalnie nie męczy, staję się szczytem możliwości. Ważne, by nie stracić wtedy przytomnego myślenia. 


Nieczynny kamieniołom zaadaptowany na potrzeby miejscowej strzelnicy

Sielsko

  Tak jak zdążyliśmy zapomnieć o smaku ciastek jedzonych w biegu, czy ekscesach pod wiatą, tak bardzo pragnęliśmy zapomnieć o żarze lejącym się z nieba. Ale się nie dało! Nie było nawet gdzie. Drzew jak na lekarstwo, za to pól pod dostatkiem. Co kto sobie zamarzy: truskawki, zboże wszelkiej postaci, wielkochłopskie pyry. Cienia jednak brak. Zgodnie z nawigacją miało go nie być jeszcze przez najbliższą godzinę. Tragedia jakaś. Z utęsknieniem wypatrywaliśmy więc deszczu, albo najlepiej ulewy, tylko takiej porządnej, żeby nas przemoczyło.

  Zamiast tego Słońce prażyło coraz mocniej jak na południe przystało. Plecaki, choć małe, z każdym kolejnym krokiem ciążyły jakby wypchane po brzegi kamieniami. Ubywało też zapasów wody. Jednym słowem nadciągał kryzys. Nie pytał czy go chcemy, czy może z nami iść. Szykował się, by w nas uderzyć, osłabić z resztek sił i skłócić. A trzeba dodać, że kłótnia, zaraz po udarze była ostatnią rzeczą, jakiej w tym momencie potrzebowaliśmy. 

Orzechówka, czyli miejsce, w którym zakochasz się od pierwszego wejrzenia

Na wybiegu

Kod kreskowy

  Tylko iść i iść, nie patrząc przed siebie, by nie przytłaczała nas ta bezkresna czarna nitka asfaltu, to nagrzewanie się bitumicznej masy, która zdaje się oddawać ciepło ze zdwojoną siłą. Coraz trudniej, coraz bliżej. Jeszcze trochę. 
  Obiecałem postoje co 5 kilometrów, tymczasem od 15 idziemy bez przerwy. Ja na ich miejscu, bym ukatrupił takiego przewodnika. Oni jednak byli litościwi, albo zbyt zajęci walką z upałem. Każdy normalny człowiek na moim miejscu zatrzymałby się, przeprosił grupę i zarządził postój. Co robię ja? Krzyczę w niebogłosy pełen radości do dwójki ludzi będących już w stanie agonalnym, że wchodzimy na TĄ górę, którą przed chwilą minęliśmy po lewej stronie. TĄ wznoszącą się ponad pola i wszystkie inne szczyty w okolicy. TĄ górą była Górą Sieradowską. Ci co ją znają, doskonale wiedzą, że wcale ona taka stroma nie jest, ale dla nas była i to wyjątkowo.

  Dysząc ciężko stanęliśmy na szczycie. Pięknie tu było, ale jeszcze piękniej się siedziało w cieniu rzucanym przez sosny. I siedzielibyśmy dalej, gdyby nie okazało się, że centralnie pod nami znajduje się mrowisko. Świetnie jeszcze mrówek nam brakowało.

  W 1984 roku na Górze Sieradowskiej umieszczono kamienną płytę, na której widnieje cytat z ,,Dzienników" Stefana Żeromskiego. Osobiście do pisarza sympatią nie pałam (być może poprzez obrzydzenie jego twórczości szkolnymi lekturami), jednak płyta naprawdę niczego sobie.

Wiatrakowe pola Szerzawy

Okulary przeciwsłoneczne idealne na +1 do wyglądu na zdjęciu oraz pozbycia się wychodzących oznak zmęczenia.
 Foto: Statyw

Widoczki z Sieradowskiej. Z pewnością kiedyś tu jeszcze wrócimy.
Foto: Kamila

  Kilometr numer 26. Dla niewtajemniczonych sklep, a w nim zakupy życia: oranżada, soki i tyle butelek wody mineralnej, ile pomieściły nasze plecaki. Miła Pani ekspedientka pyta co my tacy zmordowani, to kulturalnie wyjaśniamy. Nie do końca jednak zdawała sobie sprawę ile to 75 kilometrów. Może jeśli porównalibyśmy je do odległości dzielącej Kraków i Katowice byłoby znacznie łatwiej wyobrazić jej sobie, jak szalony jest nasz pomysł? Może... My sami niebawem mieliśmy się o tym przekonać.
  


  Minęło 8 godzin od momentu kiedy wysiedliśmy z porannego pociągu relacji Kielce - Skarżysko i każde z nas postawiło swój pierwszy krok. Ten krok był niczym podpis na umowie. Potwierdzał, że doskonale wiemy na co się piszemy i co może z tego wyniknąć. Na razie jednak nieco nam się polepszyło. Zmęczenie odpuściło, a po szybkim postoju, pojawiły się nawet chęci życia.
 Optymizmem powiało niedługo. Uciążliwy asfalt powrócił, a wraz z nim wszystkie znajome problemy. Wizja znalezienia się w lesie widocznym w dali, działała kojąco. Lecz wcześniej musieliśmy pokonać uliczki przysiółka Cerle. Przypominał on wioskę położoną w wysokich (a na pewno wyższych niż świętokrzyskie) górach. Pełno było tu klimatycznych, drewnianych chatek, które przylegały do spadzistego stoku wzniesienia. Brakowało jedynie stadka owiec. 

Robiąc zdjęcie boćkom początkowo myślałem, że uchwycę dwa ptaszyska. Dopiero na komputerze okazało się, że wychyla się również trzecia główka.

Lustro drogowe niezwykle przydatne w przypadku braku selfiesticka pod ręką

Cerle

  Las czule objął nas swym zielonym płaszczem, pod którym znaleźliśmy błogi cień. Rozłożeni na skałkach Bukowej Góry, wsłuchiwaliśmy się w szum szeleszczących liści. Czekolada zjedzona podczas szczytowego ataku powoli się trawiła, a nam za nic w świecie nie chciało się stąd ruszać. Bo i po co, gdy tak cudnie wkoło. Tym oto sposobem zaliczyliśmy najdłuższy odpoczynek dnia, dzięki któremu poczuliśmy się jak nowo narodzeni i na słowo "ruszamy!" przestaliśmy reagować z obrzydzeniem. 

EKSTAZA I AGONIA

  Jeśli ktoś rano powiedziałby mi, że na 45 kilometrze wędrówki zacznę biec, to popukałbym się wymownie w czoło i wyśmiał tą osobę. Teraz właśnie jest 45 kilometr wędrówki, a ja podobnie jak pozostali biegnę. Trudno to racjonalnie wyjaśnić. 
  Biegnąc czuliśmy wiatr we włosach. Z kolei on sprawiał, że czuliśmy się wolni. Powróciły dawno nie widziane uśmiechy, jakby ktoś zrzucił z nas cały dotychczasowy trud podróży. Oddaliśmy się temu urokowi chwili, dziecięcemu zapomnieniu. Liczyło się tylko tu i teraz. 


Panorama Łysogór wprost z klonowskiego asfaltu

  Na skutki wariackiego pościgu za endorfinami nie musieliśmy długo czekać. Wystarczył zaledwie kwadrans. Najpierw ból w biodrze zaczęła odczuwać Kamila, niebawem odezwała się kostka Bartka i jeszcze odciski, mnóstwo odcisków. Nie było mowy o utrzymaniu dotychczasowego tempa 5 km/h, jeśli nie chcieliśmy nabawić się kolejnych kontuzji. Gdzieś w tym momencie przyjemność z wędrówki została wyczerpana, ale co jak co, po 55 km w ponad trzydziestostopniowym upale, to o jakiejkolwiek przyjemności możemy zapomnieć. Jednak najgorsze miało dopiero nadejść.

Widok na taflę zalewu w Cedzynie. W początkowym założeniu nasza meta. 

Pozaszlakowy szczyt Klonówki - miejsce uwielbiane przez paralotniarzy

 Pojawił się znienacka, sprawiając, że każdy krok ocierał się o cierpienie. Pęcherz. Oj podstępny z niego zawodnik. Skryty pod skarpetą, często pozostaje niezauważalny do momentu kiedy pęknie. Zaś gdy to nastąpi, ból stopy staje się nie do zniesienia i o dalszym chodzeniu możemy zapomnieć.
  Gdyby nasze nogi potrafiły mówić z pewnością jednogłośnie stwierdziłyby, że nigdzie dalej nie idą. Ale szły, dzięki temu, że w głowach zakotwiczyły się resztki cudownej energii. Ten magazyn był już na absolutnym wykończeniu. Brakowało naprawdę niewiele, by opróżnić go do cna.
  
Diabelski Kamień

  Dopingowaliśmy się nawzajem, że damy radę, że tyle przeszliśmy, to i te piętnaście kilometrów będzie drobnostką. Czym dłużej się sobie przyglądaliśmy, tym coraz mocniej wiedzieliśmy, że przedwczesna meta będzie nieunikniona. Postanowiłem odciążyć Bartka z Kamilą zabierając od nich plecaki i wyprułem do przodu, myśląc, że pójdą w ślad za mną. Myliłem się.
  Pół kilometra dalej było już po wszystkim. Ostatnie szurnięcie, powłóczenie stopą. Stop ostateczny. Gdzieś tam w zakamarkach umysłu pojawiła się wizja spełnienia, żeby skończyć to samemu i pójść dalej, przecież czułem się wyjątkowo dobrze i jako jedyny nie miałem pęcherzy. Ale chwila. Wyruszyliśmy razem i tak też wrócimy. Nie ma mowy o żadnym samemu. Mogliśmy też zapomnieć o witaniu naszej trzyosobowej sztafety przez wiwatujące tłumy, do jakich zdążyły nas przyzwyczaić amerykańskie filmy. Co najwyżej mogliśmy mocno uścisnąć sobie dłonie. Tak też zrobiliśmy. Rozpierała nas duma, żadna tam myśl o przegranej. Każde z nas dokonało czegoś, co niektórzy uważali za niemożliwe. To im pokazaliśmy!

2 komentarze:

  1. No, no... Wyczyn nie lada. Moja pierwsza i ostatnia próba przejścia maratońskiej trasy (wtedy z Nowej Słupi do Skarżyska) zakończyła się przed czasem, a potem kosztowała mnie sporą sumkę na masaże, bo wysiadł mi kręgosłup. Ale w waszym wieku można próbować kolejnych maratonów. Mam znajomych, którzy "robią" pięćdziesiątki i setki.
    A poza tym serce mi się cieszyło na widok moich najbardziej ulubionych widoków, toż wybraliście nasze stałe trasy. I znów pięknie pokazane, co przy tak ekstremalnym wysiłku jest dużym wyzwaniem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczęście obyło się bez większych poważnych kontuzji. Okolice owszem piękne, aczkolwiek bogate nie tylko w fantastyczne widoki, ale i asfalt. Co nie idzie w parze z letnimi wycieczkami. Jednak powrót w te tereny na wiosnę, czy jesień wydaję się bardzo prawdopodobny, tym bardziej, że jeszcze wszystkiego nie zobaczyliśmy.

      Usuń