26.06.2021
Skład: Marysia, Kamila, Raku i Ja
Trasa: Miąsowa PKP - Osowa - Mokrsko Górne - Sobków - Rez. Wzgórza Sobkowskie - G. Galicowa - Kłm. Sobków - Sokołów Dolny - Sobków PKP, ok. 21 km
Ruszyliśmy na spotkanie z nieznanym. Niósł nas podmuch czerwcowego powietrza. Wiecie, taki co przynosi ze sobą wciąż rosnący głód wakacyjnych przygód. Ten sam podmuch muskał nasze zmęczone upałem twarze. Słońce wznosiło się coraz wyżej i wyżej, a słupy wysokiego napięcia, rzadziej drzewa, rzucały wąskie smugi cienia. Pozwalały nam nie czuć się jak cztery grzanki wrzucone na rozgrzaną patelnię.
W głębi wsi droga delikatnie skręciła i dalej wiła się po pagórkach. Zza szyb okien, jaki i zza płotów, wyłaniały się ciekawskie postaci. Podejrzliwe spojrzenia tubylców, strzelały w nas jak snajperskie karabiny - niezwykle celnie. Budziliśmy niemałe zainteresowanie. W końcu kto z własnej woli przyjechałby tutaj, do takiej Miąsowej, gdy wokół jest tyle pięknych i lubianych przez turystów miejsc? W ich opinii, na pewno nie kto inny jak złodzieje!
My jednak zamiast cokolwiek rabować, przyglądaliśmy się stadku kóz, które pasło się tuż przy asfalcie.
Przewodził nim kozioł. Ależ on świetnie wyglądał. No nic tylko miało się ochotę podejść do niego jak najbliżej i poczochrać. Tyle, że wtedy to już do reszty mogli pomyśleć, że chcemy z nim czmychnąć :)
Foto: Kamila |
Obserwowani czuliśmy się nawet, kiedy znaleźliśmy się pośród pól. Tu pszenica, tam żyto, nieco dalej kukurydza, a tu nagle wyłania się taki biały strach na wróble. Toż to idzie się przestraszyć i pomylić z żywym człowiekiem.
Wszędzie czerwieniły się maki, jak dywany rozłożone na uroczyste powitanie znanych gości. Z poziomu buszujących w trawie, zadarliśmy głowy do góry, gdzie wprost z gniazda przypatrywał nam się bocian biały. Takie bocianie gniazda bywają ogromne i rzecz jasna ciężkie. Mogą ważyć nawet do dwóch ton, mniej więcej tyle co dorosły nosorożec biały.
Buszujący w zbożu |
A tam spaliśmy |
Gdy tak sobie narzekaliśmy na niemiłosierny upał, goniła nas już ciemna chmurka, pokaźniejszych rozmiarów. Przemieszczała się równie szybko, co zwiększała. Wkrótce niemal całe niebo pokryło się w odcieniach burzowej szarości. Wówczas przyświecał nam jeden cel: zdążyć dotrzeć do ruin zanim zrobi to deszcz. Jednak pomyśleć to jedno, a wdrożyć plan w życie - drugie.
Szachownica Foto: Raku |
To właśnie przy tym polu widniała tablica informująca o tym, że znajdujemy się nieopodal stanowiska archeologicznego osady kultury trzcinieckiej Foto: Raku |
Góra Galicowa |
Z rękami uniesionymi wysoko w górę, przystąpiliśmy do szturmu na zamek. Wpierw pokonaliśmy ściernisko. Następnie zostało nam jeszcze zrobić to samo z tym czymś zielonym, co kłębiło się na horyzoncie. Zielone dzielnie stawiało niemały opór. Sprężynowało, kłuło, chwytało, parzyło. Jednym słowem zielone żyło własnym życiem.
Po dotarciu do ruin pierwszy powitał nas ich strażnik, czyli kolejny tego dnia spotkany bociek (w ogóle to bociek, powinien postarać się o polskie obywatelstwo, bowiem co czwarty na świecie pochodzi właśnie z Polski). Potem głośne ,,Dzień dobry!" wymamrotał deszcz w akompaniamencie grzmotów dochodzących z miejsca, do którego właśnie zmierzaliśmy.
Po lewej zachowany fragment wschodniej ściany dawnego domu mieszkalnego |
XVIII i XIX stulecia to czas, kiedy budowla straciła na obronności i zaczęła popadać w ruinę. Okoliczni chłopi rozkradali mury, a kamień z nich wykorzystywali do budowy własnych domów. Wszak surowiec był łatwo dostępny, a przede wszystkim darmowy.
Obecnie ruiny znajdują się w rękach prywatnego właściciela, który podjął się pseudoremontu. Trwa on od paru ładnych lat, jednak jego efektów próżno szukać.
Znak wyblakł podobnie jak nadzieja na ratunek ruin |
Pół godziny później po deszczu nie było widać ani śladu. Tymczasem my, najedzeni dzięki wizycie w pobliskim monopolowym i wybujani na pajęczynowej huśtawce (każdy plac zabaw powinien się w nią wyposażyć, bo jest po prostu genialna), człapaliśmy wałem przeciwpowodziowym. Mijały nas kolorowe grupki kajakarzy, płynące w dół rzeki; mijał gwar ich roześmianych głosów, które co rusz tłumił plusk wioseł. Nie mijał tylko dobry nastrój. Wędrując co rusz się śmialiśmy. I teraz wracając wspomnieniami do tego dnia, sam się śmieję.
W Sobkowie nie zagościliśmy długo. Właściwie to przemknęliśmy tak prędko, że nim dostrzegliśmy tabliczkę z nazwą miejscowości, byliśmy już w lesie, gdzie rosły urokliwe modrzewie. Prócz modrzewi znajdowało się niewielkie oczko wodne, które za nic w świecie oczka nie przypominało i nie zachęcało do tego, by przycupnąć przy nim na dłużej. Pośród krzaków biło też ocembrowane źródełko. Swą urodą dorównywało oczku, a może i nawet prześcigało.
Dalej zapowiadało się tak pięknie: szeroka droga, co rusz kolejne tablice edukacyjne dawnej ścieżki przyrodniczej. Logika podpowiada, że chaszczy nie będzie. I rzeczywiście nie było. Szkoda tylko, że akurat szliśmy w innym kierunku. Wkrótce piękna ścieżka uległa tarninie i się zaczęło. Pocieszałem się, że pewnie tam, na górze, powitają nas wspaniałe widoki, które zrekompensują ten cały trud. Ale kiedy dziesiąty z rzędu kolec wbija Ci się w skórę, naprawdę ciężko jest myśleć o czymś innym niż o bólu. Punkt widokowy na swoje, ale i moje szczęście, nie zawiódł. Widać stąd było jak na dłoni niekończące się szachownice pól, meandrującą Nidę.
Sylwetka kościoła w Mokrsku niknąca za drzewami |
Rozległe panoramy towarzyszyły nam do czasu, kiedy na dobre zdążyliśmy zagłębić się w leśne ścieżki. Trzeba przyznać, że tutejsze lasy nie powalają na kolana. Głównie są to bory sosnowe, niekiedy sporadycznie zdarzają się też dąbrowy. Pod butami chrzęściły zgniatane szyszki. Wysmukłe pnie drzew, wystrzeliwały w górę, przypominając zapałki. Jednak to nie drzewa, a kilkumetrowa hałda, będąca jednocześnie granicą lasu, wzbudzała nieustanną ciekawość. By się dowiedzieć, co znajduje się za tą kupą gruzu, piachu i wszelakich kamieni, wystarczyło się na nią wdrapać. Tak też zrobiliśmy.
Foto: Raku |
Krajobraz typowy dla większości terenów Ostoi Sobkowsko-Korytnickiej |
To, co ujrzeliśmy chwilę później, przypominało wielką piaskownicę, w której koparki i spychacze urządziły sobie plac zabaw. Ciężkie maszyny wywoziły urobek w miejsce rozładunku. Następnie trafiał on do tajemniczego, srebrnego budynku, gdzie kamień jak za dotknięciem magicznej różdżki, zamieniał się w drobny proszek, zwany mączką wapienną. Znalazła ona szerokie zastosowanie m.in w produkcji szkła, w przemyśle budowlanym, czy cukierniczym.
Nieopodal czynnego, znajdował się również opuszczony kamieniołom. Tutaj przyroda rozgościła się na dobre. Drzewa rozrastające się na dnie wyrobiska, zdawały się powoli wchłaniać skalne brzegi. Zapewne za kilka lat po dziurze nie będzie ani śladu.
Foto: Raku |
Kopalnia Wierzbica |
Góra Galicowa mierzy blisko 291 m n.p.m. To czyni ją najwyższym wzniesieniem Wzgórz Sobkowskich. Z okolicznego krajobrazu jakoś wybitnie się nie wyróżnia, pozostając niewielką górką, jak wiele innych. Istnieje jednak sposób, by z łatwością rozpoznać ją w terenie, nawet ze znacznej odległości. Wystarczy jedynie odszukać wśród pól betonowej wieży triangulacyjnej, która wieńczy szczyt. A jeśli o sam szczyt chodzi, to nadaje się on idealnie na podziwianie widoków. Zarówno tych bliższych, jak i sięgających dalekiej perspektywy.
Wieża triangulacyjna |
Wapienny przekładaniec Foto: Raku |
Foto: Kamila |
Zrobiło się sennie i przyjemnie leniwie zarazem, wyjątkowo cicho i nadzwyczaj spokojnie. Karciane rozgrywki poszły w odstawkę, na rzecz leżakowania. Niektórym na myśl przychodziły przedszkolne wspomnienia, inni ze skupieniem wpatrywali się w trawę, w nadziei szybszego zaśnięcia. I tak leżakowanie prędko przerodziło się w czujną drzemkę. Czujną, bo w bliskiej odległości od nas przebiegała uczęszczana droga, przy której zostawiliśmy plecaki. Oddechy przeszły na wolniejsze obroty, osiągając absolutne minimum. Każdy oddał się chwili relaksu, chwili jakże potrzebnej po tylu kilometrach męczącej wędrówki. Ale cisza i spokój niedługo się skończyły.
Gdy tak drzemaliśmy, z minuty na minutę krajobraz za naszymi plecami zmieniał się nie do poznania. Zrobiło się dziwnie parno, ciężko. Tam, gdzie jeszcze niedawno nie było najmniejszej chmurki, teraz nie brakowało popielatych obłoków.
Wkrótce nastała ciemność. Jakby ktoś na niebo wylał puszkę atramentowej farby, odcinając jednocześnie ostatnie źródło światła. Burza istotnie się zbliżała. Słychać ją było coraz wyraźniej. Zerwał się wiatr, targając kłosami zboża, które na te kilka chwil przypominały falujące morze. Przypatrywaliśmy się temu wszystkiemu z osłupieniem, z resztą i tak nie mieliśmy gdzie się schronić. Gdzie nie spojrzeć same pola, a do ściany młodnika daleko. Spodziewaliśmy się pompy deszczu, wyobrażając sobie jak przemoczeni wracamy do domów. Wypatrywaliśmy pierwszych błyskawic, czekaliśmy kiedy rozbłysną na niebie i się nie doczekaliśmy. Burza szczęśliwie nas ominęła.
Foto: Raku |
Foto: Raku |
Atramentowe niebo |
Promyk nadziei na ładną pogodę rozbłysnął. Chmurka rozdziawiła się i zza obłoków wynurzyło się niewidziane od rana Słońce. Wynurzyło się i zostało z nami już do końca dnia, oświetlając finiszowe kilometry wędrówki. Do pokonania została ostatnia prosta. Sam asfalt, nic ciekawego, ale jak to często bywa, niesposób przewidzieć wszystkiego. Właściwie dobrze, bo dzięki temu pojawiają się miłe dla oka niespodzianki.
Ostatnia prosta |
Kiedy już oczy otworzy się wystarczająco szeroko, by widzieć coś więcej niż czubek własnego nosa, wyłania się świat pełen emocji, kolorów i detali, na które zazwyczaj nie zwracamy zupełnie uwagi. Bez tego zapewne nie zobaczylibyśmy plemiennej wioski kryjącej się na jednym z podwórek, która została wyrzeźbiona w drewnie. Przeszlibyśmy obojętnie obok jej wodza z nastroszoną koroną na głowie ubranego w odświętne szaty. Takie drobiazgi mogą się wydawać nieistotne, ale czasem pozwalają wyrwać się z monotonii wędrówki i sprawić, że któryś tam z kolei kilometr asfaltu, zamiast się dłużyć, zwyczajnie daje radość.
Bardzo, naprawdę bardzo przyjemnie się czytało i oglądało. A że miejsca te lubię i chętnie wracam to jeszcze milej. Dzięki :)
OdpowiedzUsuńTo ja dziękuję za komentarz. Daję sporo motywacji do dalszego działania :)
UsuńŚwietna relacja z kapitalnej wycieczki. Ale żeby się najeść w monopolowym, to już trzeba być specjalistą ;-)
OdpowiedzUsuńPoza tym - serce mi się do tych okolic wyrywa, dawno już tam nie zaglądaliśmy.
:) W plecakach zupełnie pusto nie było, toteż wystarczyły niewielkie zakupy uzupełniające. Panie ekspedientki nieprzyzwyczajone do klientów, którzy proszą o coś innego niż produkty z działu z alkoholami, patrzyły na nas ze sporym niedowierzaniem.
Usuń