8.04.2019
Skład: Oliwka, Bugli, Raku i Ja
Trasa: Rykoszyn PKP - Kozi Grzbiet - Kłm. Ołowianka - Kłm. Ostrówka - Bławatków - Ostrówka - Todowa Grzęda - Gałęzice - Skałka Sachty - Besówka - Skiby - Sosnówka - Chęciny, ok. 27 km
Na myśl o tej przygodzie znowu zamieniam się w pryszczatego nastolatka, który za wszelką cenę nie da się schwytać siedzącym mu na karku jeepom. Jak dobrze, że fotelowi, z jakiego to piszę brak kółek, bo dawno bym już odjechał, chcąc przeżyć to raz jeszcze i jeszcze. Taka to była przygoda!
Leśna droga. Dwie kobieciny w chustach prowadziły składaki obwieszone bazarowymi torbami. Staruszki zagadały same. Wkrótce potem role się odwróciły. Kiedy temat rozmowy zszedł na sztolnię, ich dawny, ciepły ton głosu momentalnie zniknął. Zastąpiło go coś w rodzaju ostrzeżenia. "Nie zbaczajcie z wydeptanej ścieżki - ciągnęła jedna. - W sztolni jest zło, nie zbliżajcie się do niej "- urwała.
W przestrodze babuszki było coś złowieszczego. Coś, co początkowo może nawet i śmieszyło, albo wręcz budziło zażenowanie. Z czasem jednak zdążyło wryć się głęboko w czaszkę i wracało jak rzucony bumerang: Trzymajcie się wydeptanej ścieżki, trzymajcie się wydeptanej ścieżki...
Tośmy się trzymali. Gdzieś z kilometr.
Dalej były jeżyny, skakanie po sprężystych dywanach z jałowca, były zmagania ze ścianą kamieniołomu i spadające kamienie, był nawet ryczący jeleń. Tylko tak się jakoś złożyło, że ścieżki zabrakło.
Trzeba przyznać, że bawiliśmy się ze sobą w kotka i myszkę. Ścieżka wprost uwielbiała się z nami droczyć. Gdy my jej zawzięcie szukaliśmy, ona figlarnie znikała, by pojawić się w najmniej spodziewanym miejscu. I tak na okrągło.
Po godzinie trafiliśmy na dno wyschniętego osadnika, gdzie przemykaliśmy między górami piachu, aż wydostaliśmy się na rozległą polanę. Wetknięta między piaszczyste hałdy wyglądała jak oaza. Zapadła decyzja, że zatrzymujemy się na odpoczynek. Tzn. zatrzymują się wszyscy poza mną. Ja jestem zbyt zajęty skradaniem.
Hałdy piachu przypominające nadmorskie wydmy |
Spłoszone zwierzę umykało w popłochu. Ścigałem je niezmordowanie, co nie było takie proste z 50-litrowym plecakiem na ramionach. Ziemia drżała od tętentu racic i człapania wysłużonych butów. Sarna odstawiała mnie w tyle, lecz biegłem dalej. Nieprzytomnie. Z boku musiało to przypominać gonitwę za obiadem naszych prehistorycznych praprzodków.
Już czułem, że długo tak nie pociągnę, że zaraz wyzionę ducha. Nie musiałem czekać długo. Kilka chwil potem walcząc z szalejącym oddechem, padłem krzyżem na trawę. Sarna mi uciekła, nie zrobiłem zdjęcia i zamiast wypocząć jak inni, wyczerpałem pokłady energii na cały dzień. A mimo to uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Wariat - pomyślicie. I dobrze pomyślicie, ale nie jakiś tam zwykły, a najszczęśliwszy wariat na świecie. Bo własne dziwactwa, choćby najwymyślniejsze trzeba w sobie pielęgnować. To one nadają nam wyjątkowości.
Leżę jeszcze chwilkę. Patrzę. Myślę. Ładuję się uśmiechem. Wystarcza jednak parę minut, bym uświadomił sobie, że przecież to nicnierobienie mnie wykańcza. Przecież zostałem stworzony do szaleństwa, do przygody. Dość już postoju, ruszamy w jedno z tych miejsc, do których szary śmiertelnik ma zakaz wstępu.
To już ostatnie zarośla. Odtąd stajemy się widoczni. Podchody się skończyły, czas pochylić się jak złodziej i jak on przemknąć nie zauważonym. Trudne to zadanie zważywszy na teren w jakim się poruszaliśmy.
Teren miał w sobie coś z szachownicy. My byliśmy pionkami, a za pola robiły skrawki zieleni posiatkowane drogami. Niewiele tam rosło. Rzadko trafił się jakiś pojedynczy jałowiec. Tak to sama trawa. Drogami wywożono urobek z kopalni do miejsca rozładunku, skąd dalej trafiał on w paszcze wciąż głodnych kruszarek.
Podchodziliśmy równolegle do głównej drogi surowcowej, którą jeździły ciężarówki. Ich rozklekotane przyczepy słychać było już ze znacznej odległości, co dawało wystarczająco czasu na znalezienie kryjówki. Zawsze wtedy kitraliśmy się za najbliższym krzakiem, po czym równo padaliśmy na trawę. Gdy było po wszystkim wracaliśmy do marszu jak gdyby nigdy nic.
Największe niebezpieczeństwo czyhało na skrzyżowaniach. Z prostej przyczyny - były one ogołocone z jakiejkolwiek roślinności. Gdy musieliśmy pokonać takie skrzyżowanie kładliśmy się przy poboczu i ocenialiśmy sytuację, wyczekując odpowiedniego momentu. Zbliżający się pojazd równał się z odwrotem do zielonej kryjówki. Natomiast jeśli było czysto - puszczaliśmy się w bieg do następnego krzaka. Technika zdawała się nie zawodzić. Do czasu.
Postępowaliśmy jak dotąd. Jak tylko charczenie ciężarówki umilkło, wystrzeliliśmy jak z procy całą czwórką z zarośli wprost na drogę. I wtedy wszystko stało się jasne. W odległości stu metrów od nas znajdował się punkt rozładunkowy ciężarówek. Oznaczało to dla nas tarapaty.
Widok całej zgrai kolorowych naczep wywołał u nas panikę. Odciął racjonalne myślenie. Zwyczajnie pruliśmy przed siebie ile wlezie, byle czmychnąć. Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, kiedy ni stąd ni zowąd wyrosła przed nami potężna, niemal pionowa skarpa wylana z betonu. Jedynym sposobem, by ją pokonać było przeskoczenie nad głębokim na trzy i szerokim na ponad metr rowem odwadniającym. Zbyt krótki rozbieg, albo ześlizgnięcie ze skarpy skończyłoby się wpadnięciem do rowu, co w konsekwencji wiązałoby się z utknięciem w rowie do czasu przyjazdu ochrony.
Zatrzymaliśmy się, aby się namyślić. Wtedy dostrzegli nas pracownicy w odblaskowych kamizelkach. Zostaliśmy spaleni, a w oddali nadjeżdżała ciężarówka. Otrzeźwieliśmy. Musieliśmy bezzwłocznie wiać. I wtedy zadziało się coś dziwnego.
Bugli nabiera rozbiegu i decyduje się przeskoczyć rów. Wybija się wreszcie. Trwa to sekundę. Siła rozpędu pozwala mu przelecieć, a następnie wczepić się w betonowe zbocze skarpy. On już jest bezpieczny, czego o nas powiedzieć już nie można. Razem z Oliwką zabieramy nogi za pas i spieprzamy do krzaków. Raku próbuje swoich sił w przeskoczeniu rowu, lecz plany te niweczy mu wjeżdżająca w zakręt ciężarówka, a tuż za nią patrol ochrony. Widzimy tylko jak rozpaczliwie biegnie w naszą stronę, po czym tracimy go z oczu. Padamy z Oliwką na ziemię nerwowo dysząc. Jest bardzo źle. Wiemy o tym oboje.
W ukryciu |
Przestraszonym wzrokiem oceniamy sytuację. Przez igły prześwituje terenówka. Nas na pewno nie widzi, ale co z Bartkiem? Wypatrujemy go. Miga nam ciemna postać pośród traw. To musi być on. Jakieś 20, może 30 metrów od terenówki. Osłania go wyłącznie kępa krzaków.
Z Oliwką nasłuchujemy. Nie mija więcej jak półtorej minuty, kiedy do terenówki dołącza kolejna z kogutem. A więc mamy do czynienia z wozami patrolowymi. Słychać trzask zamykanych drzwi. Cholera idą po niego, może i po nas. Serce mi łomocze. Kontroluję każdy oddech, nawet sapanie. Jeśli złapią którekolwiek z nas nie wypłacimy się do końca życia. Wiemy, że jesteśmy tu nielegalnie.
Na migi ustalam z Oliwką, że musimy uciekać. Ale nie mogliśmy od tak po prostu wstać i pobiec. Musieliśmy się przeczołgać po miękkiej trawie w absolutnej ciszy, by nie zdradzić naszej pozycji. Plecaki przeszkadzały chyba najbardziej, ale liczyło się to, że posuwamy się do przodu. Niezauważenie.
Wycieńczeni dopełzliśmy do skrzyżowania. Zastrzyk adrenaliny i rura na przestrzał. Teraz wydawało się, że nic nam nie grozi. Pytanie tylko co działo się z Bartkiem.
Odczekaliśmy dobre dziesięć minut i zdecydowaliśmy się do niego zadzwonić. W słuchawce odpowiedziała nam cisza. Dopiero druga próba przyniosła rezultat. Raku wyszeptał, że wokół niego zebrało się już 5 wozów terenowych, ale jeszcze go nie schwytali, bo zdążył im zbiec. Pokierowaliśmy go do nas, gdzie odchodząc od zmysłów spotkaliśmy się kilkadziesiąt sekund później. Wreszcie byliśmy razem. I wtedy zawył alarm.
Mitrówka półwolna |
To nie były żadne manewry ćwiczebne, to działo się naprawdę, a stawką była wizyta w pace za nielegalne wtargnięcie. Naprawdę nie wiem skąd wydobyliśmy wtedy pokłady energii, ale trójka skrajnie wymordowanych nastolatków nagle zmieniła się w sprinterów. Chwytaliśmy się wolności, to pewne. Zdołaliśmy niepostrzeżenie przemknąć przez teren zakładu, ukrywając się za maszynami. Po zsunięciu się z hałdy, zziajani wybiegliśmy na łąkę. Mogliśmy nareszcie wykrzyknąć głośno: dokonaliśmy tego! Uciekliśmy im!
Odtąd byliśmy bezpieczni. A przynajmniej tak nam się wydawało. Wszak los miał co do nas zgoła odmienne plany.
Ile to minęło? Nawet nie zdążyliśmy się napić po morderczym biegu, gdy dostrzegliśmy w oddali czarnego kundla z ogonem postawionym na sztorc, który szarżował wprost ku nam. Pierwsza na linii frontu Oliwka natychmiast podniosła z ziemi kija i z zamiarem wykorzystania go jako broni obusiecznej szykowała się na najgorsze. My także. Błysnął szereg wystających z wargi ostrych zębisk. Masa mięśni pokrytych sierścią nacierała groźnie. Warczała przy tym i ochryple szczekała. Ale nagle co to? Na ostatniej prostej zamiast dopuścić się ataku psina zwalnia. Potulnieje w oczach. Nabiera łagodności i zaczyna przyjaźnie merdać ogonem.
Podchodzi nieco onieśmielona do wciąż przejętej Oliwki. Wówczas staje się jasne, że to co jeszcze na horyzoncie majaczyło jako krwiożercza bestia, było kundlem skorym do zabawy. Z kija pożytku żadnego, no chyba, że do aportowania.
Psina z wybałuszonym jęzorem trącał nachalnie Oliwkę, by ta rzuciła mu nową zabawkę. Tak też się stało. Rozradowany czworonóg pobiegł wówczas w ślad za lecącą gałęzią. Po chwili przyniósł znalezisko, podbiegł tym razem do mnie i Rakowa, abyśmy to my rzucili mu zabawkę. Cóż jak widać nie tak pies straszny jak go strach maluje.
Wysoki mur skutecznie zasłaniający wnętrze kopalni |
Różowe przylaszczki |
Wreszcie nie odstępujący nas na krok, wznoszący się na ponad 5 metrów mur kopalni urywał się. To oznaczało nie lada okazję, która mogła się już więcej nie powtórzyć. Po raz ostatni zagłębiliśmy się w las, licząc, że plan powiedzie. Przyznam, że bez tej obawy z tyłu głowy związanej z zauważeniem, z praktycznie nieskończoną ilością wariantów ucieczki, z takim pozornym bezpieczeństwem, jakie zapewniał las, szło się nie jak na spotkanie z największym kamieniołomem Europy, a z piaskownicą na niestrzeżonym placu zabaw.
Kiedy wydarliśmy się z drzew, przebrnęliśmy przez krańcowe chaszcze, stanęliśmy po raz pierwszy na skraju wyrobiska. Widok zelektryzował spojrzenia. Niepojęte rozmiary kamieniołomu wprost w nas uderzyły. Na tle skalnych przestrzeni wypadaliśmy niepozornie, niczym mrówki. Imponowała nam ta dziura. Było w niej coś hipnotyzującego.
Foto: Statyw |
Todowa Grzęda |
Zostało nam szukać na własną rękę. Tropem skałek natrafiliśmy na wapienną grzędę, którą zdecydowaliśmy się iść tak długo jak tylko będzie to możliwe. Z czasem coraz mniej widać było same skały, za to chaszczy przybywało. Niżej sytuacja wyglądała wcale nie lepiej. Coś jednak się zmieniło: pojawiła się ścieżka. Prowadziła w głąb największych chaszczy. Wydała mi się zagadkowa, bo i po co komuś chciałoby się ją wydeptywać. Nie dawało mi to spokoju, wprost nie mogłem pozostać bez odpowiedzi. Dlatego też w chwilę później zagłębiliśmy się w gąszcz nie wiedząc na dobrą sprawę co u licha wyprawiamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz