Obserwatorzy

Popularne posty

środa, 6 lutego 2019

Wycieczka nr 4: PIEKIELNA ÓSEMKA


II. połowa sierpnia 2016

Skład: Raku i Ja

Trasa: Baranówek - Jagodowa Górka - G. Biesak - G. Kolejowa - Rez. Biesak-Białogon -
G. Kamienna - G. Pierścienica - Baranówek, ok.16 km

  Raz w głowie zrodził się pomysł inny od innych. Jakby to było namalować własny szlak?  

  Było to w pierwszej klasie gimnazjum. Wstąpiłem do przyszkolnego papiernika, by kupić rzeczy potrzebne na plastykę. Jakby tu subtelnie rzec, hmmm. Nasza nauczycielka nie stroniła od pomysłów abstrakcyjnych, których w Internetach ze świecą szukać. Kupiłem co trzeba. Wśród najróżniejszych dziwactw w zakupowej torbie znalazły się poczciwe plakatówki. Wystarczyło jedno spojrzenie, bym wiedział, że na plastykę, to ja ich nie doniosę.

  Jeszcze tego samego dnia zabrałem z domu owe dwie puszeczki plakatówek, pędzel i wyszedłem w las, gdzie zacząłem bawić się w Picassa. Do sprawy podszedłem nazbyt ambitnie. Na namalowanie szlaku dałem sobie całe trzy dni. Konsekwencje były bez znaczenia. Chęć spełnienia marzenia przeważyła.
  Trzy dni wyciągnęły się w tydzień. W tym czasie do południa byłem uczniem, lecz po lekcjach stawałem się niestrudzonym malarzem. Nie zważając na biegaczy, którzy bacznie przyglądali się moim poczynaniom. Albo ludzi, którzy zwyczajnie wybrali się na poobiedni spacer, a zamiast wyciszenia duszy, dostali małolata ochlapanego czerwoną farbą, który wyglądał jakby przed momentem dokonał serii zbrodni. 

  Mojej nieobecności w domu nie dało się ukrywać w nieskończoność. Toteż ten dzień musiał kiedyś nadejść i nadszedł. Wszystkim zainteresował się sam Tata. Wyjaśniwszy mu skrupulatnie szaleństwo mojego pomysłu, zaoferował mi swą pomoc. Jaki ojciec taki syn.
   Nazajutrz byliśmy w terenie. Cztery ręce, to jednak nie to samo co dwie. Pracowaliśmy dotąd, dopóki nie skończyła się farba. Ale udało się. Szlak, choć częściowo, to został wyznakowany. Teraz zostało mi znaleźć jakiegoś śmiałka, który zdecydowałby się z nim zmierzyć. 

  Raku nie spodziewał się co go wkrótce czeka. Na razie widział jedynie polankę i być może w pierwszej chwili pomyślał o postoju. Oj nie tym razem! Zamiast postoju naprzeciw nas wyrosła ściana góry. Złowieszczo się uśmiechnąłem, po czym przystąpiłem do ataku szczytowego. Raku nie miał wyjścia. Nie chcąc się zgubić, musiał ruszyć w ślad za mną. Spisał się wybornie.
 
  Z górą Biesak poszło równie gładko. Zziajaliśmy się tylko bardziej. Powodem była temperatura, która z godziny na godzinę rosła. Nie podobało nam się to. Przygnębiało niemal jak widok lasu, do którego weszliśmy wkrótce. Ledwo miesiąc temu był świadkiem przejścia trąby powietrznej. Wiatr połamał drzewa z taką łatwością, jakby były zapałkami. Leżały poprzewracane, zawieszone jedne na drugich. Martwe.

  Żadnych niepotrzebnych przerw. Najtrudniej jak to tylko możliwe. Gór tyle, ile da się tylko upchać. Raku da radę. Nie przewidziałem tylko jednego, że ja mogę nie dać.

  Dotarliśmy do pierwszorzędnego zejścia z góry Kolejowej. Z taką malutką różnicą, że w warunkach takich jak te, schodzenie byłoby równoznaczne ze skręceniem kostki. Kiedy but nie chce współpracować z podłożem z wyhamowaniem bywa różnie. Ale od czegoś w końcu są drzewa. 
  Zbiegaliśmy więc do najbliższego. Jeśli szczęście dopisało i wyrobiliśmy się z hamowaniem - obejmowaliśmy pień. W przeciwnym wypadku kończyło się na fest obtłuczonych klejnotach. I tak aż po dno malowniczego wąwozu. Dawało to jakieś 100 metrów przerywanego biegu. 

  Niebawem za sobą mieliśmy już połowę trasy. Tej łatwiejszej. Powoli zaczęliśmy odczuwać pierwsze poważne oznaki zmęczenia. Odpoczynek jeszcze nie wchodził w grę. Wpierw musieliśmy zmierzyć się z Kolejową. Tak, tak, tą samą Kolejową, z której przed momentem schodziliśmy. 
  A jak już wejść to rzecz jasna morderczym podejściem. Tak hardckorowym, że krążą legendy o tym, jakoby nigdy nie zdobyto go zimą. Nadszedł czas sprawdzić ile w tych legendach prawdy.
 
  Wystartowaliśmy. Już od pierwszych minut wdrapywaliśmy się na czworaka, desperacko chwytając się wystających korzeni. Góra odebrała nam resztki sił jakie jeszcze się ostały. Uleciały głęboko skryte strzępki motywacji. Ręce piekły, korzenie wyrywaliśmy z ziemi, aż wreszcie znaleźliśmy na szczycie. Wykończeni, padliśmy plackiem. Bez słowa. 
  Odczuliśmy konsekwencje braku dłuższych postojów. W połączeniu z upałem stworzyły mieszankę wybuchową, która eksplodowała w chwili największego kryzysu psychicznego. A ten rozpoczął się właśnie teraz. 
  Przeszło kwadrans leżeliśmy odrętwiali. Po kwadransie rekonwalescencji minął kolejny...

  Zostało jeszcze 8 kilometrów. Niby nic. Dwie godziny spokojnego marszu. W normalnych warunkach owszem, lecz nie tego dnia. Tego dnia nie można było mówić o normalnych warunkach. Niemal puste plecaki ciążyły, jakby wypełniono je po brzegi kamieniami. Szliśmy dalej, ledwo widoczną ścieżką. Ledwo dając radę.
 
  Samo południe, a my wędrujemy środkiem pól, wzdłuż torów kolejowych. Bez czapek. Niczym nieosłonięci od Słońca. Wyraz "udar" tuż obok "daleko jeszcze?" wybrzmiewa coraz częściej. Wtedy dotarło do nas, że może być coś gorszego od zmęczenia. Mianowicie ból. 
  Ponownie lądujemy w lesie. Cień przywraca utraconą nadzieję i uśmiech. Mijamy śródleśne jeziorko. Stada żarłocznych komarów nie dają wysiedzieć, dlatego też wędrujemy w kierunku następnego wzniesienia. 
  W drodze na szczyt Kamiennej Góry spotykamy parę zakochanych. Wchodząc trzymają się za ręce. Gdy schodzili w ręce trzymali moje okulary przeciwsłoneczne, które gdzieś w trakcie wspinaczki (jak to ja) zgubiłem. Dzięki Wam wielkie gołąbki!
(Ps. tak już ostatecznie te okulary zawieruszyłem jakiś miesiąc później).
Edit: 2018 nadal się nie znalazły
Edit: 2023 zgubiłem kolejne

  Szliśmy jak w transie. Nogi chodziły same. Jakbyśmy nie mieli nad nimi kontroli. Do czasu. W pewnym momencie w głowie któregoś z nas zrodził się pomysł zrobienia postoju. Był to potworny błąd. Postój trwał zbyt długo, w wyniku czego nogi rozleniwiły się. Odmówiły współpracy. Uginały się we wszystkie strony, i trzęsły jak mors wychodzący z przerębla. 
Ostatnie 2,5 kilometra człapaliśmy przez godzinę.
 
  W domu czekała nas nagroda w postaci obiadu. Na stół wleciały talerze ze schabowym, ziemniakami posypanymi aromatycznym koperkiem i łyżką mizerii. Mraśnie! Ależ byliśmy wtedy głodni. Rzuciliśmy się na jedzenie niczym gepard na samotną gazelę i nagle zdziwienie. Drżące ze zmęczenia ręce nie są w stanie utrzymać sztućców. I choć ślinka ciknie, nie zostaje nam nic innego jak czekać. 
  Piekielna Ósemka okazała się być prawdziwie piekielna. Pali we wspomnieniach do dziś ze swoimi niegroźnymi 16 kilometrami i morderczymi 1520 metrami przewyższenia. 

  Czasem jeszcze przechadzając się po lesie, rozglądam się po drzewach. Na niektórych dostrzegam rozmyty deszczem czerwono-biały kwadrat złożony z dwóch trójkątów. Wtedy uśmiecham się w duchu, licząc, że gdy przyjdę tam znowu, mój szlak nadal tam będzie.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz