II. połowa sierpnia 2016
Skład: Raku i Ja
Trasa: Baranówek - Jagodowa Górka - G. Biesak - G. Kolejowa - Rez. Biesak-Białogon -
G. Kamienna - G. Pierścienica - Baranówek, ok.16 km
Kiedy tylko wracałem z lekcji w tajemnicy przez wszystkimi znikałem w lesie z pędzlem i pudełkiem plakatówek w kieszeni. Miałem dziwaczne jak na czternastolatka marzenie. Tak bardzo chciałem wyznakować własny szlak, że całymi popołudniami malowałem na drzewach, na słupach, słowem gdzie tylko trzymała się farba biało-czerwone kwadraty. Zapominałem wtedy o bożym świecie. O biegaczach, którzy tylko obracali głowy ze zdziwienia, albo rodzinach z dziećmi, które wybrały się na poobiedni spacer i zamiast wytchnienia na łonie natury, dostały małolata ochlapanego czerwoną farbą, który wyglądał jakby właśnie dokonał serii zbrodni w sąsiedztwie. Przynajmniej nie piszczeli jak uciekali.
Swojej nieobecności nie mogłem ukrywać w nieskończoność, toteż pewnego dnia Tata wiedziony ciekawością nakrył moje niecne uczynki i... nie skarcił, lecz zaoferował swoją pomoc w realizacji szaleństwa. Cóż, niedaleko pada jabłko od jabłoni. We cztery ręce to już nie była ta sama robota, co samemu. Uwinęliśmy się z tematem już nazajutrz. Teraz potrzebowałem jedynie śmiałka gotowego zmierzyć się z moim szlakiem.
Raku nie wiedział na co się pisze. Dopiero miał za sobą pierwszą z górek, a przed nim wyrastało kolejne strome podejście. Ja tylko cały w podnieceniu, uśmiechałem się złowieszczo, bo wiedziałem, że pora na atak szczytowy, który wyciśnie z nas siódme poty. Bartek, choć wtoczył się na szczyt zdyszany jak lokomotywa, nie dał po sobie poznać zmęczenia i bez przestoju ruszył w ślad za mną.
Żadnych niepotrzebnych przerw. Na szczycie łyk wody i dalej w drogę. Najtrudniej jak to tylko możliwe! Góra za górą. Stożek, Jagodowa, Biesak i inne, których nazw nie pamiętam. Jak boli, to trzeba rozchodzić. Brakuje wody? Pij mniej.
Przystanęliśmy dopiero przed zejściem z Góry Kolejowej. Stromizna była tam taka, że postawiłeś pierwszy krok, a ciało samo nabierało pędu i płynnie przechodziło do biegu. Sru na dół, tylko się kurzyło! Jakiekolwiek zwątpienie równało się skręceniem kostki. Gdy podeszwy nie łapały kontaktu z podłożem, różnie bywało z wyhamowaniem. Ale od czegoś w końcu są drzewa. Zbiegaliśmy więc slalomem od pnia, do pnia. Jeśli tylko szczęście dopisało i wyrobiliśmy się z hamowaniem, wówczas tuliliśmy pień. W przeciwnym razie kończyło się na fest obtłuczonych jajcach.
Połowa trasy stała się faktem. Ta łatwiejsza połowa. I jak tu w takiej chwili miałem powiedzieć Rakowowi, że teraz czeka nas wspinaczka na górę, z której ledwie chwilę temu zbiegaliśmy? No jak?
- Widzisz tą ścieżkę?
- Chyba nie mówisz o tej prawie pionowej ścianie wąwozu rozjeżdżonej przez croosy?
- Z grubsza tam idziemy.
Już od pierwszych chwil mordercze nachylenie stoku powaliło nas na kolana. Wypięta pierś szybko zmieniła się w garb na plecach. Dosłownie, wdrapywaliśmy się na czworaka. Inaczej się nie dało. Desperacko chwytaliśmy się wystających korzeni. Korzenie nierzadko wychodziły z ziemi i zostawały w brudnych dłoniach. Wykończeni, padliśmy plackiem na szczycie. Leżeliśmy odrętwiali, bez życia w sobie.
Organizm odebrał sumę niezrobionych wcześniejszych postojów, z nawiązką.
Ale to nie wystarczyło. Krok przestał być tak płynny jak przedtem, w ogóle wlekliśmy się niemiłosiernie. Uleciała dawna ekscytacja wspinaczką. Teraz na wieść o kolejnej górze, szliśmy jak na egzekucję, byle mieć to już z głowy. O tak, Kolejowa wyssała z nas ostatki sił.
- Daleko jeszcze?
- Dalej niż myślisz.
- A teraz?
- Teraz, już nie myślisz. Daj mi spokój. Idziemy.
I szliśmy, dopóki nie zarządziłem postoju. Nie minęło wiele, gdy dotarło do mnie jaki potworny błąd popełniłem. Bezruch rozleniwił mięśnie. Straciliśmy kontrolę nad nogami, które trzęsły się odtąd jakby były z galarety. Walczyliśmy o każdy krok z terenem, z ciałem i z głową. Pokonanie ostatnich dwóch kilometrów zajęło nam godzinę. W domu czekała na nas mama z obiadem. Wygłodniali rzuciliśmy się na schabowe, lecz od przejedzenia powstrzymały nas drżące ze zmęczenia dłonie, które nie były w stanie nawet utrzymać sztućców.
Piekielna Ósemka pali we wspomnieniach do dziś ze swoimi niegroźnymi 8 górkami, 16 kilometrami i morderczym tysiącem metrów przewyższenia. Czasem jeszcze przechadzając się po lesie, rozglądam się po drzewach za czerwono-białymi kwadratami z nadzieją, że nie wszystkie rozmył deszcz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz