17.08.2018
Skład: Raku, Makumba i Ja
Trasa: Wierna Rzeka PKP - Młynki - Rez. Milechowy - G. Czubatka - Bocheniec - Zakrucze- Małogoszcz PKP, ok. 32 km
Z dala od resztek cywilizacji, pomiędzy ciągiem śródleśnych bagien, z głośnika rozbrzmiewa harmoszka.
- Cześć kochana Mamusiu. Jak to gdzie jestem? W lesie, bo gdzie? Zaiste, nie śnieży. Znakiem tego...
Zasięg nagle się urywa. Las zanosi się od śmiechu. Raku wciąż tylko ociera łzy napływające mu do oczu.
Po 23 kilometrze mózgi zblazowały się do granic możliwości. Poziom niedorzeczności sięgnął zenitu, a wszystko przypieczętował finisz poboczem wylotówki. Kierowcy z niedowierzaniem przyglądali się trójce wyjątkowo rozbawionych postaci rozbijających młotkiem na asfalcie wapienne kamienie ze skamieniałymi muszlami, które znalazły po drodze. Prawdziwe apogeum nastąpiło jednak, gdy monotonna wędrówka asfaltem zaczęła się dłużyć i dla rozrywki do każdego mijającego nas samochodu krzyczeliśmy: Ogórek! Nawet nie próbujcie w tym doszukiwać się jakiegokolwiek sensu, bo go nie ma.
- Kalfas, - pyta - prawda, że nie wiesz gdzie idziemy?
Siorbiąc nosem, rozkładam bezradnie ręce i odpowiadam zgodnie z prawdą, że nie mam pojęcia.
Nie wytrzymuję dłużej i parskam przez zęby niekontrolowaną salwą tłumionego śmiechu. Atak głupawki udziela się wszystkim.
Jakąś godzinę wcześniej....
Siedzimy w pociągu i gadamy. Któryś z nas nieopacznie wspomina o Obarze. Wtedy zza pleców słyszymy: skąd wy znacie mojego wnuczka? Wkrótce przysiada się do nas staruszek przysłuchujący się wcześniej naszej rozmowie. I tak od słowa do słowa, nie wiedzieć nawet kiedy okazuje się, że wysiadamy razem na tej samej stacji. Pan Dziadek z pasją opowiada o okolicznych wioskach, pokazuje skróty, aż odprowadza do mostku, gdzie nasze drogi się rozchodzą. Na odchodne obdarowuje jeszcze garścią bezcennych wskazówek odnośnie dalszej drogi, po czym oddala się dziarskim krokiem.
Jak to szło? "Za cmentarzem skręćcie w prawo, potem..." Próbuję sobie przypomnieć. Bezskutecznie. Inni też zapomnieli. Uciekamy się zatem do starych sposobów i kierujemy się przeczuciem. Nie kończy się to najlepiej. Kiedy przychodzi pokonać bagna już wiemy, że zabłądziliśmy.
Co było dalej, wiecie już ze wstępu. Ostatecznie udało się odnaleźć wejście do wąwozu, który wyprowadził nas na ścieżkę. W jednej ze ścian wąwozu mieścił się soczewkowaty otwór jaskini, zwanej przez miejscowych nie bez powodu Piekłem.
Według krążącej legendy pewnego dnia do jaskini wpuszczono kaczkę, która pokonać miała kilometry podziemnych korytarzy. Ponoć przebyła tak długą drogę, że wydostała się dopiero w studni zlokalizowanej na dziedzińcu chęcińskiego zamku. Czyli więc prawie 15 km stąd. Pogłoski o ukrytym tunelu łączącym jaskinię z zamkiem przekazywano z pokolenia na pokolenie. Ile w nich było prawdy, mieliśmy przekonać się włażąc do jaskini osobiście.
Pech chciał, że żaden z nas nie wyposażył się tego dnia w kaczkę. Mieliśmy jednak asa w rękawie w postaci Makumby, który wraz z wejściem do jaskini zamieniał się w stworzenie wchodzące w symbiozę z podziemnym mrokiem. Żadne błota, żadne ciasnoty nie były mu straszne. Pod ziemią czuł się jak u siebie w domu, nie zaś jak w zimnej noże zamieszkałej przez nietoperze i kolonie komarów.
- Ma ktoś kawałek szmatki, czapkę, czy cokolwiek?
- Mam apaszkę, a na co ci ona Makumba?
- Żeby se twarz owinąć przed tymi cholernymi komarami.
- Trzymaj.
I tak weszliśmy do wnętrza Piekła, chcąc przekonać się samemu, ile prawdy tkwi w legendzie.
Sytuacja przedstawiała się następująco. Jaskinia zdążyła się skończyć zanim zaczęła się na dobre, tzn. jej główna komora. W sam raz duża, aby pomieścić nas w komplecie. Dalej ciągnął się już tylko niski przełaz, możliwy do pokonania poprzez czołganie. Na ochotnika, aby go zbadać zgłosił się nie kto inny jak Makumba we własnej osobie. Efekty wczołgiwania się na poniższym zdjęciu.
Komargedon. Kaczka dalej zawędrować nie mogła, chyba, że potrafiła niczym duch przenikać przez ściany.
Foto: Makumba
|
Rozbudowana sieć wąwozów przerosła możliwości mobilnej aplikacji. Wadliwe ustrojstwo psuło się przy każdej możliwej okazji, a Iwona z Endomondo nie przestawała powtarzać z sadystyczną satysfakcją: Utracono sygnał GPS. Utracono sygnał GPS. Utracono... My utraciliśmy już resztki cierpliwości i jedyne, czego pragnęliśmy, to wyrwać się wreszcie na jakiś otwarty obszar, skąd dałoby się zorientować w terenie.
Nasze prośby zostały wysłuchane po niespełna dwóch kilometrach. Kiedy to stanęliśmy na wygolonej polance, a na wysokości oczu wypiętrzył się spiczasty wierzchołek Czubatki. Prezentowała się majestatycznie. Każde z nas już nie mogło doczekać kiedy sięgnie szczytu.
Tylko weź tam traf! Na chybił trafił losujemy ścieżkę. I co z tego, że nie wiemy dokąd zaprowadzi. O pozostałych dwóch możemy powiedzieć dokładnie to samo. Dopóki Czubatka jeszcze majaczy się pomiędzy koronami drzew, dotąd mamy jakiś punkt orientacyjny, lecz później. Otóż później ściernisko przeprowadziło ofensywę i pokancerowało nam nieosłonięte łydki. Roztapiający się od duchoty asfalt doprowadził do przegrzania mózgów. Na konsekwencje tego nie musieliśmy długo czekać.
Czubatka widziana z okolic Milechowego |
Czubatka to góra pełna sprzeczności. Z oddali przypomina zieloną piramidę, z bliska jej potęga gaśnie. Grzbiet wzniesienia tworzy górską grań z przepaściami z prawdziwego zdarzenia, ale prawie na całej długości porastają je chaszcze nie do sforsowania. Zgodnie z mapą Czubatka zalicza się do grona wybitnych punktów widokowych, a w rzeczywistości. No cóż...
Za kilometr mieliśmy rozkoszować się bajkową panoramą, nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że od paru minut ciągle schodziliśmy ze szczytu, zagłębiając się w las. Zastanawiające, bo oczywistym wydaje się, że punkt widokowy powinien być gdzieś wysoko, a nie skryty w leśnej głuszy. Tymczasem na taką właśnie głuszę wyprowadziła nas mapa. Wykiwała nas menda, uparcie twierdząc, że w miejscu stosu drewna znajduje się wybitny punkt widokowy. To ci dopiero coś.
Skonsternowani zawróciliśmy z powrotem w kierunku szczytu i co? I wyszliśmy na jakąś przecinkę. Coś tam nawet było widać w oddali. Na tyle wiele, aby można uznać go punktem widokowym. Ale, żeby od razu wybitnym? Co to, to nie.
Absurd absurdem poganiał toteż kiedy nagle na mojej łepecynie Makumba roztrzaskał konar potraktowałem jako coś zwyczajnego. Ot tak, po prostu podniósł z ziemi spróchniały konar i bez ostrzeżenia mnie zdzielił. Zupełnie jakbym był jednym z tych kretów wyskakujących z lunaparkowego automatu, które trzeba walnąć w łeb gumowym młotkiem, aby zdobyć punkty. Konar złamał się z pustym trzaskiem. Pomyślicie co za psychopata z tego Makumby. Poniekąd jakby się tak dokładniej przyjrzeć każdy z nas był takim samym psychopatą jak on. Wszak pchamy się w totalną dzicz, gdzie się gubimy, walczymy z chaszczami, tarzamy w błocie, zjeżdżamy w klapkach z wiaduktu (ups chyba umknęło mi o tym wspomnieć) i to wszystko za własne pieniądze.
Od czegoś w końcu jest młodość. Jak nie teraz to kiedy? No i masz zabrzmiałem jak kwalifikowany emeryt.
Piesze wędrówki odblokowują pewne bariery, których przekroczenie większość uznałaby za niestosowne, niemoralne, wręcz prymitywne. Ci, co chodzą na wycieczki - zrozumieją. Odblokowanie tych barier pozwala przede wszystkim wyjść z pancerza społecznych standardów i poczuć się sobą w pełnym słowa znaczeniu. Oznacza to również takie hardkorowe akcje.
Ktoś może się zastanawiać dlaczego nie wpadłem w szał po ciosie i nie oddałem Makumbie. Odpowiedź jest następująca: bo choć czasem bywa cholernie dziwnie, to i tak zawsze próbujemy zrozumieć się nawzajem. Bywa różnie, ale nigdy nie zapominamy, że kluczem do trwałej przyjaźni na lata jest akceptacja kogoś, takim, jaki jest na co dzień. Czy to nam się podoba, czy też nie. Warto o tym pamiętać.
I tak sobie człapaliśmy, aż doczłapaliśmy wreszcie do stacji, a w następnej kolejności do wagonu pociągu, gdzie powitał nas z zaraźliwym uśmiechem... Domyślacie się kto? Ano Pan Dziadek, z którym niezwłocznie musieliśmy podzielić się wrażeniami z błądzenia po podchęcińskich lasach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz