Obserwatorzy

Popularne posty

niedziela, 17 lutego 2019

Wycieczka nr 18: NA KONIEC ŚWIATA ZA ZŁOTY PIĘĆDZIESIĄT


2.07.2018

Skład: Natalka, Gosia, Brajan, Locht, Obar, Bugli, Maciek, Raku i Ja

Trasa: Dąbrowa - Masłów - Klonówka - Radostowa - Krajno Zagórze, ok. 26 km

  1,50 zł - dokładnie tyle kosztował nas bilet na MPK, z którego wylaliśmy się na przystanku Dąbrowa. Choć "przystanek" to określenie na wyrost, jeśli chodzi o metalowy słupek z wyblakłym rozkładem jazdy. 
  Od samego początku wędrówce towarzyszył harmider. Przegadywaliśmy się nawzajem. Nikt nikomu nie dawał dojść do słowa, mówiąc o czymś innym. Tematy mieszały się jak w kuble pralki. Ale czy ktoś narzekał? Wręcz przeciwnie. 
  Monologi Obara przerywały salwy śmiechu dziewczyn, którym dopisywał wyjątkowo udany humor. Raku opowiadał coś o rybach, a że pod ręką miał dwóch braci, z czego jednego ciotecznego, to przynajmniej ktoś go słuchał. Bugli jak to Bugli popisywał się i ględził od rzeczy. Im wszystkim przysłuchiwał się Brajan. No i byłem jeszcze ja biegający slalomem między grupą ośmiu wędrowców i focący wszystko dookoła swą srebrną Sonówką.

Męska część ekipy na szlaku

  Pstryk! I wkroczyliśmy na skoszoną polanę. Spust migawki nie nadążał. Od potencjalnych kadrów wręcz się roiło. Okolica tonęła w blasku fleszy. Gdyby ktoś przechadzał się w pobliżu, z daleka mógłby przypuszczać, że jakiś rozbitek nadaje alfabetem morse'a. 
  Posiadacze fiszek gdzieś pośród obłędnych krajobrazów wypatrzyli intrygującą górkę. Co najważniejsze wylaną asfaltem. Na myśl, że wkrótce zrobią użytek ze swoich kawałków plastiku na czterech kółkach - już zacierali ręce. 

  Z bliska górka nie imponowała ani stromizną, ani rozmiarem. Ot szybki zjazd, który skończył się, nim rozpoczął na dobre. Za krótko, by wiatr potargał włosami. Za krótko, by porwać się szybkości i sunąć na przestrzał z szumem w uszach i ciepłem w sercu. Adrenalina do pobudki potrzebuje czegoś znacznie więcej. 

Domaniówka 3

  Półtorej kilometra dalej sklep, a w nim czyszczenie magazynów, którego dokonaliśmy osobiście. Następnie górka z niezauważalnym podejściem, przy którym nawet się nie zasapaliśmy. Na szczycie uśmiecha się do nas platforma widokowa i lornetka zawieszona na szyi Obara. 
  Podawaliśmy ją sobie z rąk do rąk. Z pomocą lornetki dostrzegliśmy coś więcej prócz koron drzew. Przez wypukłe soczewki niknące w błękicie horyzontu pagórki w sekundzie przestawały być odległe. Tafla cedzyńskiego zalewu zaroiła się od żaglówek niewidocznych gołym okiem. A i sąsiadom można było w okna zaglądnąć i przeżyć emocje ze wspólnego oglądania meczu. 
  Jeśli o widoki chodzi, to by było na tyle. Słońce szybko schowało się za obłoki, które nakryły niebo wielkim, szaroburym płaszczem. Zachmurało się. Grunt, że nie padało. Jeszcze...



Klonówka 3
Od lewej: Gosia, Obara i Raku

  Deszcz w spokoju wyczekał, abyśmy wyrobili się ze zagubieniem pośrodku niczego, bitwą na owoce i uniknięciem cudem przedwczesnej śmierci. 
  Szliśmy bezwiednie. Nikomu nie przyszło do głowy, że szlak może biec w lewo. Tą lichą, ledwo widoczną ścieżynką. Toteż minęliśmy ją jak gdyby nigdy nic i uradowani, że od teraz będzie już tylko z górki - przyspieszyliśmy. 
  Idziemy i idziemy. Coś długo tego szlaku nie widać. Martwię się coraz bardziej. Mijają następne minuty. Najwyższa pora sprawdzić co jest grane. Wybebeszam z plecaka pogiętą mapę. Skrupulatnie rozkładam ją kawałek po kawałku, zerkam i tu moja współpraca z mapą dobiega końca.


  Ewidentnie coś poszło nie tak. Dziewczyny jako pierwsze to przeczuwały i dostały ataku zaraźliwej głupawki. Gdy reszcie kazałem się zatrzymać, sam pobiegłem na oględziny. Wydawało mi się, że mignął mi szlak. Znak owszem był. Zarówno w prawo, jak i w lewo. Poprosiłem pozostałych, by do mnie dołączyli. Stanęliśmy przed trudną decyzją. Prawo? Lewo? Lewo?

  Ostatecznie skręcamy w lewo. Szlak lawiruje i w konsekwencji wyprowadza nas w pole. Dosłownie. Pole wygląda na znajome. Zupełnie jakbyśmy kiedyś nim szli. Nagle spostrzegam charakterystyczne drzewo obmalowane z obu stron szlakiem. Teraz jestem już pewien. Zatoczyliśmy koło.

  Potem działy się rzeczy niepojęte i dziwne. Bo jeśli gonitwa za kimś i jednoczesne obrzucanie go owocami niedojrzałej kaliny w rytmie "Kalinki" Was nie dziwi, to:
a) Robiliście to już kiedyś. Żadna nowość.
b) Czytacie ten wpis z takiego śmiesznego, białego pokoju bez klamek.


  Kiedy przyszło zmierzyć się z zejściem z Dąbrówki, głupota uruchomiła się na nowo. Raku wziął sobie za cel zjazd fiszką z piekielnie stromego stoku góry. Szaleństwo, którego na domiar złego nie szło zatrzymać. Chyba, że jakieś drzewo wyrosło by mu na drodze zjazdu. 
  Raku spróbował odepchnąć się rękami. Deska nieznacznie się posunęła do przodu, lecz nie zjechała. Jakby góra go ostrzegała. On ostrzeżenie jednak nie posłuchał i ponowił próbę. Momentalnie rozniósł się wariacki krzyk i błękitna strzała pomknęła. Kółka obracały się z szybkością skrzydeł kolibra. Fiszką chybotało, podskakiwała na najmniejszym kamyku, korzeniu. Przejmowała kontrolę nad kierującym.
  Raku tylko kurczowo trzymał się plastikowej deski, modląc się w duchu, żeby to już się skończyło, żeby wreszcie się zatrzymał. Najgorsze było dopiero przed nim. Zbliżał się do wyżłobionego przez wody koryta wąwozu. Gdyby tam dojechał, nabrałby prędkości jak na zawodach bobslejowych. Ale szczęśliwie do tego nie doszło. Wcześniej Raku zdołał wlecieć w krzaki, które zamortyzowały upadek. I było po wszystkim. 

Foto: Locht

  U podnóża Dąbrówki rozpadało się w najlepsze. Odzialiśmy płaszcze, kurtki i twardo brnęliśmy przed siebie. W podskokach pokonaliśmy mostek na Lubrzance. Nieco gorzej sytuacja wyglądała z podejściem pod Radostową. Odniosłem wrażenie, że tylko mi się chce. Dało się zauważyć, że resztę opanowało zrezygnowanie. Nie bawiła ich walka z deszczem zacinającym w twarz i wiatrem przewiewającym na kość. Jak zbawienia wyczekiwali obiecanej wiatki na szczycie, gdzie dotarliśmy 10 minut później. Przemoczeni do cna. 
  Aby udobruchać wszystkich zarządziłem postój.

Radostowa 1

  Dalej droga nudna, pozbawiona życia i nieangażująca. Podobnie z resztą można by streścić całą tą wycieczkę, która tak naprawdę skończyła się wraz z dziewiątym kilometrem. Zabawne, bo i nas była dziewiątka. Tak, jakby każdy zarezerwował jeden kilometr dla siebie. 

  Nie chce się, ale cóż zrobić - iść trza. Autobus nie wjedzie po nas na szczyt Radostowej. Nie ma tak dobrze. Żeby w ogóle przyjechał, to może byśmy jakoś przeżyli, ale autobus miał odmienne plany. Uciekł sprzed nosa. Oberwało się komu? Tu bez niespodzianek - mnie. Co by było ciekawiej szlak zniknął po raz drugi tego dnia. 

  Akurat teraz, w momencie największego kryzysu lądujemy w pokrzywach. Pokrzywach nie po kolana, nie też po pas, a po pachy. Najniższym ledwo łeb wystawał z gąszczu. Napieramy, bo nic więcej nie możemy. Wtedy zauważa nas staruszka w chuście na głowie. 
- Nie łaźta tom! Roz mnie żmijo uchlała to tydzień trza było siedzieć w chałpie. Zawrócta z tego kuńca świata! 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz