Obserwatorzy

Popularne posty

sobota, 9 lutego 2019

Wycieczka nr 7: BEZ ŚLADU


14.07.2017

Skład: Raku i Ja

Trasa: Baranówek - G. Hałasa - Telegraf - Bukówka - Mójcza - G. Otrocz - Niestachów - Górno, ok. 23 km

  Zabłądziliśmy. Mapa, tak potrzebna teraz, nadal leżała na blacie biurka. Jakieś sześć kilometrów stąd. 
  Kłosy traw smyrały zaczerwienione opalenizną ramiona. Trawa pokrywała najmniejszy centymetr kwadratowy terenu. Otoczeni przez nią z każdej możliwej strony, przedzieraliśmy się, niczym gepardy polujące na sawannie. Liczyliśmy, że nareszcie odnajdziemy utracony szlak. Na to jednak się nie zanosiło. 
  Zdrowy rozsądek podpowiadał, że to, po czym stąpamy również jest trawą, ale pewności nie było. Równie dobrze przy następnym kroku mogliśmy wpaść do kałuży wypełnionej wodą, bądź wojennego bunkru. Nikt nawet nie usłyszałby naszego krzyku.

  Bezkresna łąka zdawała się nie mieć końca. Tu wszystko było takie same, słomkowożółte. Najgorszy był brak pewności, czy przypadkiem nie krążymy w kółko. Starając się wspólnymi siłami wypatrzeć jakiś punkt orientacyjny, spostrzegliśmy jak 8, może 7 metrów przed nami kępa trawy zatrzęsła się gwałtownie. 
  Po chwili na naszych oczach kolejne kłosy zaczęły kłaść się na ziemi. Jeden po drugim. Coś się zbliżało. Wprost na nas. Ciekawość nie pozwalała oderwać wzroku od niewidzialnego punktu, który torował sobie drogę. Dzielący nas dystans niebezpiecznie się zmniejszał, aż nagle uszy wychwyciły ciche syczenie. W tym samym momencie z gęstwiny traw wyłoniła się obła głowa żmii. 

Mójcza pola 2

  Wystraszony Raku skrył się za moimi plecami, a mnie ogarnęła wściekłość. Od godzin męczyliśmy się z duchotą, do czego da radę jakoś przywyknąć. Następnie zgubiliśmy się pośrodku jakiejś pożal się Boże łąki - przeżyję. Ale wąż?! 
  Tego już za wiele. Czułem jak wewnętrznie we mnie buzuje. Nastąpiło spięcie. Natychmiast przerodziło się ono w ryk desperacji, który już zmierzał do krtani, by za moment ulecieć. 
Ja to pierdolę! Idziemy przez pole! - wydarłem się na Bogu ducha winną żmiję.
 Tak też zrobiliśmy. Z tym, że nie poszliśmy, a pobiegliśmy. Co do żmii, to większe prawdopodobieństwo, że wystraszona moim krzykiem odpełzła dalej, niż podjęła pościg za nami. 

 Niecałą minutę później wpadliśmy na pas wykoszonej trawy. Jakim cudem go wcześniej nie wypatrzyliśmy? To było bez znaczenia. Ważne, że zadziałał na nas kojąco. Jak lodowy okład, na obrzmiewające stłuczenie. 
  Emocje opadły. W dali dostrzegliśmy strzępki cywilizacji. Za paroma domkami wznosiła się góra. Z tego miejsca przypominała ścięty stożek wulkaniczny. Jeśli wszystko poszłoby zgodnie z planem, stanęlibyśmy na niej za dwadzieścia minut. Ale gdzie tam, szlak przygotował dla nas coś lepszego. 

 Pokrzywy! Ich jeszcze brakowało. Nieosłonięte fragmenty ciała to piekły, to swędziały. Nim zdołaliśmy się uporać z jednym problemem pojawił się następny. Przedzierając się przez krzaki jeszcze ich nie widzieliśmy, lecz teraz pokazały się w całej okazałości. 
  Małe, kolorowe domki... dla pszczół. Uciekanie przed ich rozwścieczonym rojem było ostatnią rzeczą jakiej pragnęliśmy. Cofnęliśmy się więc tą samą drogą, przez te same pokrzywy, klnąc pod nosem na czym świat stoi. 
  Nie wiem co było gorsze: bąble, które w sekundzie obsypały nas od pasa w dół, czy świadomość, że 40 metrów dalej biegła wygodna i na dodatek niezarośnięta droga. Nigdy więcej szlaku niebieskiego.

Góra Zalasna
Na szczycie Góry Mójeckiej

   Szmer rzeki było słychać już z oddali. Wkrótce ujrzeliśmy urokliwy przełom pełen podciętych zboczy i zwalonych drzew. Oba brzegi Lubrzanki łączył most zrobiony ze słupa radiofonicznego. Rzut oka na rzekę stąd nam jednak nie starczył, dlatego też zeszliśmy nieco niżej na skarpę. 

  Jak na zawołanie pojawiły się pierwsze ryby (czytaj płocie). Pojawiła się też chwila grozy, gdy Raku niespodziewanie zaczął osuwać się wraz ze skarpą, na której stał. Działo się to tak szybko. Szczęśliwie nie opuścił mnie refleks i zdążyłem w porę złapać Rakowa za koszulkę. Szwy wytrzymały. Do wody wpadły jedynie muldy piaszczystej ziemi mącąc dno. 
  Miał szczęście. Gdybym zareagował z opóźnieniem choćby sekundy, skończyłoby się na nieplanowanej kąpieli. A potem idź taki mokry przez następne 10 kilometrów. W sumie tak grzało, że w jednej trzeciej tego dystansu zdążyłby wyschnąć na pieprz. 

Most na Lubrzance

  Piachy, piachy i jeszcze raz piachy, a dalej szeroki, a zarazem wygodny szuter. Nareszcie dało się rozwinąć zabójcze 7 km/h i podjąć atak szczytowy na Otrocz. Zegarek w ruch, załączam stoper i ruszamy. 
 Ścięgna oraz zmęczone mięśnie dają o sobie znać, ale mimo tego napieramy. Nogi uginają się w kolanach jakby były ze sprężyn i gdy rozkręcamy się na dobre, nie wiadomo kiedy stajemy na szczycie. 
  Umysł podpowiada, że przydałby się postój. Co innego sugerują kopce mrówczych mrowisk i czerwone rudnice, które nie pozwalają zatrzymać się w miejscu i niestrudzenie wspinają się na buty. Przestępując z nogi na nogę, prędko pstrykamy sobie pamiątkowe zdjęcie, po czym następuje ciąg dalszy dreptania.
  
  Koniec końców, 18 minut później dotrzemy do Niestachowa. Obłupimy się w tamtejszym sklepie, ja, spragniony wypiję na hejnał 1,5-litrowy karton soku, co wzbudzi niemałe zaskoczenie i ruszymy dalej, gdzie nas nogi poniosą.  
   
Otrocz 2
Las za Otroczem

Niestachów 3
W oddali widoczna Łysica

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz