Obserwatorzy

Popularne posty

wtorek, 5 kwietnia 2022

PIENINY 2021: NOCNE ŻYCIE GÓR

 22-23.07.2021

Trasa: Jaworki, Czarna Woda - Rez. Biała Woda - Przełęcz Rozdziela - Szczob - Obidza - Eliaszówka - Litawcowa - Mały Rogacz - Wielki Rogacz - Radziejowa - Mała Radziejowa - Bukowinki - Mokra - Jaworki, Czarna Woda, ok. 36 km

  Idący przed nami turyści niespodziewanie przystanęli. Wkrótce zatrzymywali się kolejni. Zupełnie jakby byli zabawkami działającymi na baterie, a jakaś tajemnicza siła właśnie odłączyła ich od źródła energii. Zaczęliśmy się zastanawiać co właściwie się dzieje. Istotnie coś było nie tak. Tylko co?
 
  Po przebiciu się przez stado gapiów, dostrzegliśmy przyczynę całego zbiegowiska. W odległości blisko 200 metrów od nas, hasała dwójka owieczek. Szkraby nawoływały się nawzajem. Wyglądały na zdezorientowane, jakby czegoś, bądź kogoś szukały. Niebawem do tego nawoływania dołączyła ich matka. W skrócie: dwie puchate kule, osadzone na cienkich, podobnych do patyków nóżkach. Mniejsza z kul będąca głową, od razu łączyła się z większą - tułowiem. Dawało to złudzenie, że owca wcale nie posiadała szyi, która tak naprawdę skrywała się pod grubą warstwą futra. 
 Gdy jej desperackie "meee!" zdało się na nic, owca ruszyła w pogoń za swymi pociechami, tyle, że z marnym rezultatem. Pobiegła bowiem w przeciwnym kierunku co one. Z perspektywy nas, obserwatorów, widok ten był co najmniej komiczny. Coś, co parę chwil wcześniej spokojnie żarło trawę, teraz uskuteczniało szaloną szarżę. Podczas niej każda z kul żyła własnym życiem. Falowała, wznosiła się, opadała.
    
  Z pomocą rozbrykanym owieczkom postanowili pośpieszyć turyści. Maluchy nic nie robiły sobie z ich wymachiwania rozcapierzonymi rękoma. Już pracujący kombajn miałby więcej gracji niż oni. Efekt działań turystów okazał się odwrotny do zamierzonego. Owieczki zniknęły za sąsiednim pagórkiem i nigdy więcej ich widzieliśmy. Przez najbliższe minuty z dna doliny dobiegało jedynie donośne meczenie matki.

Foto: Raku

  Pięliśmy się tylko wyżej i wyżej. Mijaliśmy pasterskie szałasy, najeżone lasami szczyty, drewniane mostki. Wędrówka płynęła, płynęliśmy i my, tylko czas zdawał się zatrzymać w miejscu. Chwilo trwaj! 

Foto: Raku

Foto: Raku

  Na polanie nieopodal bacówki, podbiegł do nas pies. Futrzak rzecz jasna kudłaty, pocieszny, ale co najważniejsze pozbawiony maniery szczekania na wszystko co się rusza. Tym samym zaskarbił sobie nasze serca. Łasił się bez żadnych oporów, nie oszczędził ani jednej nogawki spodni. Kto wie, być może tym oto sposobem niepozornie przerzucał na nas pchły. Jedno natomiast jest pewne. Podobnie jak pchły, jego radość przeskakiwała na każdego z grupy. 
  Głaskając go, miało się wrażenie, jakby ręka gładziła puszystą wykładzinę. Jednak wykładzina ta co rusz strzygła uszami, merdała sympatycznie ogonem. Z jej pyska wydobywała się ślina. Litry śliny. Wkrótce byliśmy cali mokrzy, ale szczęśliwi.


  Kiedy ostatni raz wędrując szlakiem, zastanawialiście się co kryje ziemia, po której stąpacie? 
Nasza przesiąkała historią smutnych wydarzeń. Dawniej tą bezkresną krainę zamieszkiwali Łemkowie. 
  Z reguły byli to biedni ludzie. Trudnili się pasterstwem i naprawą glinianych naczyń, która stanowiła dla nich główne, czasami nawet jedyne źródło utrzymania. Wiedli jednak spokojne życie w zgodzie z górską przyrodą. Wszystko zmieniło się w 1947 roku, kiedy to w ramach Akcji "Wisła" wysiedlono niemal wszystkich pienińskich Łemków. Dano im godzinę na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. Wkrótce potem spalono ich zabudowania, by nie mieli dokąd wrócić. Z całej wsi ocalał jedynie jeden dom, położony na uboczu, a także murowana kapliczka. 
  Dziś próżno szukać łemkowskich wiosek. Pieniny bezpowrotnie utraciły część swojej tradycji i tożsamości etnicznej, z którą tak silnie były związane od wieków.   

Smolegowa Skała

Foto: Raku

  Zmęczenie zbliżało się niewielkimi kroczkami, ale jeszcze nie doganiało grupy. Ta wkraczała w fazę zachwytu nad pięknymi widokami. Wzrok co rusz zawieszał się na szpiczastych wierzchołkach gór i łysych polanach, zaś lekkie podmuchy wiatru mierzwiły źdźbła traw podobnie jak nasze czupryny. Ściana drzew wyciągała ku nam swe drzewiaste ramiona. Niebawem wniknęliśmy w leśny ekosystem, stając się jego integralną częścią. 

Foto: Raku

Foto: Raku

Samotny buk na Przełęczy Rozdziela, która rzeczywiście rozdziela Małe Pieniny od Beskidu Sądeckiego

  Dym unosił się wysoko w korony drzew. W ustach czuliśmy jego duszący smak. Był to znak, że zbliżamy się w bardziej cywilizowane tereny. Choć to określenie użyte nad wyraz, bo kilka domów na krzyż, z których część rozpada się już ze starości, wypada raczej nazwać złudzeniem cywilizacji. 


Foto: Raku

Obidza
Foto: Kamila
  
  Tak więc owo złudzenie trwało do czasu, dopóki nie stanęliśmy u stóp mierzącej blisko 20 metrów wieży widokowej. Drewniana konstrukcja prezentowała się okazale. Wystawała ponad wierzchołki najwyższych drzew, niczym marchwiowa nać, która jako pierwsza wyrosła na ogrodowej grządce.
  Pokonując kolejne ze stopni, łapaliśmy głębokie oddechy. Każdy z nich przepełniała niczym nieograniczona wolność. Tuż za plecami aż po sam horyzont, rozciągały się beskidzkie knieje. Rzadko kiedy odwiedzane przez co inne niż zwierzęta, zwłaszcza po zmroku, który lada moment miał nadejść.

Foto: Statyw

Wieża widokowa na Eliaszówce
Foto: Kamila

  Ostatnie z promieni muskały nasze twarze. Wszelkie możliwe odcienie pomarańczy i czerwieni zlewały się ze sobą, a mniejsza z każdą chwilą krwista kula, znikała za postrzępioną linią szczytów. Z zachwytem przyglądaliśmy się temu zjawiskowemu spektaklowi, który właśnie rozgrywał się na niebie. Tym samym niebem, które za godzinę (kto wie może dwie), pokryje się haremem błyszczących gwiazd, które będą wskazywać nam drogę.
 
  Wszystko to, czego nie obejmował wzrok, ani nie potrafiły opisać słowa, zostawało gdzieś tam głęboko w naszych sercach, stając się żywym wspomnieniem. 

Foto: Raku


   Szczelnie przyciśnięci do siebie, siedzieliśmy przy resztkach niedogaszonego ogniska i ogrzewaliśmy skostniałe dłonie. Makumba przegrzebał patykiem w rozżarzonym popiele. To wystarczyło, by iskry zaczęły tańczyć na nowo. Powrócił też tlący się płomień - namiastka ciepła. W takich okolicznościach zastała nas noc. Dalszą podróż oświetlał już tylko blask srebrnej łuny księżyca i liche światełka latarek.

 Zaczęły odzywać się zarówno te stare, jak i nowo nabyte kontuzje. Plecaki ciążyły coraz mocniej. Postój przy najbliższej możliwej okazji, był więc nieunikniony. Śródleśna polanka w okolicach Wielkiego Rogacza, nadała się do niego idealnie. Po chwili ta trawiasta przestrzeń za nic nie przypominała już siebie. Bliżej jej było do splądrowanego obozowiska. Wszędzie walały się porozrzucane ubrania, karimaty. Królował chaos. I pomyśleć, że jeszcze kilka minut wcześniej to wszystko targaliśmy na plecach. Teraz, w końcu każde z nas mogło odpocząć od dźwigania ciężaru kilkunastu kilogramów. 

  Postój dobiegał końca. W czasie gdy pozostali uprzątali swoje graty, ja wyprułem jako pierwszy, zostawiając ich daleko w tyle, tylko po to, by ustrzelić jak najlepsze zdjęcie nocnego nieba. Wtedy to właśnie niema dotychczas noc przemówiła zwierzęcym głosem.

Foto: Raku



   Para żółtych ślepi spoglądała wprost na mnie ze środka ścieżki. Jak samochodowe reflektory. Druga, nieco mniejsza, skrywała się w gęstwinie przydrożnych krzaków. Podszedłem bliżej by zidentyfikować z czym u licha mam do czynienia. W jednej chwili to coś zerwało się gwałtownie. Usłyszałem trzepot skrzydeł. Jednocześnie dosięgło mnie przejmujące pohukiwanie. Wtedy byłem już pewny - to była sowa. Sowa, która leciała wprost na mnie. 
  Nie myśląc wiele, wziąłem nogi za pas. Biegłem z całych sił. Przestraszony. Od sowy dzieliło mnie dziesięć, może maksymalnie piętnaście metrów. Wciąż siedziała mi na ogonie. 

  Ciągle powtarzałem sobie w głowie byle się tylko nie potknąć, wszak kamyków sporo. Byle się tylko nie... Szlag, akurat trafiłem na wystający kamień. Jakimś cudem jednak uniknąłem upadku. W obawie przed atakiem rozcapierzonymi szponami (nie chciałem zostać pochwycony niczym jej bezbronna ofiara), co rusz wymachiwałem nad głową kijkami, tworząc coś na kształt skrzydeł wiatraka. Nie pomogło. 
  Z każdą sekundą adrenalina buzowała mi w żyłach, a uparte ptaszysko nadal nie dawało za wygraną. Przed sobą nie widziałem prawie nic. Czemu? Jak to czemu? Przecież była noc. Biegłem od kilku minut. Powoli zaczynało mi brakować tchu. Wciąż znajdowałem się w kropce. Ściślej to w leśnym tunelu, którego ściany tworzyły wysokie świerki. Dobrze wiedziałem, że nie mogę się poddać. A jedyną formą ucieczki, było parcie do przodu w nadziei, że kiedyś to tej skrzydlatej kreaturze musi się znudzić. W końcu lekko upokarzające byłoby zostać zaatakowanych przez sowę, przyznajcie sami.
  Czołówka powoli gasła. Nadzieja na to, że pościg się skończy także. Właśnie wtedy niczym objawienie ukazała się reszta grupy. Za moment i oni widzieli mnie. Dyszącego i mamroczącego coś niewyraźnie pod nosem. Tym czymś było: Nie idźcie dalej! Stójcie! 
  Ale gdzie tam oni usłyszeli, sam ledwie rozumiałem co mówię. Desperacko odwróciłem się za siebie, nie wiem który już raz, by sprawdzić czy ptaszysko nadal siedzi mi na ogonie. No i masz akurat teraz musiało się rozpłynąć, przepaść jak kamień w wodę. Teraz na bank mi nikt mi nie uwierzy, że uciekałem przed sową - pomyślałem. 
  Sowa jednak nie powiedziała ostatniego hu hu.

  Opowiedziawszy całą historię pozostałym, którzy pokładali się ze śmiechu (trudno im się dziwić), zawróciłem, by ponownie wkroczyć w sowie rejony. Wspólnie zdecydowaliśmy, że pierwszego na zwiady wyślemy Makumbę. Ten człowiek do zadań specjalnych wyposażony w maczetę, już samym swoim wyglądem jest w stanie zdominować wroga. Nie inaczej było i tym razem. Sowa nie odważyła się nawet do niego podfrunąć i posłusznie zniknęła w leśnym mroku.

  Po serii nalotów z udziałem sowy, nastąpił atak szczytowy. Wspinaczka stromizną południowego stoku dawała w kość. Nie tak zapamiętaliśmy nasze ostatnie, zimowe wejście. Owszem było wówczas trudno, lecz teraz, zmęczenie dodatkowo potęgował brak snu i głód. Kijki naprzemiennie walczyły to z koleinami, to z powykręcanymi korzeniami świerków, to z nami samymi. Do szczytu było już naprawdę blisko. Wystarczyło jedynie pokonać ostatni zakręt.
  Z głębi lasu dobiegały wesołe okrzyki. Niedługo potem ukazał nam się widok jak z harcerskiego pamiętnika. Jaskrawy płomień ogniska. Wokół niego zebrana grupka kilkudziesięciu turystów, którym podobnie jak nam przyświecała idea drzemki na Radziejowej. Zrobiło się gwarno. Lecz nie na długo. 

  Pół godziny później, skulony, przycupnąłem na jednym ze schodków wieży. Przez jakiś czas walczyłem jeszcze z nieustannie opadającymi powiekami, ale potem poddałem się i nie wiedząc nawet kiedy, tak jak pozostali, zwyczajnie zasnąłem.

Świetlne koraliki

  Zbudziło mnie gwałtowne szturchanie za ramię. Niechętnie otworzyłem zaspane oczy i ujrzałem przed sobą rozmazaną postać Bartka. Zegarek wskazywał parę minut po czwartej. Kto to wymyślił, żeby wstawać tak wcześnie i to jeszcze na wakacjach. Jeśli którekolwiek z nas chciało na własne oczy zobaczyć wschodzące Słońce z Radziejowej, to musieliśmy się śpieszyć. Czas pędził nieubłaganie.
  Sen jeszcze na dobre nie pożegnał się z moim ciałem, które ciągle dygotało nie tyle co z zimna, co ze zmęczenia. Toteż wbieganie na kolejne piętra wieży szło mi dosyć niemrawo. Ostatecznie jednak się udało i wraz z moim mobilnym budzikiem, stanęliśmy na najwyższej platformie widokowej. Szczerze mówiąc, uznaliśmy to za niemały sukces. Liczyliśmy bowiem, że nie starczy tu dla nas miejsca. W końcu grupa przybyłych tu przed nami turystów była naprawdę liczna. 
  Tymczasem oni wszyscy spali jak zabici. Ani drgnęli (nie licząc tych co chrapali). Owinięci w swoje śpiwory, przypominali owadzie kokony, pośród których przyszło nam przemykać się na paluszkach. Z gracją baletnicy oczywiście. Tyle, że ta baletnica ważyła ponad 60 kilogramów i spała niecałą godzinę. Na domiar złego przytrafiły się skrzypiące deski. Myślicie, że zrobiły one jakieś wrażenie na śpiochach? A gdzie tam. 
  Jak już przy wrażeniach jesteśmy, to wschodzik lekko mówiąc nas rozczarował. I nie chodzi tu ani o wczesną pobudkę, ani o jakichś 40 śpiących ludzi za nami. Nic z tych rzeczy. Głównym powodem tego zawodu było Słońce, a ściślej jakby... jego brak. 

Kamila jako kokon

Łącznie, by zobaczyć Słońce, próbowaliśmy szczęścia trzykrotnie. Za pierwszym razem szyki popsuła gęsta mgła, za drugim zachmurzenie tak duże, że zacząłem poważnie zastanawiać się, czy jest sens wchodzić na wieżę ponownie. Udało się dopiero za ostatnim, ale wtedy też nadeszła pora, by się zbierać. 

  Po wrzuceniu czegoś ciepłego na ząb, wybyliśmy dalej. I tu pojawiły się problemy. Mapa pokazywała swoje, droga swoje. Przekomarzały się nawzajem i nie mogły dojść do porozumienia - taka natura beskidzkich bezdroży. Na tym ucierpiał nie kto inny jak my, bo jak tu bezgranicznie ufać telefonowi, który każe Ci skręcić w krzaki, twierdząc, że dokładnie tędy przebiega porządna ścieżka. Wbrew racjonalnej logice zaufaliśmy. Na konsekwencje tej decyzji nie musieliśmy długo czekać.  

Foto: Raku

Foto: Raku

   Przed nami rysowały się ośnieżone wierzchołki Tatr. W tym widoku było coś nierealnego, ujmującego. Do tego stopnie, że przestaliśmy zwracać uwagę na brak ścieżki, na to, że od paru dobrych minut spełzujemy stromym zboczem góry przez krzaki borowin, które jagodzą nam spodnie. Aż wreszcie udało nam się zapomnieć o wszystkim co działo się dookoła. Odtąd mogliśmy rozkoszować się prawdziwą włóczęgą w samym sercu przygody.



  Z pozoru może wydawać się, że skoro byliśmy oddaleni od najbliższego szlaku o dobrą godzinę marszu, byliśmy w lesie sami. Nic bardziej mylnego. Leśne poszycie tętniło życiem. Było tu prawdziwie tłoczno. Mikroświat pełen owadów. Mrówki uwijały się w pocie czoła, spod kawałków kory wypełzały stworzenia kryjące niezliczoną ilość odnóży. A sterczące kikuty ogołoconych drzew, podobnie jak porozwieszane pułapki, pokazywały, że nawet korniki "pracują" pełną parą. Każdy z tych organizmów, choć malutki, niczym małe trybki, napędzał wielką machinę życia. 

Gmachówka drzewotoczna - największa z europejskich mrówek

Kolebka poczwarkowa, a w niej mało urodziwa larwa

 Myślami leżeliśmy najedzeni w łóżkach pod mięciutką pościelą. Brutalna rzeczywistość z każdym krokiem przypominała nam o sobie. Z brzuchów dobiegały bliżej niezidentyfikowane odgłosy burczenia. Zamiast łóżka musieliśmy się zadowolić siedzeniem na spróchniałych kłodach. Szutrowy dukt zdawał się nie mieć końca. Wędrówka nim ciągnęła się w nieskończoność. Gdzieś tam na jego końcu stała nasza kwatera.

Ostatni strażnik

Językowe ciekawostki prosto z Beskidów

Typowa łemkowska chata - chyża, która pozbawiona była komina

  Powoli zaczynało się ściemniać. Spałem tak długo, że przespałem przyjazd dziewczyn oraz wyjście Kamili z Wojtkiem na Wysoką na zachód Słońca. Niewiele brakowało, a przespałbym również grilla. Na całe szczęście instynkt żarłoka wybudził mnie w porę, tzn. ominęły mnie kuchenne przygotowania pełne cebulowych łez. Dzięki temu przybyłem na gotowe i wygłodniały mogłem od razu rzucić się do jedzenia. Akurat w tym nie byłem osamotniony. Oj grupa naprawdę postarała się o to, aby najeść się do syta. Potrawy za długo nie ostały na stole. Kiedy zawartość ostatnich talerzy została ogołocona do ostatniego okruszka, Bartek otrzymał od Kamili sms-a, który odmienił wszystko. 

- Cholera niedźwiedź, na szczęście jesteśmy blisko pola namiotowego
Otwórz
Wysłano
- To mamy iść na akcję ratunkową XD?
Otwórz
Wysłano
- To nie jest śmieszne, na razie czekamy, aż sobie pójdzie
   

  Ale my nie czekaliśmy, pobiegliśmy spakować najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy z pomocą, by stanąć twarzą w twarz z miśkiem....

C.D.N

2 komentarze:

  1. E, no co? Tak pięknie zbudowane napięcie i cdn? Byle nie za miesiąc. ;)
    A na serio - świetny literacko i fotograficznie wpis. Brawo!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :))) Mam nadzieję, że gdy już tylko przejdzie ten przedmaturalny nawał nauki, będę mógł powrócić do regularnego blogowania. Dziękuję za miłe słowa. Pozdrawiam wraz z ekipą!

      Usuń