1.05.2021
Skład: Kamila, Wojtek, Makumba, Brajan, Bugli, Raku i Ja
Trasa: Kowala - Kłm. Radkowice - Jaskinia Odstrzelona - Kłm. Kowala - Kłm. Kowala Mała - G. Siedliskowa - Brzeziny, ok. 16 km
Dwa pasy ekspresówki, przedzielone metalową barierką. Lewa jezdnia na całej swej długości pusta, bije z niej czerń asfaltu. Prawa niemal pusta. Jej środkiem zatacza się tylko zakapturzona postać. Kreśli zygzaki między białą linią drogowej farby, a barierką. Facet zdaje się nie widzieć żadnego zagrożenia w swym pochodzie. Z przystankowej wiatki jego poczynaniom przygląda się siódemka nastolatków. Usta ich wszystkich szeroko otwarte w geście zdziwienia, nie nadążają za oczami, które przyglądają się poczynaniom nietrzeźwej kreatury, z trudem łapiącej równowagę. Szczęściem mężczyzny ulica pozostaje pusta wystarczająco długo, by ten mógł zaprezentować gapiom pozostały fragment nieudolnego układu choreograficznego, po czym bezpiecznie zejść na chodnik i zniknąć za pniami rosłych jesionów.
I tyle go widzieliśmy. Choć zapewne jeszcze wielu tego ranka spotkało go na swojej drodze.
Autobus zawiózł nas do Kowali. Przez moment skrywaliśmy się jeszcze pod metalowym daszkiem przystanku. Krople deszczu zbyt onieśmielone wizją zamienienia się w ulewę, wydostawały się z chmur w postaci ledwo odczuwalnej mżawki. Miał być to dopiero przedsmak tego, co zapowiadały prognozy. Ale i one na szczęście czasem się mylą.
Z wiaduktu sieć torów kolejowych, przypominała plątaninę pełną chaosu. Niżej biegła ścieżka wśród łąk. Otworzyły się widoki na góry usypane z piasku i odłamków skalnych. Wyglądały jak piramidy powstające na naszych oczach. Tuż za nimi, pnące się wysoko taśmociągi maszyn, transportowały urobek.
Deszcz ustał. Osiągnąwszy kulminację Stokowej Góry, wyszliśmy na kraniec ostrego zbocza, przeciętego przekopem kolejowym. Trwały zmagania ze stromizną okolicy. Musieliśmy też zmierzyć się ze świadomością, że tam dokąd zmierzamy, przebiega czynna linia kolejowa i pociąg może pojawić się w dosłownie każdej chwili.
Same skały okazały się o wiele większe niż się spodziewaliśmy. Wspinaczka pochłonęła nas całkowicie. Podobnie jak zabawa w geologów.
Wkrótce potem znajdowaliśmy się już w lesie. Równolegle do linii drzew biegła droga transportowa. Służyła do wywozu materiału skalnego wydobytego z pobliskich kamieniołomów wprost do kruszarek. Nieustannie krążyły tędy ciężarówki z przyczepami zapakowanymi po brzegi. Gdy tylko jedna wyjeżdżała, zaraz kolejna wracała w stronę kopalni. I tak w kółko. Ruch nawet na chwilę nie ustawał. Nie sposób było podejść bliżej, chyba, że było się zwinną myszką niezauważalną dla pilnujących w budce ochroniarzy. Tak to wyglądało, gdy byłem tu trzy tygodnie temu.
Dzisiaj, w nieprzypadkowo wybranym na dzień wycieczki Święcie Pracy, droga niemal opustoszała. Zobaczyliśmy zaledwie jedną ciężarówkę, a potem długo, długo nic. Przyglądając się uważnie wszystkiemu z bezpiecznych krzaków, czekaliśmy, by wyskoczyć w odpowiednim momencie.
Foto: Raku |
Jeszcze nie teraz. Niech przyjdą już wszyscy. Schowajmy tylko plecaki. Zaraz któraś wróci. Wymówki się piętrzyły, a bezpieczne okienko w czasie, zdawało się kurczyć. Nie zwlekając już dłużej, wybiegliśmy z lasu. Niczym jakieś dzikie plemiona po zobaczeniu obcego przybysza na swojej ziemi. Brakowało nam jedynie dzid albo dmuchawek w rękach. Zamiast nich dumnie dzierżyliśmy aparaty.
Po wdrapaniu się brzegiem rowu melioracyjnego, przekroczyliśmy drogę i pomknęliśmy do białej rury. Ta ciągnęła się jeszcze długo, a przed nią ogrodzenie z siatki, którego nie byliśmy w stanie sforsować. Wpatrywaliśmy się tylko w lustro wody wypełniającej wyrobisko. Było tu ładnie, ale też niezbyt bezpiecznie. Zdjęcia pstrykałem w pośpiechu, nie zastanawiając się zbytnio nad ciekawymi kompozycjami. Bardziej zależało mi na tym, by jak najszybciej ponownie czmychnąć do lasu, który wyglądał na oazę spokoju. Choć tylko z pozoru.
Krzaki nieraz zdążyły chwycić co poniektórych. A i tym co poniektórym wybitnie dłużyło się czekanie na nas. Wojtek z Kamilą odważyli się pójść nieco dalej, gdzie obniżała się siatka, by ustrzelić lepsze foty. Ja, lekko zestrachany, wróciłem do pozostałych. Kitraliśmy się dobre 10 minut. W tym czasie wszyscy zdążyli nafocić się do woli.
Po obu stronach ścieżki kwitły tarniny. Kwiaty jakby próbowały zamaskować ciernie i wrogą naturę tych krzewów. Kopcące białymi kłębami dymu przemysłowe kominy cementowni, w połączeniu z niespotykaną ilością kopalni rozsianych po okolicy, tworzyły coś na kształt dymiącego się sera, ozdobionego ogromnymi dziurami. Był to znak, że zbliżamy się do Trzuskawicy. Tyle, że nie tej czynnej, a kamieniołomu o identycznej nazwie opuszczonego przed laty.
Mieścił się na wzgórzu. Mocno zarośniętym wzgórzu. Czego tu nie było. Od dzikiej róży, kłębów jeżyn, po wspomnianą wcześniej tarninę. I jeszcze ten jałowiec, który dzielnie towarzyszył nam do końca dnia. Nieraz jako przeszkoda, ale częściej, przyjemnie dla oka urozmaicał krajobraz. Pośród traw wyglądały ku nam smardze.
Dróżka stromo pięła się ku szczytowi. Niebawem gwałtownie opadła, zostawiając nas na pastwę ściany wyrobiska. Drzewka służące za tymczasowe podpory bez trudu łamały się. Kamienie osuwały spod butów. A pokryta mchem skarpa, po naszym przejściu wyglądała już na często uczęszczaną ścieżkę. Na dnie kamieniołomu zalegały ogromne głazy i mnóstwo mniejszych kamyków w postaci rumoszu. Kierując się lekko na zachód natrafiliśmy na wykop skalny, w którym kryło się wejście do jaskini.
Prędko wyposażyliśmy się w czołówki. Plecaki porzuciliśmy na górze. Miały tam pozostać aż do naszego powrotu. Dłonie gładziły zimną skałę. Każdy kolejno przechodził przez skalną bramę. Tym sposobem znaleźliśmy się w obszernej komorze pozbawionej stropu.
W latach 70-tych, czyli w okresie świetności kamieniołomu, został on odstrzelony przy pomocy materiałów wybuchowych. Następnie wszystko dokładnie zasypano. Jaskinia przeszkadzała bowiem w dalszej eksploatacji. Stwarzała ryzyko niebezpiecznych zapadlisk. Przez następne niemal cztery dekady, leżała tu tylko kupa kamieni. Wszystko zmieniło się za sprawą speleoklubu łódzkiego, który w 2008 roku podjął się jej odgruzowania i tym samym przywrócił dawny blask obiektu.
Foto: Kamila |
Widoczny po prawej stronie otwór do najdłuższego korytarza. Ostatnie badania wykazały, że jaskinia ciągnie się dalej. Prawdopodobnie ma też niższe poziomy, zbyt niebezpieczne do eksploracji |
Pod ziemią gościł lekki chłód. Światło dzienne sięgało jeszcze na głębokość 3-4 metrów. Głębiej panowała tylko ciemność. Ze szczelin zwisały sieciarze, bądź ich kokony. Może wydawać się to nieprawdopodobne, ale niektóre z nacieków wygrały starcie z dynamitem. Obecnie zdobią okolicę otworu wejściowego i trudnodostępne zakamarki. Ciekawe jak pięknie musiała wyglądać jaskinia, w dniu kiedy ją odkryto?
Najdłuższy z korytarzy był zarazem też najciaśniejszy i najbardziej błotnisty. Miał więc wszystko to, czego potrzeba, by wywołać u nas przypływ radości. Czołgaliśmy się jeden za drugim. Miejsca było jak na lekarstwo. Nie dało się obrócić. W takiej pozycji w jakiej weszło się do środka, w takiej trzeba było wytrwać przez najbliższe minuty. Korytarz kończył się niespektakularną wnęką, strop której przerastały korzenie drzew. Z trudem zmieściliśmy się w niej we trójkę. Właściwie to wyglądała jakby zaraz miała się zawalić. Może i trochę się tam sypało i opuściliśmy to miejsce równie szybko, co wgramoliliśmy się do dziury, to i tak warto było, choćby tylko po to, by przekonać się jak to jest dostać ataku śmiechu w jaskini.
Dalej miało być nudno. Wszak czekała nas wędrówka polami. Te po dłuższym czasie lubią brzydnąć, zwłaszcza podczas upalnych dni. Ale bystremu oku poszukiwaczy nic nie umknie i tak zwyczajna polana w jednej chwili zamieniła się w arenę poszukiwań. A to wszystko za sprawą parostków. Czyli? Poroży samców sarny - kozłów.
Nowe poroże buduje się u nich upraszczając co roku. Wiosną przychodzi okres zrzucania tego starego. W tym samym czasie w okolicy parostków odbudowuje się bardzo delikatna warstwa włosów, tzw. scypuł. Rośnie on wraz z porożem. Pod nim znajdują się naczynia krwionośne, którymi rozprowadzana jest krew. Kiedy scypuł obumiera, skóra głowy kozła swędzi nie do wytrzymania. Podobno. Taki delikwent wyszukuje wtedy w okolicy jakieś drzewo, o które mógłby się podrapać. I się drapie, aż wytrze cały scypuł. W efekcie zostawia poroża. Obie strony są z tego zadowolone. Zarówno znalazca, jak i właściciel, który pozbył się swędzącego problemu.
Pierwszy poroże wypatrzył Raku, a zaraz po nim Kamila. Ci to mieli szczęście! Ja musiałem zadowolić się jedynie starym parostkiem, znalezionym kilka lat temu. Leżał gdzieś w doniczce, pożerany przez mech i kurz, daleko od wzroku domowników.
Szkoła w Kowali posiada bardzo nietypowe sąsiedztwo w postaci czynnej kopalni. Znajduje się ona w odległości zaledwie stu metrów od ogrodzenia placu zabaw. Zaraz za nim wyrasta hałda i głębokie na kilkadziesiąt metrów wyrobisko. Wraz z początkiem września uczniów wita więc nie tylko pierwszy dzwonek, ale też sygnały prac strzałowych. Dziwaczne połączenie. Patrząc na plusy jest przynajmniej gdzie chodzić na wagary.
Staliśmy przed wyborem. Albo kolejne kilometry znowu polami, albo decydujemy się obejść kamieniołom. Tyle, że nie wiedzieliśmy czy jest strzeżony, a wejście na jego teren nie uruchomi czujnego zmysłu ochroniarzy. Mimo to zaryzykowaliśmy. Opłaciło się.
Wiatr przegnał chmury, odsłaniając piękną panoramę. Wyrobisko przypominało krajobraz z innej planety. Takiej z tych pokazywanych w filmach o obcych. Tu jednak świeciło pustkami. Stało zaledwie parę wyłączonych maszyn. Gdzieniegdzie widniały tabliczki ostrzegawcze w jaskrawych barwach. WSTĘP WZBRONIONY! UWAGA ROBOTY STRZAŁOWE!
Ostatecznie z powrotem wydostaliśmy się na pola. Wycieczka zaczęła niebezpiecznie opierać się na schemacie: pole - kamieniołom - pole - zgadnijcie co dalej. My jednak nie narzekaliśmy. Każdy z tutejszych kamieniołomów był na swój sposób wyjątkowy. Nie inaczej było z kolejnym.
Foto: Raku |
Kapliczka z samotnym drzewem nad krawędzią wyrobiska, które nie wiadomo kiedy wyłania się zza pól? Czemu nie. A na dodatek dziwaczna maszyna, przypominającą jeszcze dziwniejszego stwora. Kopalnia oferowała też nieprzebrane ilości czerwonej gliny przylepiającej się do butów. Każdy mógł więc znaleźć coś dla siebie.
Potem towarzyszyły nam już tylko pola. Wśród traw natrafiliśmy na czaszkę. Po chwili dyndała ona na sznurku przywiązanym do plecaka Wojtka. Wreszcie nie czułem się osamotniony, że jako jedyny targam coś osobliwego na plecach. Fakt, czaszka nie wyglądała w przeciwieństwie do mojego nieforemnego plecaka jak lodówka turystyczna wpakowana do zielonego pokrowca. Ale i tak z perspektywy innych musieliśmy wyglądać co najmniej osobliwie.
Znaleziska nie skończyły się tylko na nazwijmy to trofeach po zwierzęcych. Makumba swym nieprześcignionym wzrokiem wychwycił wystające ze wzburzonej ziemi ziemniaki. Prędko pochwycił pierwszego. Za nim zbierał kolejne. Kompletował je starannie niczym filatelista kolekcję znaczków. Owinięte w sreberka wylądowały w wolnej kieszeni. Teraz zostało nam tylko znaleźć odpowiednie miejsce, gdzie mogliśmy rozpalić ognisko i je upiec.
Tak się złożyło, że na horyzoncie kreślił się charakterystyczny wierzchołek Stokowej Góry. Lekko wypłaszczony. Od północnego wschodu otulony lasem. Na ognisko nadawał się wręcz idealnie. Gdzieniegdzie zalegały bele siana. Góra wydawała się już być naprawdę blisko. Na wyciągnięcie ręki.
Ręka okazała się wyjątkowo długa, bo szliśmy jeszcze dobry kwadrans. W tym czasie zaczęło się przejaśniać. Pogoda zakpiła z prognoz i wszystko wskazywało na to, że czeka nas piękny, słoneczny wieczór. Jedynie wiatr nie ustawał, ciągle targając u jednych dłuższe niż drugich czupryny. Wkrótce przyszedł czas wspinaczki. Krótkiej i stosunkowo mało męczącej.
Za plecami zostawiliśmy zabudowania Brzezin wraz z górującymi wieżami kościoła. Pasy zieleni pobudzały zmysły. Zdawały się nie kończyć. Nieustannie w zasięgu wzroku pokazywały się kolejne połacie pozbawione drzewiastej roślinności. Czasem zdarzało się jednak jakieś pojedyncze drzewko. Wówczas łąka zamieniała się na moment w sawannę.
Nagle z krzaków wyleciał wystraszony kozioł. Poszybował niecały metr przed Brajanem, który zdążył w porę się zatrzymać. Centymetry dzieliły, by poroże zahaczyło o jego kurtkę, a potem twarz... Kuba stał jak wryty, nie wiedząc do końca, czy to co przydarzyło się chwilę temu działo się naprawdę. Właściwie to ten strach, odruch warunkowy, który kazał mu stanąć, pozwolił uniknąć stratowania. Te zapewne nie skończyłoby się tylko na paru siniakach.
Ognisko rozpaliliśmy na polanie w niewielkim zagłębieniu. Dół był już wykopany kiedy tu przyszliśmy. Z pobliskiego młodnika przynieśliśmy kilka kamieni i ułożyliśmy z nich coś na kształt murka chroniącego przed niekontrolowanym rozprzestrzenianiem się ognia. Płomień tlił się spokojnie. Z wypalonych gałązek powstawał dym i popiół, w którym piekły się ziemniaki. Musieliśmy uzbroić się w cierpliwość i czekać. I czekać. A to wszystko po to, by przekonać się, że czasem zwyczajny ziemniak potrafi smakować niezwykle.
W oddali majaczące piaskownie |
Ciekawe miejsca i znaleziska. Chociaż ta czaszka trochę problematyczna. :)
OdpowiedzUsuń