Obserwatorzy

Popularne posty

sobota, 2 marca 2019

Wycieczka nr 25: AKCJA LIST


15.09.2018

Skład: Makumba, Brajan, Raku i Ja

Trasa: Podzamcze Piekoszowskie - Piekoszów - Rez. Moczydło - Rez. Chelosiowa Jama - Jaworznia, ok.14 km

  Podobno przygoda zaczyna się tuż za progiem własnego domu. Dużo w tym prawdy. Otworzyłem drzwi wejściowe i wychyliłem się na zewnątrz z komórką w ręku. Od telefonu, który miałem wykonać, zależało wszystko. Po daszku skapywały zawieszone krople deszczu. Nie wróżyło to niczego dobrego. Zapuściłem więc żurawia nieco dalej i zaskoczony stwierdziłem, że nie pada. Jeszcze parę minut zasuwała porządna ulewa, a teraz nic. Cud!
  Czym prędzej zadzwoniłem do Rakowa. Rzuciłem krótkie hasło: wycieczka jest. Po drugiej stronie słuchawki wybrzmiał wyraźnie rozradowany głos. Choć tego nie widziałem, to mógłbym się założyć, że i uśmiech także. Z Brajanem poszło szybciej, bo wystarczył sms. A Makumba? No cóż. On już biegł, by nie spóźnić się na miejsce zbiórki. Autobus okazał się jednak szybszy. 

  Mając do dyspozycji dodatkową godzinę, postaraliśmy się o to, by w pełni ją wykorzystać. Co można zrobić w tym czasie? Obejrzeć odcinek ulubionego serialu, ugotować obiad, albo wpełznąć do jaskini. 

Widoczna już z daleka Skałka Geologów, a w niej otwór naszej jaskini

 Jaskinia leżała tuż nad przepaścią liczącą kilkanaście metrów. Jedyna droga do niej prowadziła półką skalną. Po ostatnich opadach straciła jakiekolwiek pozory przyczepności. Ale jak już się tam wdrapaliśmy, to ani myśleliśmy o odwrocie. Na prędce włożyliśmy ubrania robocze, zdjęliśmy plecaki, które zaoferował się pilnować Brajan. Potem była już tylko ciemność.




  Kiedy nogi czołgającego się przodem Makumby znikły z pola widzenia, postanowiliśmy wpełznąć głębiej. Niski strop nie pozwalał ani na moment się podnieść. W takiej więc, nieco spłaszczonej pozycji, wgramoliliśmy się do przestronnej komory, gdzie wreszcie rozprostowaliśmy kości.
  Ładnie tu było.  Pośrodku sali znajdował się ogromny naciek. Wyglądem przypominał kamienną zasłonę. W niszach skalnych wisiały stalaktyty i nieco cieńsze makarony. Ściany pokrywały polewy z mleka wapiennego, a nawet wodospady naciekowe. To wszystko stanowiło jedynie niewielką pozostałość po niegdysiejszym bogactwie jaskini, które zostało bezpowrotnie utracone.



Żeberko

- Do autobusu zostało niecałe 10 minut - poinformował Bartek, który wyszedł jako pierwszy. A, że w jaskini słychać słabiej, tak jakby wszystko było przytłumione, wolałem się dopytać, czy się nie przesłyszałem:
- Ile?! Przecież dopiero co weszliśmy.
- 10 minut.
Nie, no drugi raz przecież bym źle nie usłyszał. Trzeba było się zbierać i to prędko, jeśli chcieliśmy jeszcze myśleć o wycieczce. Przystanek znajdował się co prawda blisko, ale my musieliśmy się przebrać i najważniejsze - wyczołgać się z najdalszego punktu w jaskini.

Nacieki w najdalszej części jaskini



  8 minut, a my jesteśmy jeszcze w brudnych ubraniach. I w kropce. Stwardniałe sznurówki nie chcą się zawiązać, więc zostawiam je niezawiązane. Nakładam na siebie kolejne warstwy jak taśmociąg, patrzę rozpaczliwie na zegarek. Jeszcze 6. Niedbale upycham wszystko do plecaka, zarzucam go na ramię i pędzę. STOP! Ah tak tam jest przepaść.
  Cztery, trzy. Zbiegam stromą, błotnistą ścieżką, prawie się potknąłem, ale jakoś utrzymałem równowagę i gnam dalej. Już widać przystanek. Dwie minuty. Jeszcze tylko pasy. Zaraz jakie pasy? Wyobraźcie sobie, że dopiero będąc w połowie przejścia dla pieszych zorientowałem się, że się na nim znajduję. A to wszystko za sprawą traperów, na podeszwach których zalegała gruba warstwa jaskiniowej gliny. Przejechałem się na niej jak na łyżwach i NIC nie było mnie w stanie zatrzymać.
  Nagle obok spostrzegłem maskę samochodu. Zamknąłem oczy i... usłyszałem tylko pisk opon. Byłem już na chodniku. Bezpieczny. Żywy! Zarówno kierowca jak i ja nie wiedzieliśmy co się przed chwilą wydarzyło. Oboje staliśmy patrząc na siebie w ciszy, którą szybko uciął głośny klakson. Zamiast podziękować mu (właściwie jej, bo była to kobieta) za uratowanie życia, pobiegłem w stronę nadjeżdżającego autobusu. 

W środku jaskiniowego mroku

  Autobus zawiózł nas pod potężny Pałac Tarłów, a właściwie to, co z niego zostało. Uwagę przykuwały mury obwodowe okalające budowlę, fragmenty misternych zdobień i najbardziej rzucające się w oczy - 4 trójkondygnacyjne wieże na planie sześciokąta. W środku mury nie prezentowały się już tak dobrze. 

Pałac Tarłów w Podzamczu Piekoszowskim

  Wszędzie walały się śmieci. Głównie potłuczone butelki. Mury się sypały, przy każdym mocniejszym dotknięciu. Dlatego też (bardzo rozsądnie) uznaliśmy, że spróbujemy wdrapać się na drugie piętro. Przy sobie mieliśmy tylko krótką, pomarańczową linę. Nim jednak ktokolwiek z nas chciał rozpocząć wspinaczkę, ktoś inny musiał wejść bez żadnych zabezpieczeń jakieś 6 metrów nad ziemię. Zadanie to przypadło Bartkowi. W zasadzie sam zgłosił się na ochotnika, w końcu była to jego lina, więc do niego należało to, co chce z nią zrobić.


  Raku znajdował się już w połowie wysokości, przylepiony do kamiennej ściany. My, przyglądaliśmy się uważnie jego poczynaniom z dołu. Z tej perspektywy wyglądały one na jeszcze bardziej dramatyczne. Nie mówiąc już o tym, jak czuł się Bartek, w momencie gdy próbował się chwycić jednego z wystających kamieni, a ten został mu w ręce. Cały, ogromny głaz!
  Wyżej było tylko gorzej i gorzej. Sytuacja nieco uległa poprawie, po znalezieniu się na niezwykle cienkim murku, gdzie rosło jeszcze drzewo. Bardziej przypominało uschnięty chwast, ale było jedynym drzewem, w promieniu kilkudziesięciu metrów. Bartkowi nie zostało zatem nic innego, jak przywiązać do niego linę. Ta służyła bardziej za pomoc mentalną, gdyż strach było się za nią łapać, w obawie, że przy mocniejszym szarpnięciu wyrwie się ów drzewko z korzeniami, tym samym pozbawiając nas jedynej "asekuracji". 

Było dosyć wysoko!

  Jak się okazało, drugie piętro roiło się od drzew (nie drzewek), o które śmiało można by było przywiązać linę. Można by, ale nie przywiązano! I tak najlepsze były chwile, w których nie dało się złapać zupełnie niczego. Wtedy albo się miało szczęście, albo odpadało od ściany. Nie było nic pomiędzy. A właściwie to był - strach. 
  Szykowaliśmy się już do zejścia, kiedy dotarło do mnie, że linę należy odwiązać. Pojawiał się więc problem. Ostatnia osoba, która będzie schodzić, będzie musiała zrobić to bez liny. Tą osobą nie okazał się najbardziej doświadczony we wspinaczce z nas wszystkich Bartek. Nie był nią też Makumba, który doskonale poradziłby sobie z tym zadaniem. Tym oto zbiegiem okoliczności zostałem ja, czyli ktoś, kto ze wspinaczką ma tyle wspólnego co słoń z gracją.
  Lina spadła. Wraz z nią moje resztki odwagi. Sam zaś nie spadłem, co uznałem za ogromny sukces. Po jakichś 10 minutach słuchając okrzyków zażenowania i mojego ulubionego: "Szybciej!", znalazłem się na dole. 

Już na drugim poziomie

  Zostały jeszcze piwnice. Wciąż nie wiedzieliśmy jak się do nich dostaniemy. W tym celu obeszliśmy całe ruiny, szukając miejsca, z dziurą w ziemi. Najlepiej tak dużą, że zmieściłoby się w nią każde z nas. Jedyną dziurę spełniającą ten warunek porastały wysokie pokrzywy. Założyłem rękawice i ruchem wściekłego rolnika usunąłem chwasty. Raku z Makumbą przymocowali linę najpierw do wystającego fragmentu cegły, a potem opletli ją wokół mojego pasa. Spuszczali mnie ostrożnie i powoli. Czułem się jednak jak kotwica, która wbrew swojej woli szybko znalazła się w wodzie. Z tą różnicą, że ona dobrze wiedziała, że opada na dno. Nieważne, czy piaszczyste, czy żwirowe. Ważne, że na dno. To, co znajdowało się pode mną, tonęło w mroku i stanowiło niemałą zagadkę.
  W pewnej chwili coś poszło nie tak. Straciłem równowagę i zacząłem zsuwać się w ekspresowym tempie. Momentalnie opuściłem bezpieczną półkę, na której dotychczas stałem i zawisłem w powietrzu, trzymając się liny. Dyndałem jeszcze przez parę chwil. Poczułem się niczym Indiana Jones ze swym lassem. Tyle, że jemu się to udawało. ZAWSZE. Mi już niekoniecznie. Ręce po jakimś czasie odmówiły posłuszeństwa i się puściłem. Wylądowałem na jakiejś kupie gruzu i przeróżnych śmieci. Nie zdążyłem się im dokładniej przyjrzeć w końcu było ciemno i strasznie stromo. Do tego stopnia stromo, że zjechałem jeszcze niżej. A niżej był już tylko piach. Powiedzmy, że się udało. Teraz zostało mi przekonać pozostałych, by zrobili to samo.
  Oni w tym czasie nie próżnowali i znaleźli drugie wejście do piwnic. Wyposażone w kamienne stopnie. W pełni bezpieczne. Miało też swoje wady. Pozbawione było jakiejkolwiek adrenaliny pomieszanej ze złością. Siedziała we mnie jeszcze długo, od chwili gdy na dole zobaczyłem szczerzącą zęby trójkę, która nawet się nie ubrudziła. 

A tutaj już jestem w trakcie wspinaczki
Foto: Raku

Dzikie piwnice

 Wędrówka wzdłuż asfaltu sprzyjała rozwinięciu dłuższej rozmowy. Rozstrzał poruszanych w niej tematów nie zmieściłby się w standardowej konwersacji. Dzieliliśmy się przeżyciami ze wspólnych wycieczek, wspominaliśmy ostatnią wyprawę do Łagowa...
- Łagów?! - wystrzelił do nas nieznajomy przechodzień. Dzierżył lekko przydługi płaszcz i śmieszny, futrzany beret.
- Co? To do mnie, taaaK?! Nie wiedzieliśmy co się dzieje. Sytuacja, w której się znaleźliśmy była wysoce abstrakcyjna. Czyżby słowo Łagów oznaczało coś więcej niż nazwę miejscowości? I u licha co ten facet od nas chce? Dlaczego się obraził?
- N i e - odparłem nieśmiało. I teraz to czekanie. Co on na to powie i jak zareagu... Nie skończyłem myśli, gdy odpowiedź, którą usłyszeliśmy zdumiała nas do tego stopnia, że osłupieliśmy.
- A wy to z Polski (a niby skąd?). Tu nastąpiła chwila namysłu. Na twarzy mężczyzny pojawił się dziwaczny uśmiech (taki jaki pojawia się u aktorów grających seryjnego mordercę).
- To możecie iść - mruknął, machając od niechcenia.

  No to szliśmy. Kilka razy oglądając się jeszcze za siebie. Za zakrętem zaczepił nas kolejny mieszkaniec (chyba ?). Tyle, że ten toczył się na starym składaku.
- Hehe. Kiedy ślub? Kiedy, he wesele?
Ile was tu jeszcze jest? Rany, czy wszyscy ludzie w tym Piekoszowie muszą być tacy dziwni?! Uznaliśmy, że lepiej będzie nie odpowiadać. Kontynuowaliśmy wędrówkę jak gdyby nic, zupełnie nic się nie wydarzyło. Z jednym tylko małym wyjątkiem. Przyspieszyliśmy nieco kroku. Chcieliśmy się wydostać z tego wariatkowa jak najszybciej. 


Parafia Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Piekoszowie

 
  Wrrrum! Śmignął jeden. Zaraz po nim następny. I jeszcze tak z pięciu. Dopiero u dwóch ostatnich udało mi się rozpoznać kolor crossa. Po co on mi był potrzebny właściwie nie wiem. Wiem za to, że moja wiedza na temat motorów ogranicza się do tego, czy są szybkie czy ładne. Te posiadały obie te cechy, z tym, że były baaardzo szybkie. Gnały jak szalone. A to dlatego, że (tak jakoś się złożyło) trafiliśmy na zawody enduro. I aktualnie przebywaliśmy na trasie wyścigu. Należy dodać, że przebywaliśmy tam zupełnie nieświadomie, do czasu, kiedy okazało się, że porozwieszane wszędzie taśmy nie zostały z jakiejś dawnej akcji gaszenia pożaru, a my sami musieliśmy uciekać w krzaki, by nie rozjechała nas horda wyskakujących zza rogu motocyklistów. 


  Chwile stresu przeminęły tuż za przejazdem kolejowym. Dalej miało być tak pięknie: pola, żwirowe ścieżki pełne widoków. A zamiast tego wszystkiego za moment wyłonił się asfalt. Przynajmniej mieliśmy gdzie uciekać przed crossami.

Widoki na Piekoszów

  Właśnie wkroczyliśmy w zabudowania. Parę niskich, niczym nie wyróżniających się domków. Gdzieś tam, na jednym z podwórek, najwyraźniej naszą grupę wypatrzyła starsza pani. Podeszła do płotu i spytała:
- Pomoglibyście wyciągnąć mi ten list ze skrzynki?
Jak tu nie pomóc staruszce w opałach? Ochoczo zabraliśmy się do pracy. Szczelina okazała się jednak zbyt wąska dla naszych palców, a ściślej dwóch palców. Wszystko, co było od nich węższe wchodziło bez problemu. Czym by to wyciągnąć? Głowiliśmy się i głowiliśmy, aż któreś z nas spostrzegło patyk. Leżał w rowie. Długi, wąski, jednym słowem - idealny! Mając już tego patyka, włożyliśmy go do szpary i spróbowaliśmy wyciągnąć nieszczęsną kopertę. Ta, co chwilę się wymykała i znowu spadała na dno skrzynki.
  Tak pochłonięci grzebaniem w cudzej skrzynce, nawet nie zauważyliśmy kiedy staruszka zniknęła. Przepadła jak kamfora. Na podwórko wybiegł za to silnie zbudowany mężczyzna. Z wyglądu taki typowy Seba. I nagle usłyszeliśmy ryk:
- Co wy tu (tu padło niecenzuralne słowo na k) robicie?!!!
Przeanalizujmy naszą sytuację. Czwórka podejrzanych gówniarzy stoi przy ogrodzeniu. A już taki najbardziej podejrzany z nich wszystkich, trzyma patyka, którego wpycha do skrzynki na listy. Taaak. Istotnie łatwo to wszystko było wytłumaczyć. Ale spróbowaliśmy. W końcu nie mieliśmy wyjścia. Albo zostać stłuczonym na kwaśne jabłko przez osiłka, albo opowiedzieć, co wydarzyło się naprawdę. Zawsze pozostawała też opcja awaryjna - ucieczka. Nikt z nas nie chciał z niej korzystać. Przecież nie robiliśmy nic złego.
  
  Opowieść trochę trwała. Wraz z tym, jak opowiadaliśmy kolejne wydarzenia, przekrzykując się nawzajem, oczy mężczyzny stawały się coraz większe i większe ze zdziwienia. Jakby zaraz gałki miały opuścić oczodoły i udać się na daleką podróż w nieznanym kierunku. Wysłuchał nas wyjątkowo spokojnie, a chwilę potem... sam zaczął grzebać w skrzynce. Swoją drogą skrzynka stałaby się słowem dnia, gdyby nie wyparł jej list. A ten podstępnie nie chciał wyjść.
  Nagle osiłkowi, jakby to powiedzieć... ręka utknęła w blaszanej szparze. Od teraz mieliśmy do wyciągnięcia o jedną rzecz więcej.
  My mocowaliśmy się z ręka. On - z listem. A między tym wszystkim był oczywiście cienki patyk, który trzymał nie kto inny, jak ja. Teraz brakowało nam tylko, żeby ów patyk się złamał i podzielił los listu oraz ręki.

  Grzebanie zakończyło się sukcesem. Niemałym! W nagrodę za udzieloną pomoc, pan mięśniak, wskazał nam skróty prowadzące do rezerwatu, które okazały się nie skrótami, a przedzieraniem się przez prawdziwą dżunglę.
  Maczety brak. Był co prawda Makumba i jego nóż, ale On sprawdzał się lepiej jako taran. Chaszcze nie ustępowały na krok. Oplatały. Szło, a właściwie posuwało się do przodu niezwykle tragicznie. W takich warunkach trudno o jakieś przyjemności. Nam udało się jednak ich doświadczyć. Była nią ścieżka. Ledwie widoczna, jak wydeptana przez zwierzęta. Pełna paskudnego błota. Ale ścieżka. Wówczas nic więcej nie potrzebowaliśmy do szczęścia.
  
Foto: Raku

  Brajan posiadł niezwykłą zdolność zbaczania z takich ścieżek. Uwidoczniła się ona wówczas, gdy wszyscy wydostaliśmy się z rezerwatu, a on nadal siłował się ze ścianą tarniny. Jak powszechnie wiadomo, na gorszą przeszkodę trafić nie mógł. To jak tam trafił było dla nas tajemnicą. Za ogrodzeniem wybrzmiał chór szczeknięć psów, które zaczęły się niecierpliwić co to za banda oszołomów stoi przed ich ogrodzeniem. Asysta czworonogów nieco pomogła Kubie, i niedługo potem przez wąską lukę, wydostał się wprost do nas. Niedługo potem staliśmy już nad krawędzią ogromnego kamieniołomu. 


Pozowanie od zawsze nie było moją mocną stroną. Tego dnia jednak nie wyszło mi wyjątkowo
Foto: Brajan

  Kamieniołom był ogromny, a ścieżki wokół coraz węższe i węższe, aż ostatecznie zmieniły się w kłujące krzaki, potem chaszcze, a na koniec wbijające się w ubrania (czasem i skórę) ciernie. Marsz co chwila przerywały głośne okrzyki bólu. Po pół godzinie przedzierania się dotarliśmy w miejsce, skąd, jak planowaliśmy dałoby się zejść na dno wyrobiska. W praktyce jednak plany te pokrzyżował nam czynny zakład, przez teren którego nie było mowy, abyśmy się przedarli niezauważeni. Tak więc bardzo niechętnie zawróciliśmy. Z pamięci wypieramy fakt, że czeka nas powrót przez te same koszmarne chaszcze. 


Dewon. Sp. z o.o. producent mączki wapiennej

Goryczka orzęsiona

2 komentarze: