Obserwatorzy

Popularne posty

niedziela, 3 marca 2019

Wycieczka nr 26: LEGENDA O NIEBIESKICH TRAMPKACH


14.01.2019

Skład: Brajan, Locht, Makumba, Raku i Ja

Trasa: Wierna Rzeka - Zajączków - Miedzianka - Kozi Grzbiet - Rykoszyn, ok. 10 km

  Kilka dni wcześniej porządnie sypnęło. Na ulice wyjechały pługi. Obecnie wszystko zaczęło topnieć. Łąki przemieniły się w mokradła, pobocza pokryła błotnista ciapa, a kałuże robiły za sadzawki dla rozczochranych kaczek. Śnieg zalegał tylko tam, gdzie zdążyły utworzyć się porządniejsze zaspy. Miejscami sięgały one za kostki, czyli wyżej niż niebieskie trampki Brajana. 
  Na tle naszych traperów, glanów, czy też śniegowców wyglądały jak zebra zagubiona pośród bezkresnej Antarktydy. Surrealistycznie. 

 Już na pierwszym kilometrze przyplątał się do nas kundelek. Przypominał futrzastego ananasa. Jego towarzystwo cieszyło. Przynajmniej początkowo. Bo rzadko ma się okazję wędrować wspólnie z kompanem, który sympatycznie merda ogonem i nie narzeka. Z czasem jednak szósty uczestnik wycieczki stawał się coraz większym kłopotem. Bowiem miejsce, do jakiego zmierzaliśmy nie było odpowiednie dla takich kundelków jak on. Tu czaiło się niebezpieczeństwo, którego i my musieliśmy się wystrzegać.


 Trampki Brajana niejednokrotnie udowadniały, że potrafią sporo namieszać i nie są zwyczajnymi tenisówkami, jakie kojarzą się z wf-ów. Ich wycieczkowa legenda narodziła się blisko pół roku temu, tuż po rozpoczęciu wakacji, gdy naokoło panował mrok, a uczucie chłodu przenikało przez ciało niczym duch.

  Kundelek szczęśliwie gdzieś się zapodział. Jeden problem odpadł, ale w zamian pojawiły się kolejne.
  Buty zapadały się w śnieżny puch, który wlatywał za skarpety. Zadzieraliśmy nogi wysoko, jakbyśmy byli czaplami. Pomagało to uniknąć nieprzyjemnego przemoczenia. W tej kwestii najbardziej poszkodowanym był Brajan. Z jego trampków dało się wyżąć parę szklanek lodowatej wody. Było mu obojętne, czy zaraz przyjdzie mu przebijać się przez następną czapę śniegu, czy podążać w ślad za ubitą ścieżką. Lecz tego pamiętnego czerwcowego popołudnia nic nie było mu obojętne. Najmniejszy błąd mógł kosztować go życie. 
  
W drodze na zaśnieżony szczyt


  Krok od nas rozwierał się wówczas otwór prawie 40-metrowego szybu. Wpatrując się w głębię przesyconą ciemnością, widzieliśmy sumę odbić strachu nas wszystkich. Brajan bał się najbardziej. Strach sukcesywnie przejmował kontrolę nad każdą z cząstek jego ciała. 
  Najbardziej przerażała go świadomość braku powrotu, jakiejkolwiek alternatywy. Musiał nam zaufać i wykonać ruch, na jaki odważyliby się nieliczni. Nie każdy przecież byłby w stanie przez moment znaleźć się na skraju tego, co zwykło się nazywać skrajnym ryzykiem. I to w śliskich trampkach!

  W okolicach szczytu dmuchało niemiłosiernie. Wiatr zrywał czapki (tym co je mieli), porywał rzeczy, które odlatywały  d a l e k o. Potem trzeba było samemu za nimi latać. Prawdziwą zmorą było przebieranie się na nagich skałach. Porywisty podmuch potrafił poruszyć człowiekiem. Ten się tylko kulił jak mógł, by stawić czoło szalejącemu żywiołowi i w międzyczasie nałożyć polarową bluzę.

  Na głowach czapki, kaski, hełmy. A w oczach radość, że lada moment damy się pożreć jaskini na nowo.
  Nad otworem wejściowym zwisały nacieki lodowe. Pokonawszy kilkaset metrów błotnistych korytarzy ponownie stanęliśmy nad dziurą tak samo jak wtedy. Każde słowo, każdy ruch pamiętaliśmy jakby wydarzyły się zaledwie wczoraj. Oczami pamięci na nowo cofnęliśmy się do niezapomnianego, czerwcowego popołudnia.

Rękę Brajana i Rakowa dzieliła wówczas przepaść. Zarówno fizyczna jak i mentalna. 
- Łap mnie za nadgarstek! - krzyknął Raku.
Jak papugi chóralnie powtórzyliśmy: Nadgarstek! Nadgarstek! Nadgarstek!
Brajan jeszcze przez moment był przylepiony do ściany, ale z czasem presja grupy przeważyła. Zamknął oczy. Lewą rękę, która jeszcze do niedawna była jego ostatnią asekurację, posłał przed siebie w bezgranicznym zaufaniu. Zdawał sobie sprawę, że jeśli chwyt Rakowa okaże się zbyt słaby, spadną obaj jak kamyki kopnięte prosto w czeluści szybu. Pewnie dlatego nie chciał patrzeć. 
  Wreszcie palce ich dłoni spotkały się na tyle blisko, aby Raku mógł pewnie chwycić spanikowanego Brajana i wciągnąć na bezpieczny brzeg do pozostałych. Tym sposobem Brajan uniknął przedwczesnej śmierci, a jego trampki zyskały sławę.

Teraz to wszystko wystarczyło powtórzyć.   

Główny bohater ze swoją bujną czupryną

Foto: Brajan

Foto: Brajan

  Z jaskini wydostaliśmy się wprost w epicentrum kurzawy. Sypało, nie wiadomo właściwie co. Ni to śnieg, ni grad, ni deszcz. Opad zarówno konsystencją, jak i wyglądem przypominał nieco styropian, lecz nim nie był. Mogliśmy być tego pewni, wszak żaden styropian nie topnieje w dłoni. 

   Zadymka trwała w najlepsze, gdy trawersowaliśmy skaliste zbocze. Nie było minuty, by któreś z nas nie przewracało się do śniegu, bezskutecznie próbując złapać równowagę. Stromo, ślisko, a przy tym widać tyle, co nic. Przecież już gorzej być nie może? Powiedzcie to komuś, kto od dwóch godzin na stopach ma przemoknięte do suchej nitki trampki.
   Jedyne, co liczyło się w tej chwili, to znaleźć jakieś schronienie, gdzie moglibyśmy się rozgrzać. Znaleźliśmy je, po przeciwległej stronie góry. Była to podłużna nisza skalna. Prędko wcisnęliśmy do jej wnętrza. Przyciśnięci do siebie ramię w ramię, popijaliśmy kubek za kubkiem gorącej herbaty i wypatrywaliśmy poprawy pogody.  


Nie dajcie się zwieść temu przebijającemu się Słoneczku, wszak pogoda tego dnia była niezwykle podstępna

  Pokrótce zadymka przeszła w burzę śnieżną. Czekaliśmy i czekaliśmy, ale ile tak można czekać, gdy nic nie wskazuje na to, by przestało sypać. Każdy kolejny płatek śniegu (ziarno styropianu) siekające twarz, każdy kolejny, przeszywający na wskroś powiew wiatru, one wszystkie prosiły, abyśmy wskoczyli pod cieplutką kołderkę, rozkręcili grzejniki na fuula i siorbiąc gorącą czekoladę, zapomnieli o dalszej wędrówce. Jedyny problem był w tym taki, że do najbliższej kołderki mieliśmy jakieś 20 km. Ah, te uroki zimy. 

  Nieco bliżej, bo niecały kilometr dalej znajdowały się dwa sąsiadujące ze sobą wyrobiska dawnych kamieniołomów. Jakaś oferma nazwała je dla rozróżnienia Numerami I oraz II. Oryginalnie, nieprawdaż? Na dno tychże Numerów dostaliśmy się zbiegając spadzistą ścieżką.
  Przed wiekami w tutejszych skałach drążono liczne sztolnie. Największą z nich pragnęliśmy właśnie odwiedzić. Zabraliśmy się więc za przebieranie. Znowu! 
W trakcie przebierania miał miejsce pewien dialog, którego fragment objawił się cytatem dnia:
- Wiecie jaka jest największa zagadka wszechświata?- zaczął Makumba
- Nie - brzdęknął Locht.
- Ah Polacy, Polacy! Jak wyciągnąć spodnie z worka, na którym się właśnie stoi?!

  Ostatecznie do sztolni nie weszliśmy. Okazała się zbyt trudna technicznie zimą. Obiecaliśmy sobie powrócić tu bliżej lata. I właściwie dzięki temu, zdołaliśmy wrócić do domów jeszcze tego samego dnia.

Zdjęcia z folderu: Dziwne nie do wyjaśnienia

  Od przeszło dziesięciu minut wszyscy wokół nie przestawali marudzić, że im za zimno, za dużo krzaków kłującego jałowca, za mało czasu, a najlepiej to nie idźmy na tą górę, bo po co? Eh, ciężkie jest życie przewodnika. 
  Zbliżaliśmy się do zapomnianej góry, gdy ciemne chmury przysłoniły niebo. Nasze twarze, jaki i różowe od mrozu policzki pokrywały kryształki lodu. Najbardziej przekichane mieli ci, którym doskwierał katar. Spod nozdrzy zwisały im bowiem kilkumilimetrowe sople. Choć i tak było zimno, nic nie przeszkodziło w tym, by zrobiło się jeszcze zimniej. Rozpętała się druga już tego dnia burza śnieżna. Wiejnęło tak fest. Podmuch zachwiał nami, toteż się skuliliśmy i na kuckach doczłapaliśmy do, jak się wkrótce okazało skraju przepaści. Ale mieliśmy wyczucie. Dwa, może trzy kroki do przodu więcej i nie byłoby czego zbierać. A uratował nas ten sam kłujący jałowiec, na którego jeszcze przed paroma minutami każdy narzekał. Fajnyś jałowiec!
  Po kwadransie zamieć ucichła. Z nieba skąpanego w śniegowych chmurach wyłoniło się Słońce i łuną zaświeciło nad ośnieżonymi szczytami Miedzianki. Widok równie piękny, co ulotny. Wszystko trwało raptem kilka minut, po czym Słońce zaszło ten ostatni raz.

Locht z Rakowem opanowujący wspomnianą przepaść

Fragment grani budzący skojarzenia z tą na Zelejowej, a zarazem ostatnie uchwycone chwile ze Słońcem.

Zachód Słońca nad Miedzianką

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz