Obserwatorzy

Popularne posty

niedziela, 17 marca 2019

Wycieczka nr 31: ZEW WSPINACZKI I OSTATNI WOŹNICA


9.03.2019

Skład: Brajan, Raku i Ja

Trasa: Miedziana Góra - Wykień - Piekło Miedzianogórskie - Herby - Kamieniołom Laskowa - Kostomłoty Drugie - Kamieniołom Mogiłki - Niewachlów, ok. 18 km

Bartek przylegał do skały niczym gekon do szyby akwarium. Szorstka faktura piaskowca zdzierała skórę do krwi. Z daleka ściana kamieniołomu wydawała się zupełnie gładka, lecz w momencie gdy wspinacz zetknął się z nią twarzą w twarz, sama wyznaczyła drogę. Naraz ustępowała pozorna gładkość. W zamian wspinacz dostawał mikrowypustki, pęknięcia przechodzące w szczeliny. A skoro jakiejś roślince wystarczyło miejsca, aby zapuściła tu korzenie, znaczyło to, że równie dobrze zmieści się choć parę palców. Przypuszczenia okazały się słuszne. Szczelina łapczywie pożarła Rakowowi pół dłoni. Wszystkim jego poczynaniom przyglądałem się kilka metrów poniżej, gdzie robiłem za asekuracyjny podnóżek. Właściwa asekuracja w formie liny dyndała zawieszona na sąsiedniej ścianie. Jeszcze nie wiedziałem, że za kilka sekund Bartek straci równowagę, odpadnie od ściany i poleci wprost na mnie. 

Poczułem tylko silne uderzenie i ból w plecach. Sekundę potem świat stanął na głowie. Runęliśmy z Rakowem z łatwością domku z kart. Oszołomieni przekoziołkowaliśmy w dół wyrobiska, lądując u stóp zszokowanego Barajana. 



Upadki istnieją po to, by podnieść się po nich mądrzejszym. W tym przypadku cudem skończyło się na paru zadrapaniach i skaleczeniach. Trudno jednak mówić o lekcji mądrości, w chwili gdy ledwo po twardym lądowaniu otrzepujemy się z przylepionych liści, zagryzamy porażkę piankami i ruszamy z powrotem pod ścianę, bym to teraz ja stawił czoła wspinaczce. 

Nie mija pięć minut, gdy już wiszę nad ziemią na linie. Nogi drżą. Dyszę. Fragment skały, którą trzymałem ręką w niej został. I wtedy dzwoni telefon. To już naprawdę trzeba mieć timing. Kogo teraz licho niesie? Wyświetlacz krzyczy MAMA. No tak, mogłem się spodziewać. A spróbowałbyś tylko nie odebrać, to w domu czekałby na ciebie gotowy zestaw teorii spiskowych i scenariusze tak tragiczne, że nawet Szekspir miałby kompleksy.
                                                                                                                     

Foto: Brajan

Różne historie słyszało się na temat dzielnicy, do której właśnie wchodziliśmy. Że rozboje i kradzieże za dnia. Dla odmiany pod osłoną nocy pobicia, napaści z udziałem noża bez udziału świadków... Uderzył nas widok pustych ulic, ta przenikająca cisza, przy której słyszysz bicie własnego serca. Żadnego szczekania psów, dzieciaków bawiących się na podwórkach, sąsiedzkich rozmów przez płot. Nic. A jeśli ludzie w słoneczne, sobotnie popołudnie kryją się pozamykani po domach coś musi być na rzeczy. 

Piekło Miedzianogórskie zbudowane ze skał piaskowca kwarcytowego
Foto: Raku

Niewiele myśląc wbiegamy na strukturę przypominającą koronę otoczoną przez usypane hałdy. Stożki usypujących się kamieni są ogromne. Chowamy się za takim jednym. Pokuleni patrzymy przed siebie zahipnotyzowani. Jest coś porywającego w spoglądaniu do wnętrza kamieniołomu. Być może chodzi o te niewyobrażalne rozmiary, przy których koparka jest tylko zabawką w ręku ledwie widocznego, śmiesznego człowieczka w żółtym kasku. Wydawałoby się ogromna łyżka koparki, a tu niknie w nieprzebranych tonach kruszywa, jak łopatka w piaskownicy. Wszystko zdaje się nagle niepozorne, malutkie jak planeta w obliczu wszechświata. 

Między zębami zgrzytają nam ziarna piachu. Nie możemy zostać tu dłużej chyba, że życzymy sobie być cali w pyle jak te przydrożne krzaki. Poza tym słychać wycie syren - zaraz będą strzelać. Najwyższa pora się zwijać. 

Foto: Raku

A dalej kolejne miejsce spod znaku mokrego snu geologa. Przed sobą mamy wybebeszone wnętrzności góry. Choć naukowe umysły doszukałyby się tu niejednego uskoku, fałdu czy profilu geologicznego, nam w zupełności wystarcza frajda z przebierania w gruzie. Szukamy na dobrą sprawę nie mamy pojęcia czego, ale pogrzebać za kamykami zawsze fajnie. W międzyczasie wypłoszyliśmy sarny, właściwe to one wystraszyły nas, kiedy stadem zerwały się do biegu. Minęliśmy też najmniej urodziwy urbex jaki dane mi było zobaczyć i zaliczyliśmy najdziwniejsze picie chlustającej Coli pod wiatr. 


Kamienne poszukiwania

Wiatr z każdym kolejnym podmuchem wdmuchiwał zimne powietrze pod mój płaszcz, przez co ten wzdymał się w zniekształcony spadochron. Piździło jak diabli, ale był to dobry znak, że Kielce już naprawdę blisko. I rzeczywiście, tuż za estakadą wyrastało pełnoprawne miasto gęste od domów. 

Niespodziewanie śliska od deszczu szosa zadźwięczała brzęczeniem dzwonków. Gdy dzwonienie przeszło w stukot, oczy wszystkich zawiesiły się na cwałującym koniu. Co to był za widok! Koń o srebrnej grzywie ciągnął ze sobą furmankę z siedzącym woźnicą - jednym z ostatnich, który nie poddał się pokusom cywilizacji. Tak jak jego pradziadek, a później jak ojciec wraca w ten sam sposób co dnia odkąd odziedziczył konia. Widać, że pokochał tą swoją codzienność. 

Świętokrzyski furman wraz ze swoim ślicznym koniem

Wypieram z myśli przykrą prawdę, że taki woźnica już długo nie pociągnie. Nie będzie miał komu przekazać pałeczki, a tym samym podtrzymać wieloletniej tradycji. W miejscu skrawków dzisiejszych pól staną blokowiska, a konia zastąpi wydajniejszy traktor. Rozrastające miasto bezpowrotnie pochłonie ostatnie przejawy swojskości, zalewając je betonem i paskudną jednorodnością. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz