29.07.2021
Trasa: Kluczkowce - Wdżar - Kuternogowa - Lubań - Średni Groń - Jaworzyna Ligasowska - Czyrteż Grywaldzki - Kotelnica - Marszałek - Kopia Górka - Krościenko nad Dunajcem, ok. 16 km
Początek zaskakiwał... nudną. Żadnych busów widmo. Choć jednej rozwścieczonej sowy, którą naszła ochota, by napędzić komuś stracha. Nic więc, absolutnie nic, co pasowałoby do jedynego w swoim rodzaju wycieczkowego klimatu.
Wszystko zmieniło się z chwilą zdobycia szczytu Góry Wdżar, kiedy to mieliśmy przekonać się na własnej skórze, że górska pogoda bywa zmienna.
Wystarczyło sięgnąć pamięcią kwadrans wstecz, by dostrzec rozżarzoną plamę Słońca, jaka smażyła nasze plecy. Wówczas marzyliśmy tylko o jednym - żeby zaszła ona jak najprędzej i przestała uprzykrzać włóczęgę. Niebawem, ku uciesze wszystkich tak też się stało: w sekundzie niebo ściemniało, wypełniając się popielatymi obłokami. Mimo to upał pozostał.
Za sobą zostawialiśmy widoki jak z pocztówki. Pejzaże, w których tafla wody przeplatała się z falistymi polami, pasami miniaturowych domków, a te kontrastowały ze średniowiecznymi ruinami strzegącymi okolicy.
Na usta cisnęły się wszelkiej maści słowa zachwytu, ale musiały one ustąpić jękom zmęczenia.
Czorsztyńskie ruiny na pierwszym, a Jezioro Czorsztyńskie na drugim planie. |
Panorama jaka rozciągała się z północnego zbocza Wdżaru |
Nim się spostrzegłem, znalazłem się w tyle za innymi. Reszta grupy przepadła jak kamień w wodę. Było to w połowie podejścia. Jego kulminacja miała dopiero nastąpić, lecz stromizna nie zwlekała dłużej, by dać w kość. Nie pozwalała przystanąć, tylko pięła się w swej zawziętości i pięła. Na nic zdało się narzekanie, że ile tak można pod górę, wszak z każdym dniem siły ubywało, a nie przybywało.
W bólu współtowarzyszyły mi słuchawki. Ileż to radochy przyniosły, gdy razem z nimi w uszach rozgościła się muzyka. Dzięki niej wszelkie przeciwności niewytłumaczalnie uleciały. Powróciła lekkość kroku, plecak zdawał się ważyć mniej niż nic. Oto sekret jak udało mi się dogonić wpierw maruderów, a w dalszej kolejności sprintowców. Im również brakowało tchu. Twarze koloru przejrzałego pomidora mówiły za nich. Sam wyglądałem nie lepiej. Można się pokusić o stwierdzenie, że nawet gorzej.
W końcu z mrocznego lasu, przebiliśmy się do strefy enigmatycznej mgły. Wyżej były już tylko chmury. Szczyt w nich tonął. Drewniana wieża przekornie nazwana widokową, przywodziła na myśl skojarzenia z morską latarnią wskazującą drogę zbłąkanym marynarzom.
Nasze policzki chłosnął porywisty podmuch. Wiatr zamiast rozwiać chmurzyska, skumulował je wokół wieży. Tym sposobem otuliły ją niczym puszysta kołderka.
Po złapaniu kilku głębszych oddechów, ruszyliśmy jej na spotkanie.
Baza namiotowa pod Lubaniem. Godzina 11:45 |
Slalomem przecięliśmy pole namiotowe, po czym przystąpiliśmy do ataku na wieżę. Stawiała niemały opór. Z każdym krokiem robiło się nieprzyjemnie lodowato. To uczucie dodatkowo potęgował wiatr, który wraz z wysokością przybierał na sile. Bombardował to liśćmi, to drobinami pyłu, którymi ciskał prosto w nas. Schodek po schodku - ludzie stawali się mrówkami, namioty zmieniały się w mrowiska.
Na wysokości szóstego piętra wieżowca świat przysłoniła nieprzezroczysta pleksa. Widoki nie tyle co nie powalały, co zwyczajnie było ich brak. Tak to wyglądało z perspektywy kogoś, kto znalazł się w chmurze, czyli nas.
Przeżycie ocierające się o abstrakcję. Niby mogliśmy wyciągnąć przed siebie rękę i zanurzyć ją w chmurze właśnie, wyobrażając sobie, że lecimy sobie... a co się będziemy ograniczać, po Nibylandii. Z drugiej jednak strony z tyłu głowy siedziała myśl, że chmury to nic innego, jak skroplona para wodna. A my przecież byliśmy już wystarczająco oblepieni wznoszącą się wilgocią, aby pragnąć dodatkowej porcji wody.
Przycupnęliśmy tylko za drewnianą ścianką, gdzie skuleni w kłębek, czekaliśmy aż mgła opadnie. Ale ona za nic miała nasze prośby. Nie tylko nie opadła, ale zgęstniała. Ci wytrwalsi zdecydowali się czekać tak długo jak będzie trzeba. Nad innymi kontrolę przejął chłód i zeszli.
Skończyło się tym, że zeszliśmy w komplecie, choć nie jednocześnie. Przed tym jak zdążyliśmy się rozsiąść i przystąpić do openingu konserwy turystycznej, zdarzył się cud. Bo jak inaczej nazwać pogodową podróż jaką odbyliśmy z iście listopadowej Anglii, by ostatecznie wylądować pośrodku równika i to w czasie nie dłuższym niż rozłożenie wielofunkcyjnego scyzoryka? Chyba nie okienkiem pogodowym?
Grzechem byłoby nie wykorzystać owego uśmiechu losu i ponownie nie wdrapać się na wieżę. To się wdrapaliśmy.
Od razu zrobiło się jakby wyżej, ciężej niż poprzednio, ale też ładniej. Nieporównywalnie piękniej. Spojrzenia zatopiły się w rozdarte niebo, z którego wychodziły jęzory słupów deszczu. Z tej wysokości przypominały leje potężnej trąby powietrznej z Czarnoksiężnika z Krainy Oz.
Podobnie jak Dorotkę tornado, tak nas wciągnęły Gorce. Wraz z poprawą pogody odsłoniły swe drugie, dotychczas skryte za mgłą oblicze. Zadłużyliśmy się w nim bez reszty.
Partnerem dalszej części dzisiejszej relacji została wierzbówka kiprzyca. To właśnie po części ona odpowiadała za baśniową aurę Gorców o tej porze roku. Ilości w jakich rosła wierzbówka, nie pozwalały przejść obok niej obojętnie. Tysiące tysięcy różowych kwiatów składały się na obrazek rozłożystych dywanów, jakimi usiane były nie tylko same szczyty, ale i polany, spadziste zbocza, czy też zarośla.
To, co rejestrowały obiektywy aparatów odbijało się w oczach zapatrzonych w te wszystkie zdobyte szczyty, przemierzone szlaki i zostawało zapisane nie tylko w pamięci aparatu, ale i naszej za sprawą znacznie trwalszych od ciągu cyferek wspomnień.
Nie zostało nam nic więcej jak spojrzeć na Pieniny ten ostatni raz, pożegnać się z nimi i zakrzyknąć w duchu do zobaczenia za rok!
Jak to jest? Od dziewięciu dni siedzieliśmy w samym sercu Pienin. Dokładniej to nie siedzieliśmy, lecz łaziliśmy. Co by nie powiedzieć, że pokonywaliśmy własne ograniczenia, słabości, głęboko skryte lęki. Każdy dzień stawiał przed nami nowe, często zaskakujące wyzwania. Niewiele miało to wspólnego z odpoczynkiem, ale nam i tak ciągle było i jest mało. Trudno to wytłumaczyć. Może stoi za tym magia gór? Może uzależnienie tożsame z głupotą? A może styl życia, na który już jakiś czas temu zdecydowaliśmy się przerzucić? Jedno jest pewne. W trakcie wyjazdu zdążyliśmy się nauczyć, że kiedy przygoda wzywa, wymówki przestają działać. Należy wówczas porzucić wszystko inne i oddać się jej bez reszty. Od tak po prostu. I ruszyć, by sięgnąć marzeń.
Ktoś spyta, ale gdzie ruszyć? Prawdę mówiąc to bez znaczenia... Ważniejsze jest z kim. Bo gdy ma się obok siebie grupę takich wspaniałych ludzi naprawdę trudno o nudę.
Wierzbówka kiprzyca to moja najulubieńsza roślina turystyczna. Mam do niej sentyment, bo była pierwszą rośliną, którą poznałam "z imienia i nazwiska".
OdpowiedzUsuńA na Lubaniu w pobliżu pokazanej tu bazy okrutnie mnie przewiało i dlatego raczej słabo mi się kojarzy.
Jeśli już miałbym się zdecydować na własnego botanicznego faworyta, to zastanawiałbym się między miłkiem wiosennym, grzybieniem północnym, a obuwikiem. Zadanie skrajnie trudne, toteż się chyba się go nie podołam :)
OdpowiedzUsuńZ tego zestawu spotkałam jedynie miłka. Jest rzeczywiście przepiękny.
UsuńLubań to już Gorce - ale szlak bardzo ciekawy!
OdpowiedzUsuńZgadza się, o ile przynależność Wdżaru do konkretnego masywu górskiego, w niektórych publikacjach nadal pozostaje kwestią sporną (dla jednych to już Gorce, dla innych kraniec Pienin), to z samym Lubaniem nie ma już żadnych wątpliwości :)
Usuń