Obserwatorzy

Popularne posty

sobota, 27 sierpnia 2022

Wycieczka nr 107: CO KRYJĄ WĄWOZY?

 25.08.2021

Skład: Brajan i Ja

Trasa: Kosowice - Broniszowice - Skarszyny - Las Górny - Zagaje - Gromadzice - Dolina Szewnianki - Jaskinia pod Wodospadem - Gromadzice - Podszkodzie, ok. 20 km

Kiedy myślisz sobie, że każdy zakamarek województwa jest Ci doskonale znany, że nie zdoła cię już kompletnie nic zaskoczyć, wtedy pojawiają się tacy Comandosi i obracają twój dotychczasowy świat o 180 stopni. Jak dobrze, że są jeszcze tacy wspaniali ludzie...

  Pola. Głównie kukurydzy, lecz pszenica, jak i rzepak też się znajdą. Droga. Z początku trochę zawijasów, dalej prosta jak strzała przecina wzgórza, nadaje rytm. My. Prowadzeni przez intuicję i parę psów sympatycznie merdających ogonami. Nie wiemy czego mamy się spodziewać. Na dobrą sprawę nie wiemy również jak iść, gdyż nasze papierowe mapy nie sięgają tak daleko.
  Toteż nikogo nie zdziwił fakt, że znikąd przed nami wyrosła rzeka. Asfalt, domki i nagle ona. Nie wyglądała na płytką. Co więcej, jej nurt wyjątkowo wartki jak na świętokrzyskie standardy, nasuwał prosty wniosek - bez przeprawy się nie obędzie.

Sinusoida

Stodoła równie stara, co rosnące przy niej drzewa 

Zmarszczki
 
  Znalazło się drzewo obalone w poprzek rzeki. Wystarczył pobieżny rzut oka, by uznać, że się nada. Mojego entuzjazmu nie podzielał jednak Brajan. Postanowił wyruszyć na poszukiwania mostku, który jak sądził, musiał znajdować się gdzieś w pobliżu.  
   Podczas gdy ja siłowałem się z drzewem, on walczył z szuwarami. Parszywe to były szuwarzyska. Wysokie, wyborne do kamuflażu, lecz do wędrówki odpychające. Nieustannie dobiegało z nich przeszywające powietrze ałaaa! Najpewniej był to odgłos Brajana. 
  U mnie nie było wcale lepiej. Leszczynowy kijek (to przy jego pomocy łapałem równowagę), rwąca woda raz po raz próbowała wyrwać mi z rąk. Dzięki Bogu nie wyrywała, a ja uradowany stanąłem na drugim brzegu.
  A tam, najnormalniej w świecie zza olbrzymiej płachty, jaka zwisała u wejścia ze stodoły, łypał na mnie łeb konia. Spojrzenie połyskujących ślepi spod grzywy działało hipnotyzująco. Jakbym był świadkiem urzeczywistnienia się surrealistycznej wizji szalonego reżysera. 
  Gapiliśmy się na siebie z koniem dobrą minutę, kiedy to moją uwagę przykuło pasące się w sąsiedztwie stodoły stadko. Nie krów, nie owiec, czy tam innych kóz, lecz osiołków. Odniosłem dziwne wrażenie, że w momencie przekraczania rzeki, wkroczyłem jednocześnie na amerykańskie rancho. Do podtrzymania tej iluzji brakowało jedynie kowboja z lassem.  

Rodeo

Wielki Brat patrzy

   Wracając do Brajana. Nadal tkwił w chaszczach. Namawiałem, nawoływałem go, aby zawrócił, i dołączył do mnie. Mimo to uparciuch wolał pozostać przy swoim. Na efekty swej hardości nie musiał długo czekać. 
  Pokrótce pojawił się i sam mostek. Niepodobny innym znanym mi mostkom. Przenigdy nie widziałem czegoś podobnego. Cztery metalowe, kratowane wycieraczki, noszące ślady zębów zżerającego ich czasu, łączyły dwa druty, z czego jeden tylko był niepęknięty. W rezultacie kładka trzymała się na słowo honoru. Nierównomiernie rozłożony ciężar przechylał konstrukcję niebezpiecznie w dół rzeki. Gdy dodamy do tego wystraszonego Brajana, który wiedział, że musi temu czemuś stawić czoła i po tym czymś przejść, dostajemy gotowy przepis na katastrofę.
  Do niej jednak nie doszło. Wbrew wszelkim obawom, Brajan w starciu z mostkiem uniknął nie tylko wpadnięcia do wody, ale przy okazji dowiódł swoich umiejętności ekwilibrystycznych i wyszedł z opresji cało, podobnie z resztą jak sam mostek. Mogliśmy zdążać dalej, przed siebie.

Mostek z wycieraczek

  Jedyna w zasięgu wzroku ścieżka spozierała na nas zapraszająco. I skubana zaprosiła. U wejścia niby niepozorna. Tak długo jak tylko mogła ukrywała przed nami swe prawdziwe, zdecydowanie bardziej żywiołowe oblicze. 
  "Dopóki trzymamy się sączącego się strumyka, dotąd mamy pewność, że nie zabłądzimy". Ta myśl wiodła nas na spotkanie z nadchodzącą prawdą. Stromo, mokro, a zarazem pięknie dziko, o ile oczywiście jest się głuchym na ryk silników crossowców, dla których tutejsze wąwozy sprawdzają się doskonale jako trasy zjazdowe. 
  Hopsając z kamienia na kamień, unikając czołowych zderzeń z obalonymi pniami i testując słuszność praw fizyki dotyczących grawitacji, dotarliśmy wreszcie do pierwszego z wodospadów. Niezapomniany był to widok.  

W górę! Dobra przesadziłem z tym zapałem. W gó-rę...

Dno wąwozu zbudowane jest z piaskowców dolnojurajskich. Dzięki swojej wzmożonej odporności na działanie erozji rzecznej, doprowadziły do utworzenia się paru progów skalnych. Na jednym z nich powstał ten oto Wodospad Skarszyński (nazwa nieoficjalna) Z kolei kompleks z wodospadem, gęsto pocięty przez sieć wąwozów i głębocznic nosi (już oficjalnie) nazwę Lasu Górnego.

  Po lesie stery przejął powtórnie patchwork pól. Tu i ówdzie ponad ścierniska i padoły wznosiły się prostopadłościanne, blokowe klocki, fabryczne kominy. Widok miasta nieograniczony aż po horyzont, dawał złudzenie jakby było ono co najmniej metropolią. A to tylko poczciwy Ostrowiec Świętokrzyski z przeszło 72 tys. mieszkańców.




  Trasa przekornie wiodła przez nieboskie łany łopianu. Nie bez powodu nazywanego psimi rzepami. Bowiem równie dobrze co w sierść czworonogów, wplątują się one we włosy i ubrania. Pozbycie się ich (rzepów, nie włosów rzecz jasna) wiąże się z delikatnością i precyzją godną pracy jubilera. W przeciwnym razie wraz z "rzepami" wyjdą kępki skołtunionych włosów, bądź fragmenty ubrań. A tego nie chciałby nikt.
  Łopianowe zarośla próbowały zdusić w nas głód przygody - bezskutecznie. Ponieważ jest coś ponad wygodę podróży. Tym czymś jest doświadczenie. Po wyprawie zostaje w nas jako cząstka, której nikt nie jest w stanie nam odebrać. Każdy przecież zbudowany jest z takich cząstek. One go kształtują i nieraz działają jak motor napędowy.
 
  Jako ostatnie w szranki z nami stanęły wąwozy, które to pożarły nas swoimi lessowymi paszczami, po czym wypluły na dno własnych przewodów pokarmowych wyścielonych opadłymi liśćmi i olbrzymimi paprociami. I tacy przerzuci przez te wszystkie potworne zielska, i oblepieni warstewką lepkiego potu -wabiliśmy krwiopijcze bestyjki. Te tylko czekały, by zatopić się w świeżutkiej krwi. Szczerą prawdą będzie jeśli napiszę, że od komarów nie sposób było się odgonić. Latały dookoła. Wciskały się w rękawy, nogawki spodni. Ślady ich randek z nami objawiały się w postaci piekielnie swędzących bąbli.

  Na dokładkę dostaliśmy jeszcze drut kolczasty. Wkraczając na obszar tuż za nim, odnosiło się wrażenie, że nadszedł ten dzień, gdy zrobiłeś o ten jeden krok za daleko i w efekcie znalazłeś się tam, gdzie nie powinno cię być. Gdzieś, gdzie nie jesteś mile widziany...

Byle wydrzeć się czym prędzej

Półścieżka wydeptana prędzej przez zwierzęta niż ludzi

  Intruzi, obcy, złodzieje. A żeby tylko tak pomyślała sobie o nas kobieta, do której należał obszar za drutem. Spotkałem ją, gdy ta zbierała grzyby. Spytała, co ja tu robię skoro to teren prywatny, a las jest jej. Grzecznie uspokoiłem, że żaden ze mnie seryjny morderca, a miłośnik pieszych wędrówek. Jako potwierdzenie swych słów pokazałem bloga. Zaniepokojone dotychczas oblicze kobiety spogodniało i pokrył je uśmiech. Zamiast dostać w geście samoobrony wiadrem przez łeb, dostałem historię jaskini, na której właśnie oboje staliśmy. Zamieniłem się w słuch. Od pierwszych chwil czułem, że historię opowiadają nie słowa, lecz emocje.

  Rzecz miała miejsce za trudnych czasów, gdy szaleniec z kwadratowym wąsem próbował podporządkować sobie świat, a zupa z obierek ziemniaków i pokrzyw, tuż obok strachu o jutro, malowały obraz codzienności. Wtedy to babcia kobiety w obawie przed okupantem żadnym mordu i gwałtu uciekła ze wsi. Pomocy szukała w gęstwinie lasu. Za dnia był jej spiżarnią. Zwłaszcza, gdy zapasy się wyczerpały. Żywił ją grzybami, owocami, ziołami. Nocami służył za kryjówkę. Było jednak jedno miejsce, w którym czuła się najbezpieczniej - wnętrze jaskini, którą sama wolała nazywać kapą. 
  I tak jak Ona ocalała z wojny, dając życie matce kobiety, która snuła tą opowieść, tak ja poczułem się w obowiązku ocalić tę historię od zapomnienia.
 
  Co się zaś tyczy samej jaskini. Nazwa jaką podają książki wydaje się nieco przekłamana. Że niby "pod wodospadem". Z tego co pytałem to wodę widziano tu tylko parę razy i za każdym razem było to albo po kilkudniowej ulewie, albo po powodzi. Także no... autora poniosła wyobraźnia. Z resztą oceńcie sami.   

Jaskinia Pod Wodospadem (3 m), a dla przyjaciół - Kapa. Ps. Jeśli będąc w pobliżu mielibyście ochotę zobaczyć jaskinię na własne oczy, spytajcie o zgodę właścicielkę lasu, na terenie, którego się znajduje. Szansa, że spotkacie ją na pastwisku z krowami jest bardziej niż pewna. Ah, właśnie rozwikłała się tym samym zagadka drutu w środku lasu. W założenie miał służyć krową, by nie uciekały poza swoje pastwiska, a nie straszyć wędrowców, którzy zabłądzili ;)

  Mijał czwarty kwadrans mojej nieobecności. Bo chyba zapomniałem wspomnieć, że owładnięty marzeniem znalezienia kolejnych wodospadów tuż po pożegnaniu się z kobietą, porzuciłem Brajana w sercu lasu. Tak porzuciłem, gdyż trudno było inaczej to nazwać. Porzuciłem pośrodku niczego, z dala od ścieżek i ludzi. 
  Poszukiwania właśnie dobiegały końca. Okazały się bezowocne. Co ja mu teraz miałem powiedzieć? Że czekał tyle na darmo? Trochę słabo. 
  Gdy dotarłem do niego, Brajan siedział przycupnięty na skraju obalonego pnia dębu i.... bawił się z wiewiórką. Nic nie wskazywało na to, aby choć przez chwilę się nudził. Dzięki temu nie musiał wiedzieć, że tam dokąd idziemy prawdopodobnie nie będzie nic. Że prócz zdjęć wodospadów nie posiadamy żadnych wskazówek, wskazujących ich lokalizację, a same wodospady mogą być dosłownie wszędzie.
   Mimo to decydujemy się iść. W końcu co mamy do stracenia? 



  Z lasu na pola, z pól znów do lasu, gdzie podążamy kierowani odgłosem szumu. Ten pojawił się znikąd. Czyżby się wreszcie udało? Czy to szum wodospadów? Tego jeszcze nie wiedział nikt. Jednak charakterystyczny odgłos w miarę zbliżania się do niego - nasilał się.  
  Przebiliśmy się przez ścianę zbitych krzewów i wtem pojawił się bohater wyprawy. Głęboki na blisko 30 metrów wąwóz, z płynącym jego dnem bezimiennym potokiem. Lada moment odnaleźliśmy też źródło szumu - wodospady. Nie spodziewaliśmy, że wprawią nas w stan aż takiego zachwycenia. Bo widzieć je na zdjęciach, a zobaczyć na własne oczy - to co innego. Szczęśliwi ci, którzy takie miejsca mają na wyciągnięcie ręki. 

Z początku myśleliśmy, że woda spływa po korzeniu drzewa. Myliliśmy się. W rzeczywistości korzeń okazał się skałą porośniętą dziwacznymi porostami.

W zbocza wąwozu wcinały się piaskowcowe wychodnie, nieco podobne do tych, jakie widzieliśmy na Przełomie Belnianki

Największy ze wszystkich tutejszych wodospadów. Zarazem jeden z najpiękniejszych, jaki można zobaczyć w świętokrzyskim.

 Mało które obszary są tak dzikie jak właśnie wąwozy. No może poza torfowiskami, bagnami i dolinami rzecznymi. Znajduje to odzwierciedlenie w postaci ciekawych odkryć. Nie sądzicie, że to zachwycające, iż dzisiaj, w XXI wieku, kiedy wszechobecny prym wiodą Internety, mapy satelitarne, ogólnie rzecz biorąc technologia, nadal można odnaleźć miejsca, o istnieniu których nie wiedzą sami mieszkańcy? Bez wątpienia ma to swój urok. I by nie odbierać przyszłym pokoleniom możliwości doświadczenia tego uroku, tej magii odkrywania miejsc nieskażonych komercją, lokalizacja wodospadów pozostanie tajemnicą... 

6 komentarzy:

  1. Od kilku lat co jakiś czas siadam nad mapą tych okolic i zastanawiam się, jak "ugryźć" trasę. Wy się odważyliście - warto. A ja jeszcze trochę pomyślę. Oby nie za długo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam identycznie z okolicami Staszowa. Tam prócz problematycznych połączeń, dochodzi jeszcze coś w rodzaju blokady fizycznej: "A co jeśli nie wrócimy jak ostatnio?".

      Usuń
    2. Staszów i dla nas jest trudno osiągalny. Mamy jeszcze dalej niż Wy. Na połączenia nawet nie liczymy.

      Usuń
    3. Gdyby tak kiedyś przywrócili pociągi pasażerskie do Staszowa...

      Usuń