13.08.2021
Skład: Makumba, Raku i Ja
Trasa: Mniów - Zaborowice - Jezioro Ług - Skalna Górka - Kołomań - Samsonów, ok. 23 km
Czy pojechaliśmy 20 kilometrów tylko po to, by zobaczyć kamienie, a właściwie to jeden kamień? Całkiem możliwe ;) Lecz kamień był to niezwykły, okrzyknięty najciekawszym polskim znaleziskiem archeologicznym ostatnich dekad.
Wyryto na nim dwie postaci: męską oraz żeńską, które w ludowych przekazach uznawano za diabły. Stąd też jego nazwa Diabelski Kamień. Tym tropem poszły pierwsze interpretacje naukowe. Przypuszczano, że pochodził on z okresu późnego średniowiecza i związany był z wierzeniami pogan.
Następne teorie niosły za sobą coraz bardziej pokręcone koncepcje. Mówiły między innymi o kulcie neolitycznych rolników. Choć byli i tacy, co doszukiwali się w rytach podobieństwa do bóstwa płodności północnoamerykańskich Indian Hopi, a nawet... starożytnych kosmitów. Do dziś zagadka Diabelskiego Kamienia z Kontrrewersu pozostaje nierozwiązana, nie spędzając snu z powiek badaczom, którzy wciąż próbują wyjaśnić jakie było jego pierwotne przeznaczenie.
Z Mniowa wybyliśmy w kierunku Zaborowic, by odwiedzić naszą drewnianą koleżankę.
Diabelski Kamień z Kontrrewersu( takiej miejscowości) w Mniowie. Znalezisko przez ponad 10 lat przeleżało zakopane w ziemi, by ujrzeć światło dzienne i z miejsca stać się światową sensacją |
Nie zapomnieliśmy o niej i zdawało się, że ona o nas także. Jeszcze stała. I to nie tylko we wspomnieniach. Namacalny dowód wznosił się tuż przed nami. Wiatr kołysał i nim, i sosnami, na których to konstruktor pełen wyobraźni zbudował inżynieryjne cudo. 10 metrów drewnianej konstrukcji trzymającej się na paru pordzewiałych gwoździach oraz czterech spróchniałych sosnach robiło niemałe wrażenie. Konstrukcji tak masywnej, że z oddali wyglądała jak domek na drzewie. Na co komu takie monstrum w środku lasu, trudno wyjaśnić.
Tymczasem nie zwlekając ani sekundy dłużej na rozmyślania, wdrapaliśmy się na pierwszy z drewnianych szczebli. Ten wpierw zatrzeszczał, ugiął się sprężyście pod naporem stóp, lecz w konsekwencji nie pękł. Wytrzymał ciężar ciekawych świata nastolatków, co ośmieliło nas na tyle, aby wdrapać się pojedynczo po samą górę.
Obawy budziło to, czy włażenie na taką prowizorkę, i to w trakcie tak wietrznej pogody, jest rozsądnym pomysłem. Oczywiście, że nie było. Bardziej niż realne wydawało się, że jeśli nadejdzie wystarczająco silny podmuch, to zdmuchnie nas z całą amboną, po czym wylądujemy 10 metrów niżej przygnieceni stertą starych belek. Wersja optymistyczna zakładała, że skończy się na złamaniach. Mniej sielankowa, że upadek skończy wszystko.
Wiatr jednak okazał się łaskawy. Pozwolił zapuścić żurawia przez okienko ambony, ujrzeć jak pobliskie jezioro dzielnie walczy z suszą, a następnie bezpiecznie zejść. Z bliska jezioro prezentowało się wybornie. Połyskująca srebrzyście w słońcu tafla kontrastowała ze wszechobecnym różem dopiero co rozkwitłych wrzosów. A do tego mnóstwo niezwykle urodziwej przygiełki.
Reklamówki zabrane. Chęci też są, a i zapał nie zdążył ostygnąć. Grzybobranie czas więc zacząć. Spojrzenia śledzą podszyt, dłonie rozchylają płożące krzewy. Buszujemy. Coś w dali błysło jakby brązowym kapeluszem. Może borowik. Wypada sprawdzić, w końcu okazja może się więcej nie powtórzyć. Niestety to tylko łudząco podobny liść. A to co tym razem? Eh, znowu daliśmy się nabrać. I znowu. Nozdrza co rusz rozchylają się w poszukiwaniu grzybowego zapachu. Zamiast niego wsysają tylko parne powietrze.
Kiedy wszystko wskazuje na to, że będziemy musieli obejść się smakiem i wrócić do domu z niczym, zauważam, że coś wystaje pośród traw. Nie opuszcza mnie myśl, że pewnie to kolejny liść, jednak gdy podchodzę bliżej jest już pewne - znalazłem grzyba. Jest już móóój. Wygląda jak borowik, ale i zarazem nie wygląda. Dziwny jakiś taki. Spoglądam na chłopaków i głosem mędrca wspominam, że uczono mnie, że, aby mieć pewność, czy grzyb jest trujący, czy też nie, należy odgryźć jego niewielki kawałek. Jeśli będzie palić znaczy, że lepiej go zostawić. Ah, te nawyki po szkole leśnej...
Chaps. Grzyb stracił fragment kapelusza. Przystąpiłem do mamlania. Zdołałem tylko wykrzyknąć "łe goryczak!" i jak mnie w jednej chwili zaczęło palić, tak histerycznie począłem pluć tym grzybem dookoła jak z kalashnikowa. Cud, że nikogo nie trafiłem. Paliło potwornie. Przełyk zdawał się parzyć. Język zdrętwiał, zmieniając się w spękaną ziemię pustyni, która potrzebowała jak najszybciej choć kropli deszczu. Plułem na potęgę, a w przerwach od plucia, płukałem usta wodą, lecz za nic w świecie jeszcze przez najbliższe dziesięć minut, nie byłem w stanie pozbyć się tego gorzkiego smaku.
Pamiętajcie nie róbcie nigdy podobnych rzeczy w domu, ani poza nim, zwłaszcza jak znajdziecie jakiegoś grzyba co ma kropki.
Im w dziksze knieje się zapuszczaliśmy, tym robiło się ciekawiej. I tak nieświadomi, dokąd tak naprawdę idziemy, wyleźliśmy na ciąg śródleśnych mokradeł. Już z samej definicji powinniśmy się domyślić, czego mamy się spodziewać. Tyle, że mokradłom wizualnie było bliżej do zwyczajnego lasu. No może nazbyt mszystego.
Zastanawiałem się skąd nade mną zebrały się te chmary owadów. Wystarczyło, że zerknąłem na prawego buta, a wszystko stało się jasne. Buta właściwie już nie było. Jego miejsce zastąpiła ociekająca mułem skarpeta. Samego zaś buta ku niepojętej uciesze pozostałych, którzy w przerwach od śmiechu łapali równowagę; z sukcesem pożerało torfowisko.
Tylko mi nie było do śmiechu. Skacząc na jednej nodze starałem się wyłowić zgubę. Misja ocierała się o skrajnie niemożliwą. W ruch poszedł długi kij. Pierwszy - spróchniały złamał się jeszcze na etapie poszukiwań. Drugi dawał większe nadzieję na powodzenie misji. Makumba zdołał wsunąć go do środka buta, lecz na niewiele się to zdało, wszak buta już wessało potężnie. Gwałtowne szarpnięcie również nie pomogło. But tkwił nadal tam, gdzie przedtem, tylko widać go było coraz mniej. Brak sznurówek dodatkowo utrudniał sprawę.
Podejście nr 2 - ani drgnie. Słychać za to odgłos zasysania. Bagno wciąga. Ponad czarną warstwę błota wystaje już tylko czubek buta. Bucie wracaj!
Upłynęło raptem minut cztery, gdy usta Makumba napięły się w uśmiech, odsłaniając przy okazji rząd śnieżnych zębów. W ubłoconej dłoni dzierżył on buta, z którego wylewała się woda. Gdybym nie wiedział, że to but, pomyliłbym go z wrakiem zatopionego okrętu, owiniętego w glony i inne wodorosty. Dodajmy tylko, że wycieczka na mokradłach się nie kończyła. Ba, one wyznaczały dopiero połowę trasy. Drugą musiałem pokonać o jednym bucie lub... Pozostawało jeszcze jedno, dosyć odważne rozwiązanie. Ale to byłoby skrajnie głupie. Chyba już wolałbym założyć to coś z powrotem na stopę.
Mimo, iż pomyślałem jedno, zrobiłem co innego.
Dalej szedłem niczym uboga wersja nimfy błotnej, którą odziano w skarpety lub jak kto woli niedoszły topielec. Oczywiście las zadbał, by przypadkiem nie było mi za wygodnie. Nieustannie podstawiał mi najróżniejsze przeszkody w postaci biorących się znikąd dołów, w jakich spokojnie zmieściłbym się z nawiązką cały, przez strumyki, które musiałem posłusznie przeskakiwać, po ściółkę wchodzącą za skarpety i kłującą przy tym na kształt dziesiątek szpileczek. Trwało to do postoju. Wtedy też przekonałem się do butów i po wcześniejszym owinięciu względnie suchych skarpet foliowymi workami, obuwie na nowo wylądowało na mych stopach.
Nie pamiętam, kiedy tak cieszyłem się z upału. Działał na kształt ogromnej suszarki. W rezultacie but wysechł o wiele szybciej, niż zakładałem.
Jak zapewniały zdobyczne mapy lada moment miały pojawić się porządne wychodnie skalne. Skończyło się kłamstwem większym, niż nadwyżka planowanego kilometrażu. Obiecujące skały okazały się wypierdkami nieprzekraczającymi niebotycznych 60 cm wysokości. Toż to trudno głazem nazwać.
Trzy pozostałe lokalizacje również zawiodły, stawiając nas w niezręcznej sytuacji, w której to nie ma czemu robić zdjęć. Ostatni promyk nadziei tlił się w jeszcze w jednym miejscu. Tlił się, tlił, a gdy dotarliśmy do celu i zostaliśmy same chaszcze - zdechł. Klapa po całości.
Beznadziejna sytuacja nie uległa poprawie w trakcie następnych dziesięciu kilometrów. Sama nawigacja zaczęła z nas drwić. Ścieżka w niej porządna, a w terenie gąszcze nieprzebyte i błota. A iść trzeba, tak więc brniemy, przedzieramy się. Nagrody żadnej. Załamany tym, gdzie się podziały te wszystkie atrakcje, udałem się obczaić nieodległe źródełko.
Droga do niego trudna, wymaga podążania na azymut przez krzaki dobry kwadrans w jedną stronę. W nagrodę dostaje ja ci widok zastanej, śmierdzącej wody, a źródło przypomina studzienkę. To co może by tak jeszcze dorzucić nam na dokładkę komary? Pewnie, bierzemy w ciemno. Mamy serdecznie dość. Chcemy się stąd wydostać, ale nie tak prędko, las nie powiedział bowiem ostatniego słowa.
Trochę trwało nim wydarliśmy się z objęć dziczy. Wkrótce mieliśmy się przekonać, że tylko po to, by przekroczyć rzekę w bród. W efekcie buty przemokły na nowo. Z tą różnicą, że teraz już oba. Jeśli myślicie, że na tym się skończyło, to muszę Was zasmucić. Po rzece wbiliśmy się w pokrzywowe zasieki. Ręce opadają, ale w tym przypadku musiały unieść się wysoko w górę. Z piersią wypiętą do przodu napieramy, nie zważając na bąble wyskakujące na skórze. W międzyczasie dowiaduje się, że łupiny słonecznika sprawdzają się jako przekąska równie dobrze co same nasiona. Zdumione tym faktem kupki smakowe, wraz z żołądkiem (o dziwo) nie protestują, w przeciwieństwie do spojrzeń Bartka i Makumby pełnych obrzydzenia i troski nad głupotą kolegi zarazem.
Oblepieni liśćmi, pajęczynami i przysychającym błotem, a ponadto z ranami kłutymi, szarpanymi, bąblami wielkości guguł, docieramy pod ruiny. Widok nas przywodził na myśl rycerzy po stoczonej, lecz przegranej bitwie. Miało być owocne grzybobranie. Wyszło jak ze skałkami. Brak choćby jednego małego borowika. Co ja mówię, choćby wątłej kurki. Nic.
Lecz prawdziwy koniec tej opowieści ma miejsce dopiero cztery dni później...
Prawdę mówiąc gdyby nie strumień rzęsistego deszczu lecący z zachmuranego nieba, to nie byłoby o czym pisać.
Czekaliśmy właśnie na kieleckim spodku, kiedy się rozpadało. O żadnej wycieczce nie było mowy. Podczas, gdy przez huragan myśli przewijało się to jedno, zakazane słowo "odwrót", Makumba wpadł na pomysł grzybobrania. Jako, że żadne z nas nie było przygotowane na takowy spontan, zabraliśmy się za kompletowanie czegoś, w co moglibyśmy upchać potencjalne znaleziska. Po wybałuszeniu zawartości plecaków, doszliśmy do wniosku, że dwa pokrowce przeciwdeszczowe, to niewiele. Wtedy to dostrzegliśmy neonowy napis Społem. Jakby się do nas uśmiechał i mówił: odwiedź mnie!
Zakupów dokonaliśmy dziwacznych. Przechadzaliśmy się alejkami, wybieraliśmy, przeglądaliśmy, by koniec końców wyłożyć na taśmę kasy lnianą siatkę, reklamówkę sponsorowaną logiem sklepu i garść zrywek. Kasjerka nie kryjąc zdziwienia wybałuszyła oczy i spytała, czy to wszystko. W odpowiedzi usłyszała chóralne owszem.
Kilka godzin później wyglądało następująco. Autobus, błądzenie po lesie, szukanie grzybów i tych, którzy się zgubili. Znalezisk brak. Inny las i powtórka z rozrywki. Mójczy mówimy do widzenia. Szczęścia szukamy w niestachowskich lasach. Te obdarowują nas do tego stopnia hojnie, że kupione reklamówki ledwo wystarczają na upakowanie połowy zbiorów. Teraz rodzi się pytanie, co my zrobimy z taką ilością grzybów.
Wówczas do gry wchodzi Makumba, a ściślej jego lniana bluza.
- Czekaj coś wymyślę - mówi. Myślę nad czymś, no. Myślisz, że wymyślenie czegoś takiego jest proste? - tu zapada chwila ciszy - Chociaż czekaj ja coś wymyślę. Myślałem jakoś, ale nie mogę nic takiego wymyślić... Mam!
Rozłożona bluza w jednej sekundzie wylądowała na ziemi. Wysypaliśmy na nią grzyby. Makumba lewą dłonią złapał oba rękawy bluzy, prawą zaś sięgnął do kieszeni spodni. Dźwięk rozrywanej taśmy izolacyjnej. Od teraz rękawy robiły za pasek nośny. W dalszej kolejności Makumba skrupulatnie zapiął guziczek po guziczku. Przenośna torba na grzyby zdaje się być gotowa. Pomysł wart zapamiętania na przyszłość. Zostaje jedynie sprawdzić, czy wytrzyma. Makumba podnosi torbę własnej produkcji. Następuje chwila prawdy.
- Yyy nie uniosę tego - stwierdza. W jego głosie słychać niebywałą pewność. - Zrobiłem tą torbę z bluzy, więc nie narzekaj na jej komfort. Ewentualnie jego brak. Jest dobra? - pyta Bartka.
- Jest brak - odpowiada tamten.
Do Niestachowa zostało ponad 2 km. Torba ciążyła jak wór ziemniaków.
- Przecież jakby ktoś nas na tym szlaku spotkał, to jak jakiś psychopatów. Niosą kurdę koszulę z grzybami na kiju, jeszcze "Szklanek" słuchają - puentuje Raku.
piękna szalona eskapada! Brawa Wy!
OdpowiedzUsuńGorycznik zasadniczo jest jadalny, tyle że... gorzki ;) - u mnie dość popularny.
Ale ten kamień to mnie zaciekawił - bardzo!
Taki "pokot" to rozumiem! A ile potem w domu obierania było!
OdpowiedzUsuńŁup został rozdzielony po równo dla każdego, tak więc nikt nie mógł narzekać na nudne popołudnie. Tyle, że przez najbliższy miesiąc w menu obiadowym królowało głównie słowo "grzyb".
Usuń